Jak nie zrobiłem pewnego zdjęcia

Jak nie zrobiłem pewnego zdjęcia

Jeśli ktoś kocha chaos, zniszczenie, śmierć i bezprawie, zapraszam do stolicy Somalii

Asyż, 15 marca 2008 r. Wiosna wystrzeliła w Europie nierówno. Choć w ogrodzie mojego domu w Bassano del Grappa nad ranem snuł się jeszcze przymrozek, to już 400 km na południe, w Asyżu, dnie rozświetlało coraz cieplejsze słońce.
Na wieczorną przechadzkę zabieram jednak płaszcz, nie mam bowiem pojęcia, o której wrócę. Tajemniczy telefon, który odebrałem przed godziną, oderwał mnie od biesiadowania z przyjaciółmi mieszkającymi w ścisłym centrum Asyżu i zmusił do wędrówki pod wiatr, na północny zachód.
(…) W głowie dźwięczą mi słowa Siergieja, dziennikarza z Moskwy, który przekazał mi informację tak rewelacyjną, że trudno w nią uwierzyć. Ale i nie sposób jej zignorować.
By ją zweryfikować, chciałem nawet zadzwonić do Sławka Popowskiego, moskiewskiego korespondenta „Rzeczpospolitej”, którego gościem bywałem w Moskwie. Okna jego mieszkania, pamiętam, wychodziły na słynny Biały Dom, siedzibę rosyjskiego parlamentu. Z niedużej odległości mogłem oglądać przez całą dobę istotne wydarzenia: ostrzał parlamentu, barykady. (…)
Ale brakuje na to czasu. Informacja jest świeża, szybka, natychmiastowa. Należy działać.
W wodoodpornej torbie chowam nikona, docieram na Wzgórze Piekielne. Takie miano nosiło wprawdzie w czasach, gdy wykonywano tu wyroki śmierci, a w dzień po kanonizacji św. Franciszka, 17 lipca 1228 r., papież Grzegorz IX poświęcił miejsce budowy i zmienił nazwę wzniesienia na… Wzgórze Rajskie. (…) Tam właśnie rysuje się jasna sylwetka kwadratowej dzwonnicy bazyliki św. Franciszka. (…)
W kościele dolnym dostrzegam ojca Vincenza Colego, z którym miałem już okazję się zetknąć. U stóp zejścia do Sacro Convento stoi bez ruchu, wpatrując się w postać klęczącą u grobu św. Franciszka, na wprost otoczonej kratą jasnej steli z małym ołtarzem w jej wnętrzu.
Miał więc rację Siergiej? Muszę się upewnić. (…)
Idąc drobnymi krokami, z pochylonym czołem, jakby zamyślony, posuwam się wzdłuż drewnianej balustrady. Dopiero tam unoszę głowę.
I oto w półmroku dostrzegam postać, której nikt chyba nie spodziewał się spotkać rozmodlonej przy grobie św. Franciszka.
Michaił Gorbaczow.
Główny bohater pierestrojki, który zburzył Związek Radziecki i zbudował sobie trwałe miejsce w historii. Były przewodniczący Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego i jedyny prezydent ZSRR.
Cóż on tu, u Boga Ojca, robi?! (…)
Przyklękam przy balustradzie i powoli wyjmuję z torby aparat fotograficzny. Unoszę go do oka. Przez wizjer patrzę teraz na człowieka, którego poznałem przelotnie wcześniej, w grudniu 1989 r., podczas jego wizyty w Watykanie.
Klęczy tu nieruchomo ten, który śledził moją wyprawę na reniferowych zaprzęgach na biegun zimna w Ojmiakonie, bo zgodę na nią wydawał najwyższy organ partyjny. Zaprzyjaźniony ze mną rosyjski polityk widział potem na biurku Gorbaczowa tygodnik „Sobiesiednik” otwarty właśnie na reportażu z tej ekspedycji.
W 2007 r. kilkakrotnie dzwoniłem do jego sekretarza prasowego Władimira Poliakowa, prosząc o spotkanie. Obiecywał, wciąż przesuwając terminy. Podzieliłem się tym problemem z gen. Jaruzelskim. Obiecał pomoc. Wysłał faks, ale nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Nie było mu miło, gdy przekazywał mi tę informację. Wreszcie kontakt ułatwił mi fotoreporter Edik Żigajłow, długoletni przyjaciel, znający Moskwę od kuchni. Podał mi numer telefonu do daczy, który kupił na ulicy za 20 dol. razem z długą listą telefonów do innych ważnych osobistości.
Zadzwoniłem i… usłyszałem jego charakterystyczny niski głos. Pamiętał mnie. Skończyło się na zaproszeniu na herbatę w siedzibie Międzynarodowej Organizacji Ekologicznej „Zielony Krzyż”, której był prezydentem. Były radziecki przywódca okazał się nie tylko wyniosły, ale i miły. Na pewno był też bardzo stanowczy, gdy na początku oznajmił, że ma dla mnie maksimum kwadrans.
Zapytałem wówczas o spotkanie z Janem Pawłem II. Nie rozwinął wątku, ale w krótkich słowach podsumował: „Mogę tylko wyrazić respekt wobec papieża i jego dokonań. Bez energii Jana Pawła II nie byłby możliwy koniec zimnej wojny”. (…) Na zakończenie spotkania chętnie napisał kilka ciepłych słów na czwartą stronę okładki mojej książki „Syberia”. (…)
Tysiące myśli przebiega mi przez głowę. Wciąż obserwuję Gorbaczowa chylącego czoło przed średniowiecznym mistykiem i wciąż nie naciskam spustu migawki, choć i ostrość jest dobra, i przysłona odpowiednio otwarta.
Czy to właśnie wędrowny Biedaczyna z Asyżu, pochowany tu w XIII w. symbol prostoty i ubóstwa sprawił, że ostatni komunistyczny przywódca ZSRR odnalazł Boga i nawrócił się na chrześcijaństwo? Co oznacza ta wizyta? Czy jest to ostateczna duchowa pierestrojka? (…) Czy mogę zamienić tę chwilę w wydarzenie publiczne?
Odkładam aparat, nie robiąc ani jednego zdjęcia.

A ta historia pokazuje przeciwny biegun.
Biegun zła.
Mogadiszu, grudzień 2013 r. Jeśli ktoś kocha chaos, zniszczenie, brak jakichkolwiek perspektyw, wszechobecną śmierć i bezprawie, a miarą jego szczęśliwości jest entropia, zapraszam do stolicy Somalii.
Na lotnisku Aden Adde ląduję po 18 godzinach lotu, przesiadek i międzylądowań. Tylko cogodzinne ćwiczenia w samolocie pozwalają mi w odpowiedniej chwili po prostu wstać i wysiąść – inni pasażerowie zachowują się jak statyści z filmów o zombie. (…) Jednopiętrowa bryła portu lotniczego jest nieco odrapana i zaniedbana, ale ja już bywałem w Somalii i wiem, że to tylko preludium.
Sam port działa od niemal 90 lat, był pierwszym tego typu lotniskiem uruchomionym w Rogu Afryki. I prosperowałby doskonale, gdyby nie wojny z początku lat 90., w wyniku których cały kraj pogrążył się w chaosie i niekończących się bataliach lokalnych kacyków (…).
Po tym, czego naoglądałem się w tym miejscu przed laty, wcale nie miałem ochoty pchać się znów w paszczę lwa. Złego i nieobliczalnego. Cóż, skoro uległem prośbom małej, ale znaczącej agencji prasowej. Zadanie jest proste. Odnaleźć Włocha, handlarza bronią, który już przed laty okopał się na dobrej pozycji w Mogadiszu, i przeprowadzić z nim wywiad.
Agencja kontaktowała się już z tym człowiekiem przez pośrednika i uzyskała zgodę na spotkanie. Postawił jednak jeden warunek: wywiad przeprowadzi Jacek Pałkiewicz. Jestem bowiem chyba jedynym europejskim dziennikarzem, z którym spotkał się osobiście.
Formalności nie trwają długo, a fakt, że nie mam z sobą niczego poza małym plecakiem, moim bagażem podręcznym, dziwi celników niepomiernie.
– Cel podróży? – pytają podejrzliwie.
– Odwiedzam znajomego. Jutro wracam – wytrzymuję badawcze spojrzenie czarnych oczu umieszczonych w brązowej twarzy.
Uśmiecham się do celniczki. Na szczęście ten grymas rozpoznawalny jest w każdej kulturze, za chwilę więc w moim włoskim paszporcie ląduje odpowiednia pieczątka i wychodzę przed lotnisko.
Przeczesuję wzrokiem okolicę. Jest! Spora toyota land cruiser czeka przy krawężniku. Ruszam w jej stronę, gdy czuję, że ktoś łapie mnie za rękaw. Gotów do obrony wykonuję energiczny zwrot i o mało… nie walę w twarz smukłej brunetki w bejsbolówce. Pół jej twarzy skrywają wielkie okulary, opięte bojówki w kolorze piasku podkreślają krągłości, a wpuszczona w nie koszula, też typu wojskowego, nie pozostawia wątpliwości, że kobieta ma czym oddychać. Tylko co taki produkt rodem z gry komputerowej robi w tym piekle?!
Oceniam dziewczynę na nie więcej niż 25 lat. Jej lekko opalona, ale biała twarz i mocno zarysowane kości policzkowe zastępują jej wielką tablicę z napisem „obcy”.
– Ty też jesteś dziennikarzem? – pyta mnie po angielsku zaskakująco niskim głosem.
Odruchowo rozglądam się, by odgadnąć, kogo niby ma dotyczyć owo „też”. Ale nikt się obok nie plącze. Dopiero po długich pięciu sekundach wpadam na absurdalne rozwiązanie.
Ona mówi o sobie!
– Być może jestem dziennikarzem – odpowiadam spokojnie, czekając na rozwój sytuacji, kątem oka dostrzegając, że dwaj ciemnoskórzy ludzie wysiedli już z toyoty i zmierzają w moją stronę.
– Super! A nie wiesz, jak tu się dostać w wir wydarzeń? Wiesz, tam, gdzie strzelanka. Muszę zrobić superzdjęcia – unosi nowiutki aparat Sony.
Znów potrzebuję dłuższej chwili, by zareagować.
– A przepraszam, młoda damo, która redakcja cię tu przysłała i skąd?
– Tajemnica. A po co ci to w ogóle wiedzieć?
– Bo chcę im najpierw nawciskać, a potem wysłać kondolencje twojej rodzinie – odpowiadam twardo i rzeczowo. – Czy tobie się, dziewczynko, nie pomyliły bilety? Disneyland to trochę na zachód stąd, jakieś 18 tys. km…
Stawia swój duży, kordurowy plecak na ziemi pokrytej brązowym pyłem i spogląda mi w oczy.
– Przyjacielu – odzywa się mocno. – Robiłam już zdjęcia na Syberii, w Tunezji, a ostatnio przez miesiąc w Syrii. Wiesz w ogóle, gdzie to jest?
Uśmiecham się pod nosem, ale kiwam głową. Skoro przez miesiąc siedziała w Syrii, gdzie toczy się krwawa wojna domowa, może nie jest jedynie postacią z bajki…
– No dobrze. A gdzie twój wóz? Twoja obstawa?
Rozgląda się niepewnie.
– Obstawa? Chcę pojeździć z wojskiem czy policją, porobić trochę ostrych fot i wracam do domu. A teraz wystarczy mi taksówka, żeby się dostać do jakiejś administracji.
Unosi przy tym rękę, a ja widzę, jak dwaj stojący obok taksówkarze spoglądają sobie w oczy i w dzikim pośpiechu próbują odpalić silniki. To nie jest wzrok chciwego handlowca. To spojrzenie wygłodniałego goryla.
– Nie wsiadaj – mówię stanowczo. – Jakikolwiek podasz im adres, wylądujesz w miejscu, którego wcale sobie nie życzysz.
– Proszę?
– Chodź, pojedziesz z nami. Mam na imię Jacek i przyleciałem zrobić wywiad z pewnym człowiekiem. Jutro wracam do Europy. Kto wie, czy mój przyjaciel nie pomoże ci zrobić dobrych fotografii.
Waha się tylko chwilę. (…)
– Jestem Sandra – podaje mi rękę.
Kierowca i dwaj ochroniarze, których podesłał mi mój dawny znajomy, nie mrugają nawet okiem, widząc, że zabieram ze sobą dziewczynę.
– Lara Croft – mruczy tylko jeden z nich i taksuje ją spojrzeniem. Nie stanowi jednak zagrożenia. Na cokolwiek miałby ochotę, pracuje dla mojego przyjaciela, a goście szefa są nietykalni.
Ruszamy. Musimy przejechać przez całe miasto, aż w okolice Mogadishu University. Obserwując handlarzy w kwiecistych koszulach, kobiety w czerwonych czadorach i chłopców grających na klepisku w piłkę, można by pomyśleć, że żyją tu ludzie biedni, ale szczęśliwi. Wystarczy jednak unieść głowę, by nad zajętymi codziennością mieszkańcami ujrzeć jedną wielką ranę, jaką pozostawiły w Mogadiszu bratobójcze walki. (…)
Samochód zwalnia, a ochroniarze odruchowo sięgają po swoje kałasznikowy. Ale nie ma zagrożenia. Już nie ma. A było dosłownie przed chwilą. Widzę podziurawione kulami ciało. Pocięte tak, że gdyby nie garnitur, nie byłbym w stanie stwierdzić nawet płci ofiary. Leży rozciągnięte na masce dużego hyundaia, najwyraźniej rzucone tam impetem gradu kul karabinowych. Wciąż wypływająca krew szybko zastyga na rozgrzanym w słońcu samochodzie. Drugą ofiarą okazuje się kierowca. Z resztkami roztrzaskanej głowy opadł na kierownicę.
Dopiero po chwili widzimy trzecie zwłoki. Przy kole samochodu leży dziewczynka. Ma – a raczej miała – najwyżej pięć lat. Prawdopodobnie znalazła się w nieodpowiednim miejscu o niewłaściwej porze. Błąd, którego już nigdy nie naprawi. Twarz ma spokojną, uśpioną. Tylko w klatce piersiowej, na wysokości serca, widać wielką, czerwoną plamę krwi.
Sandra wyciąga aparat i szybko odkręca szybę. Jedziemy na tyle wolno, że może obfotografować scenę z trzech stron.
Metr od martwej dziewczynki dostrzegam fotografa z szerokim obiektywem. Jasna kamizelka i fotograficzna torba wyraźnie świadczą o profesji tego człowieka, a dwaj uzbrojeni ochroniarze zabezpieczający mu tyły stanowią niemal wizytówkę Amerykanina. Dziennikarzy z innych kontynentów rzadko stać na taki sprzęt i obstawę.
– Hiena – wyrywa mi się, gdy widzę, z jaką lubością fotografuje dziecko.
– Jak to? – dziwi się Sandra. – Przecież zbliżenia dobrze się sprzedają. Śmierć, krew, cierpienie, gwałt i skandal. Takie zamówienie otrzymałam z redakcji. (…)
– Po co ci krew? – pytam spokojnie, gdy samochód skręca w Wadada Wadnaha.
– Bo ludzie to kupują. A my mamy się sprzedać. Przecież też jesteś dziennikarzem.
– Ale nie idiotą.
Patrzy na mnie ze zdziwieniem. Kompletnie nie rozumie, o co mi chodzi.
Jak przypuszczałem, biuściasta reporterka robi wrażenie, choć może nie tyle na siwym właścicielu doskonale strzeżonej willi, co na jego 35-letnim synu. Następnego dnia pod silną eskortą zabiera dziewczynę na zdjęcia.
A ja mam czas na wywiad z byłym handlarzem bronią. Przez trzy godziny słucham opowieści o walce, zagrożeniu, zamachach na jego życie, wycofaniu się z twardych interesów na rzecz importu żywności i leków.
– To, co zgromadziłem – mówi w końcu, unosząc szklaneczkę brandy – wystarczy mi do końca życia, nawet gdyby dobry Bóg dał mi 130 lat zdrowia. A bieżący handel powoduje, że w zasadzie mój majątek się nie uszczupla. Pamiętam taką chwilę, gdy…
Cyfrowy dyktafon nagrywa każde słowo. Dlatego mam też uwiecznione pełne zachwytu okrzyki Sandry, która prowadzona przez nowego znajomego wpada do salonu i przerywa nam rozmowę, przysiadając na poręczy fotela. Bezceremonialnie, ignorując gospodarza, włącza aparat i na podglądzie pokazuje mi wykonane dziś zdjęcia.
– Patrz, patrz!
Zakładam okulary, ale po chwili żałuję, że to zrobiłem. Widzę reportaż z kolejnej jatki – pół ciała rozerwanego granatem, rozkładający się trup bojownika w zielonym mundurze, z gardłem podciętym tak głęboko, że muchy wędrują krawędzią otworu od krtani aż po kręgosłup, męska dłoń – sama dłoń! – zagrzebana w ulicznym pyle… I na koniec parę ujęć młodej kobiety rzuconej brutalnie przez kilku mężczyzn z karabinami na maskę samochodu i gwałconej na środku ulicy na tle dużego, jasnego pomnika.
– Super, nie? Dzięki ci, Jacku! Redakcja mnie ozłoci, a nakład zwiększy się o połowę!
Odsuwam jej rękę trzymającą aparat i pytam oschle:
– Kiedy masz samolot powrotny?
– Za tydzień.
– Przebukuj sobie na jutro i spieprzaj stąd, dziewczynko.
Wyjechałem następnego dnia rano, więc nie wiem, czy skorzystała z mojej rady, czy może zostanie nałożnicą bogacza z Mogadiszu.
Mam nadzieję nigdy więcej nie spotkać Sandry. Chociaż jej podobne stwory wciąż zasilają redakcje tabloidów. To nie jest dziennikarstwo.
Nie dla mnie.
Fragment książki Jacka Pałkiewicza Oblicza strachu, Czerwone i Czarne, Warszawa 2015

Wydanie: 03/2016, 2016

Kategorie: Obserwacje

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy