Związki dzisiaj

Kuchnia polska

Kongres OPZZ w Spale przebiegł w umiarkowanej ciszy medialnej. Coś tam o nim pisano i mówiono, „Gazeta Wyborcza „zamieściła obszerny artykuł o szefie OPZZ, Macieju Manickim, w istocie jednak zabrakło w tym wszystkim rzeczywistego zastanowienia nad ruchem związkowym tu i teraz.
Nie dziwię się temu. Związki zawodowe traktuje się u nas ostatnio jak kłopotliwy mebel, który nie wiadomo gdzie ustawić. Do niedawna jeszcze był on ustawiony przez „Solidarność” na samym środku pokoju, wspinając się nań, wybudował swoją władzę Wałęsa, ale kiedy podobny chwyt starał się zastosować Krzaklewski, wyszła z tego parodia. I to zarówno władzy państwowej, jak i ruchu związkowego. „Solidarność”, a więc formalnie związek zawodowy, stała się partią polityczną, o tyle dziwaczną, że patronowała budowaniu państwa, w którym przewaga kapitału nad światem pracy najemnej stała się miażdżąca i którego głównym marzeniem stała się likwidacja ruchu związkowego w ogóle.
OPZZ także, choć nie do tego stopnia, było przybudówką związkową SLD i dobrze się stało, że obecny kierunek jego działania deklarowany przez wszystkich jego przywódców, z Manickim na czele, ma być nie polityczno-partyjny, lecz związkowy.
Co to jednak naprawdę znaczy? Czy tyle tylko, że OPZZ ma stać się spokojnym i zrównoważonym negocjatorem spraw pracowniczych w rozmowach z panią Henryką Bochniarz?
Pytania te mają dziś wymiar światowy. W Wielkiej Brytanii, gdzie Partia Pracy, która przez długie lata była politycznym ramieniem ruchu związkowego, pod rządami Tony’ego Blaira odcięła się praktycznie od związkowców, uważając ten gest za wyraz swojej modernizacji. A równocześnie, we Włoszech na przykład, właśnie związki zawodowe zdołały zorganizować największą od lat manifestację polityczną przeciwko projektowanym zmianom w kodeksie pracy, a więc taką, jaką ze znacznie mniejszym rozmachem starano się organizować i u nas. Również w Niemczech, przy rządach socjaldemokracji, widzimy dziś znów związkowców na ulicy, z czerwonymi sztandarami.
Myślę, że aby połapać się w tym bałaganie, trzeba spojrzeć na to bardziej historycznie i bardziej globalnie. Nie jest żadnym odkryciem, że nowoczesna demokracja, zwłaszcza w Europie, jest wynikiem równowagi sił pomiędzy światem pracy najemnej, a światem kapitału, jaka zapanowała w latach 60. i 70. XX wieku, czego owocem stało się tak zwane welfare state – „państwo dobrobytu”. Nie będziemy się tu rozwodzić, jaki udział w jego powstaniu miało „komunistyczne niebezpieczeństwo”, które skłoniło pracodawców do poważnych ustępstw na rzecz pracowników, jaki zaś doktryna ekonomiczna, która napęd gospodarki widziała przede wszystkim w rozwoju rynku wewnętrznego, a więc w konsumentach, którzy muszą być godziwie wynagradzani, aby było ich stać na kupowanie. Myślę jednak, że bez welfare state Europa z pewnością nie byłaby tym, czym jest dzisiaj.
Ale właśnie „państwo dobrobytu” staje się dzisiaj obiektem głównego ataku globalizacji. Antyglobalizm czy ruchy antyglobalizacyjne przedstawia się u nas jako burdy oszalałych ekstremistów, narkomanów i zboczeńców znajdujących przyjemność w podpalaniu samochodów i wybijaniu szyb wszędzie tam, gdzie spotykają się ze sobą rządzący światem politycy i szefowie wielkich ponadnarodowych korporacji kapitałowych. W istocie jednak jest to niezborna jeszcze często reakcja na nową sytuację świata, w której kapitał, dlatego właśnie, że stał się tak bardzo ponadnarodowy, znowu uzyskał druzgocącą przewagę nad światem pracy najemnej.
Dotychczasowe ruchy związkowe konfrontowały się z pracodawcami na poziomie poszczególnych krajów, wymuszając na nich ustępstwa płacowe czy socjalne. Obecnie kapitał swobodnie porusza się po świecie ruchem konika szachowego i gdy praca staje się dlań zbyt droga w jednym kraju może z wielką łatwością, korzystając z instrumentów globalizacyjnych, przerzucić się do innego, pozostawiając za sobą zamknięte zakłady pracy i masę bezrobotnych. Tego procesu nie da się powstrzymać w ramach jednego kraju czy nawet kontynentu i antyglobalizm nie jest w istocie niczym innym, jak próbą budowania globalnej tym razem przeciwwagi dla liberalnej wolności kapitału.
Co to ma wspólnego z naszym ruchem związkowym? Otóż ma. Nie ulega kwestii, że 12 lat naszej transformacji ustrojowej naruszyło poważnie równowagę sił pomiędzy pracodawcami a pracownikami. Wyrazem tego jest nie tyle nawet samo bezrobocie, ile wymuszana przez nie uległość i bezradność pracowników wobec pracodawców. Powstały wręcz całe obszary – na przykład firmy zagraniczne, hipermarkety, sporo firm prywatnych – gdzie związkowy ruch pracowniczy w ogóle nie jest wpuszczany, a likwidacja „mamutów socjalizmu” rozbiła wielkie oddziały związkowe w stoczniach, hutach i kopalniach.
Związki maleją i dzieje się to właśnie w sytuacji, kiedy związkowy, pracowniczy punkt widzenia staje się coraz bardziej potrzebny. Partie, także socjaldemokratyczne, w Anglii, Niemczech czy Polsce, starają się dzisiaj – nie dyskutujmy, czy słusznie – być partiami ogólnospołecznymi, a nie klasowymi, a więc reprezentować interesy zarówno pracowników, jak i pracodawców, także tych wielkich. Tylko że perspektywa pracodawców, nawet światłych i prospołecznych, jest inna niż perspektywa pracowników. Projekt, który może się udać za pięć czy dziesięć lat jest dla nich projektem atrakcyjnym i nawet szybkim, ponieważ dla pracodawców – z wyjątkiem tych, którzy właśnie bankrutują, a jest ich niemało – nie jest problemem, za co przeżyć do końca miesiąca albo jak wykształcić przez tych dziesięć lat dzieci. Ale dla ogromnej rzeszy pracujących jest to kwadratura koła.
Myślę, że dobrze się dzieje, jeśli związki zawodowe nie chcą być przybudówką żadnej partii. Ich obowiązkiem natomiast jest wnoszenie do życia publicznego perspektywy ludzkiego życia, niezależnie od tego, kto rządzi. Często w naszym języku politycznym określa się to jako „roszczeniowość” i jest to jedno z tych powiedzonek, którymi opędzamy się od myślenia. Tymczasem roszczeniem związków powinno być po prostu uporczywe przypominanie, że każde życie człowieka, nawet najbardziej szarego, u nas i na świecie, jest jedyne i niepowtarzalne, o czym polityka lubi zapominać lub myśli o tym niechętnie.

 

Wydanie: 2002, 22/2002

Kategorie: Felietony

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy