Zwierzęta na ołtarzu polityki

Zwierzęta na ołtarzu polityki

To, jak traktujemy zwierzęta, o nich nic nie mówi, ale o człowieku mówi wszystko

Powiedz mi, jak traktujesz zwierzęta, a powiem ci, kim jesteś. To swoisty test na człowieczeństwo. Do niego odwołał się prezes Prawa i Sprawiedliwości Jarosław Kaczyński, kiedy przedstawiał projekt ustawy zakazującej hodowli zwierząt na futra. Mówił: „Każdy dobry człowiek powinien poprzeć tę ustawę. Ja ją popieram z całego serca”. Był to efekt wstrząsającego reportażu zamieszczonego na portalu Onet – nie pierwszego zresztą w mediach – pokazującego okrucieństwo, jakiego dopuszczają się ci, którzy hodują zwierzęta do celów biznesowych. Czy zatem fakt, że sam prezes położył na szali swój autorytet w obronie zwierząt, zapowiada, że dojdzie w Polsce do jakościowej zmiany?

Zwierzęta a jedność prawicy

Szybko się okazało, że troska o zwierzaki, zdane na naszą łaskę i niełaskę, musi zejść na drugi plan. Bo choć tzw. piątka dla zwierząt została ostatecznie przegłosowana (a procedowanie tej ustawy woła o pomstę do nieba), to zarazem stała się czymś ważniejszym z politycznego punktu widzenia – testem na lojalność i jedność rodzimej prawicy. Jasne: ustawa przeszła, gdyż zagłosowała za jej przyjęciem opozycja. Kaczyński jednak zrozumiał, że ceną jego miłości do zwierzaków, która miała poprawić wizerunek PiS, jest jedność obozu władzy. Aż 75 posłów Zjednoczonej Prawicy wypowiedziało posłuszeństwo prezesowi – cała Solidarna Polska Zbigniewa Ziobry, Porozumienie Jarosława Gowina, a nawet 20 posłów PiS z ministrem rolnictwa Janem Krzysztofem Ardanowskim na czele głosowało przeciw lub wstrzymywało się od głosu.

Dodatkowo prezes musiał się zmierzyć z krytyką swojego kościelnego sojusznika, o. Tadeusza Rydzyka, który nie był rad, widząc, że traci futerkowych sojuszników i hojnych darczyńców. Nie jest tajemnicą, że przez długie lata imperium medialne redemptorysty lobbowało na rzecz hodowców. O ile jednak Kaczyński był w stanie udobruchać Rydzyka, zapewniając mu rekompensatę w postaci państwowych dotacji, o tyle nie udało mu się zdyscyplinować wszystkich posłów Zjednoczonej Prawicy z ich liderami, ministrem Ziobrą i Gowinem, na czele.

Troska o dobro zwierząt znów ustąpiła miejsca walce politycznej i cynicznej grze. Nawet komentatorzy, którzy przecież lubią jawić się jako przyjaciele zwierząt, przestali się nimi zajmować, a zaczęli pytać: „Czy norki obalą rząd Kaczyńskiego?”. Rząd PiS zapewne przetrwa owe turbulencje, które zostały wywołane przez samego prezesa, wszak utrzymanie władzy leży w interesie całej prawicy. A to mocny klej. Ale w tej politycznej zawierusze wokół zwierząt zastanawia inna sprawa – milczenie biskupów.

Biskupi milczą

Zacznę od osobistej historii. Urodziłem się i wychowałem na wsi. Z jednej strony, dorastałem w poczuciu, że zwierzęta są przyjaciółmi człowieka w tym sensie, że pomagają mu mierzyć się z naturą. Koń dziadka był „święty” – on przecież zapewniał to, że zboże zostało wiosną zasiane, a jesienią ziemniaki zebrane podczas wykopków. Z drugiej jednak, zwierzę jest użyteczne, gdyż pomaga przetrwać, zapewnia pokarm. To sprawiało, że zwierzęta były środkiem do celu, jakim jest utrzymanie ludzkiego życia – o zwierzęta należy dbać, ale też, gdy przyjdzie taka potrzeba, zabić.

Rodziło to przekonanie, że zwierzęta nie cierpią albo cierpią mniej niż ludzie. Czy jednak rzeczywiście sądzimy, że jeśli zwierzęta nie potrafią nam o swoim cierpieniu opowiedzieć, to znaczy, że nie cierpią? Odwróćmy sytuację: czy zwierzęta rozumieją nasze, ludzkie cierpienie, skoro nie rozumieją naszej mowy? A przecież my doskonale wiemy, że cierpimy, kiedy – przykładowo – złamiemy nogę, kiedy poddawani jesteśmy torturom!

Dlatego dziś, kiedy myślę o losie zwierząt, przypomina mi się obraz, który oglądałem jako dziecko w gospodarstwie dziadka – „obrzęd” zarzynania cielaka. Tego samego, którego dzień wcześniej karmiłem mlekiem. I którego wesołe oczy zdradzały chęć istnienia. Można było w nich dostrzec radość z pełni życia. Jakby to zwierzę dziękowało Bogu za to, że mogło się narodzić. A potem, kiedy nóż wbił się w jego szyję gwałtownie, tak by – jak mówił dziadek – śmierć nastąpiła szybko, zwierzę mniej cierpiało – cielak wydał przerażający, otchłanny jęk. Kiedy już był martwy, zobaczyłem, że z jego oczu płynęły łzy. Czy płakać może stworzenie, które nie odczuwa cierpienia, które nie chciało żyć?

Już słyszę te kąśliwe uwagi: „banialuki naiwnego zwierzolubcy”. Albo, co gorsza, „chrześcijańskiego lewaka”. A więc gwoli sprawiedliwości kilka drastycznych scen, nagłośnionych przez media, w których za ofiary „robiły” zwierzęta, a katem był człowiek. Dramat pierwszy: ile to już razy na oczach turystów i górala, właściciela koni ciągnących wóz do Morskiego Oka, konie umierały z wycieńczenia. Dopuszczalna liczba osób na wozie wynosi 14, a zdarza się, że zmęczony koń ciągnie ponad 20 osób! Dalej: małżeństwo przyjechało w upalny dzień do Nowego Targu na zakupy. Zaparkowało samochód, zostawiając w nim psa. Kiedy rodzina oddawała się przez kilka godzin konsumpcji, zwierzę konało w męczarniach w zamkniętym aucie. Można tak długo wyliczać. Czy w ten sposób postępują ludzie wierzący? Czy można dobrze traktować człowieka, jeśli źle traktuje się zwierzęta?

Polscy biskupi na każdym kroku przypominają, że w istotnych kwestiach społecznych mają prawo zabierać głos. Co więcej, w demokratycznym porządku nikt im tego prawa nie zamierza odbierać. Dlatego, gdy tylko nadarzy się okazja, szybko reagują – dziś bodaj nie ma dnia, by nie przypominali, jak to dzielnie walczą z LGBT. Bo oczywiście już nie z pedofilią we własnych szeregach. Niemal każdego dnia hierarchowie stawiają pod pręgierzem także relatywizm, nihilizm, ekologizm, singielizm… i jakie tam jeszcze -izmy są w stanie wymyślić. Jednak o złym traktowaniu zwierząt przez ludzi, o którym przez ostatnie dni rozmawialiśmy, biskupi milczą jak zaklęci.

Św. Franciszek rozmawia z osłem

Okrucieństwo ludzi wobec zwierząt jest faktem. To pokaz naszej siły. Władztwa. Panowania. I możności zrobienia ze zwierzętami tego, co nam się żywnie podoba. Czy jednak my, ludzie, nie dostrzegamy, że to, jak obchodzimy się ze zwierzętami, nic wprawdzie nie mówi o naszych „mniejszych braciach”, ale o nas mówi wszystko?

Zapytacie, co mają ze sobą wspólnego ludzkie okrucieństwo wobec zwierząt i chrześcijaństwo. Na pierwszy rzut oka nic. Jednak przy dokładnym przyjrzeniu się widać jak na dłoni, że ważne teksty biblijne, opacznie interpretowane, a przez tradycję i Ojców Kościoła „klepnięte”, wpłynęły na nasz sposób postrzegania i traktowania nieludzi. Mówię o „nas”, wierzących i niewierzących, gdyż – czy to nam się podoba, czy nie – Europa przesiąknięta jest chrześcijańskim duchem. Także tym złym. I w przypadku stosunku do zwierząt czerpie z niego pełnymi garściami.

Kluczowe dla naszej sprawy teksty odnajduję w Księdze Rodzaju. Oto tekst, który ma usprawiedliwiać brutalność człowieka wobec zwierząt. „A wreszcie rzekł Bóg: »Uczyńmy człowieka na Nasz obraz, podobnego Nam. Niech panuje nad rybami morskimi, nad ptactwem powietrznym, nad bydłem, nad ziemią i nad wszystkimi zwierzętami pełzającymi po ziemi!«” (Rdz 1,26). Tu rzeczywiście, pierwszy i ostatni raz w Piśmie Świętym, pada słowo panowanie. I to zdanie jest wykorzystywane jako niezbity dowód, że człowiek, który z kolei jest imago Dei (obrazem Boga), stoi najwyżej w hierarchii bytów. Widzimy, jak już sam ten język scholastycznej teologii trąci techniczno-mechanistycznym duchem.

Zwierzęta w takiej wykładni są niejako środkiem do osiągnięcia celu człowieka, którego przeznaczeniem jest szczęście. Jednak nowa teologia, nielękająca się koloru zielonego, zupełnie inaczej interpretuje ten fragment. Pokazuje to w klasycznym już dziele „Bóg w stworzeniu” protestancki teolog Jürgen Moltmann: „Panowanie odnosi się do związku człowieka – opisanego tu jako obraz Boży – z Bogiem, Stwórcą podtrzymującym świat w istnieniu. Ponieważ ludzie i zwierzęta mają żyć z owoców ziemi, to władza człowieka nad zwierzętami może być tylko władzą pokoju, a nie żadną władzą nad życiem i śmiercią. Rola, jaka została w tym biblijnym przekazie przypisana ludziom, to zachowanie sprawiedliwego pokoju”. Przy odpowiedniej wrażliwości teologicznej i współczuciu dla wszystkiego, co żyje, nie da się uzasadnić zbędnej przemocy, jaką człowiek bez mrugnięcia okiem zadaje wszystkiemu, co żywe, a co nie-ludzkie.

Ale na tym nie koniec przewrotnych racji, jakie wypracował w intelektualnym wysiłku, by następnie mógł bez najmniejszych wyrzutów sumienia pogardzać zwierzętami. Swoje jakże istotne trzy grosze dorzuca Arystoteles, który – jak zauważa anglikański teolog Andrew Linzey w książce „Teologia zwierząt” – reprezentuje ten wątek zachodniej tradycji intelektualnej, który możemy określić jako: „należeć do i istnieć dla”. Ten typ myślenia, ze szkodą dla zwierząt, z dobrodziejstwem inwentarza przejęło chrześcijaństwo, stwierdzając: tym, co różni ludzi od zwierząt, jest rozum i nieśmiertelna dusza. Jak wiemy, filozofia Arystotelesa została potem „ochrzczona” przez św. Tomasza z Akwinu, bodaj największego i najważniejszego nauczyciela Kościoła. A jeśli tak, to powinno nas zdziwić następujące zdanie Akwinaty: „Nie jest rzecz złą, by człowiek je (zwierzęta) wykorzystywał, poprzez zabijanie lub w jakikolwiek inny sposób”. Jakie są konsekwencje przejęcia koncepcji Arystotelesa przez chrześcijaństwo i ochrzczenia jej?

James Serpell, wybitny zoolog i etyk, zauważa w swojej pracy „W towarzystwie zwierząt. Analiza związków ludzie-zwierzęta”: „Tomasz, tak jak Arystoteles, z którego prac obficie czerpał, wierzył, że jedynie rozumna część duszy przeżywa śmierć ciała. Skoro zwierzęta nie mają władzy rozumu, to wraz ze śmiercią ciała ich dusze także ulegają zniszczeniu. Ten pozornie prosty wniosek miał dalekosiężne konsekwencje. Odmawiając zwierzętom życia pozagrobowego, Tomasz z Akwinu ocalił chrześcijan przed zatrważającą skądinąd perspektywą napotkania w zaświatach mściwych duchów ich nieszczęsnych zwierzęcych ofiar. Umocnił tym samym przekonanie, że nie ma powodów, by niepokojem moralnym napawał ludzi sposób, w jaki obchodzą się ze zwierzętami”.

Siła autorytetu św. Tomasza sprawiła z kolei, że nikt nie śmiał kwestionować jego rozstrzygnięć, choć przecież w Kościele znaleźli się i tacy jak choćby św. Franciszek z Asyżu, który z pewnością wierzył, że zwierzęta mają i duszę, i uczucia. Oto jedna z historii oddających istotę postawy świętego z Asyżu wobec zwierząt. Idąc raz z braćmi, św. Franciszek spotkał wieśniaka, który tak mocno bił opornego osła, że w końcu zwierzę kopnęło go i ugryzło w rękę. Być może jeszcze dotkliwiej poturbowałoby właściciela, gdyby św. Franciszek nie zawołał: „Powstrzymaj się, bracie ośle!”. Osłupiały poganiacz zobaczył, jak zakonnik klęka przed uspokojonym zwierzęciem i przemawia do niego. Następnie św. Franciszek wytłumaczył wieśniakowi, że o wiele więcej można osiągnąć miłością niż kijem. Towarzyszący Franciszkowi bracia zdjęli osłu ciężki ładunek z grzbietu i sami ponieśli go na wzniesienie, na które przedtem objuczone ponad miarę stworzenie nie potrafiło się wspiąć.

Tyle że miłość i szacunek św. Franciszka do każdego żywego stworzenia są w nauczaniu kościelnym zdecydowanie zmarginalizowane. Ba, Franciszek ze swoim „obsesyjnym” współczuciem dla każdego „osła” jest postrzegany w Kościele jako przyjemny, nieszkodliwy folklor. Czy może więc dziwić, że i chrześcijanie pogardzają zwierzętami oraz traktują je jak przedmioty, skoro wiara Jerozolimy i rozum Aten, czyli dwa filary naszej cywilizacji, połączyły siły, by znaleźć duchowe i racjonalne przesłanki, aby okrucieństwa wobec zwierząt nie nazywać grzechem wołającym o pomstę do nieba? By zabijanie i torturowanie zwierząt nie spędzało nam snu z powiek ani nie budziło wyrzutów sumienia?

Nowy holokaust

Jednym z tych, którzy w twórczości obsesyjnie wręcz koncentrują się na losie zwierząt, nie bacząc na to, że wśród „humanistycznej kasty”, jak to określił polski etnograf Dariusz Czaja, ich poglądy mogą wywoływać uśmieszki i kąśliwe uwagi, jest John Maxwell Coetzee – pisarz i noblista pochodzący z RPA. Rdzeń swoich przemyśleń na temat zwierząt przedstawił w książce „Elizabeth Costello”. Wcielając się w tytułową bohaterkę, poczytną pisarkę australijską, Coetzee wygłasza sądy radykalne, by nie rzec skandaliczne. My, ludzie, otoczeni jesteśmy „miejscami zagłady”, powiada. Tak, dobrze słyszycie: pisarz ma odwagę przeprowadzić, oczywiście ustami Costello, stąd ta intelektualna prowokacja, ryzykowną analogię między Holokaustem narodu żydowskiego a zagładą, jaka każdego dnia jest losem zwierząt.

O ile kiedyś zwierzęta zabijano dzidami, o tyle teraz buduje się rzeźnie fabryki. Oto, jak się zdaje, jedyny wkład ery nowoczesności i techniki w rozwój naszych relacji ze zwierzętami – umożliwiła nam doprowadzenie zbrodni do perfekcji i przeprowadzanie jej na masową skalę. Dzisiejsze farmy czy rzeźnie są dla Costello „miejscami rzezi, przed którymi, w wielkim zbiorowym wysiłku, zamykamy serca”. I dalej: „Codziennie odbywa się nowy holokaust, a jednak najwyraźniej nasze morale pozostaje nieporuszone, nietknięte. Nie czujemy się splugawieni. Wydaje się, że możemy robić wszystko, co tylko chcemy, i wyjść z tego z czystym sumieniem”.

Zgoda, zabieg, do którego ucieka się noblista, by zwrócić naszą uwagę na okrutny los zwierząt, jest drastyczny. I tak ma być. Inaczej nikt nie zainteresowałby się jego przesłaniem. A już z pewnością nie „wrażliwy humanista”. Mnie jednak dużo bardziej zdumiewa to, że przyglądamy się codziennemu okrucieństwu człowieka wobec zwierząt, lecz nasze sumienie pozostaje niewzruszone. Jakby zostało impregnowane na widok krzywdy „mniejszych braci”. Czy to zamarznięte sumienie nie usprawiedliwia właśnie brutalnej perwersji, jaką człowiek jest gotów ćwiczyć na zwierzętach? Jak bowiem inaczej wytłumaczyć film zamieszczony kiedyś na YouTubie, pokazujący pewnego nastolatka spod Bydgoszczy, który uruchamia dmuchawę do zboża, ku uciesze filmującego kolegi wrzuca do niej kota i obserwuje zwierzę lecące niczym pocisk, a kiedy w końcu pokiereszowany kot spada na ziemię, dopada go jeszcze pies?

Powie ktoś, że cały ten wywód ocieka hipokryzją, gdyż stroję się w piórka moralizatora, a sam mam sporo brudu za paznokciami. Tak, to prawda. I uprzedzając dalsze, ociekające ironią zarzuty: noszę buty ze skóry (zapewne cielęcej), nie jestem nawet wegetarianinem. Tyle że nie o to kruszę tu kopię. Zasadniczo chcę zwrócić uwagę na to, że człowiek wobec zwierząt zdradza rodzaj czegoś, co nazwałbym zbędnym okrucieństwem, pustą przemocą, rozkoszą zadawania cierpienia. Zauważmy: nie wystarczyło kota przegonić, jeśli przeszkadzał w pracy przy żniwach, trzeba było go jeszcze wrzucić do dmuchawy. Nie wystarczyło, że pobiera się za hodowlę koni pieniądze z Unii, trzeba je jeszcze torturować, trzymając w skrajnie złych warunkach itd. Zaczyna to wyglądać tak, jakby zadawanie bólu i cierpienia zwierzętom sprawiało ludziom przyjemność, gdyż – a jakże – mamy nad nimi panować, a ziemia, po której chodzimy, ma być nam poddana. Albo, parafrazując Coetzeego, najgorsze jest to, że człowiek kat nie chce się postawić w miejscu swoich ofiar, zwierząt, nie chce wejść myślą w ich przeżycia.

I Bóg stworzył zwierzęta

Czy wobec opisanej sytuacji Kościół jest bezradny? Nie. Tyle że – po pierwsze – ze świecą szukać w Polsce teologów i księży (nie wspominając o politykach prawicy), którzy nie turlaliby się ze śmiechu, gdy mówię, że zajmuję się teologią zwierząt i że potrzebujemy wypracowania nowej teologii stworzenia, która na poważnie zmierzyłaby się z kryzysem ekologicznym. Taka reakcja nie jest jednak niewinna. Stara się pokryć nasze zakłopotanie bądź nieczyste sumienie. Jeśli jednak skutecznie mamy ograniczyć zbędne okrucieństwo wobec zwierząt, to nie można dalej bezkrytycznie powtarzać, że człowiek ma prawo czynić sobie ziemię poddaną i że ma panować nad zwierzętami.

Kościoły chrześcijańskie, w tym rzymskokatolicki, przyłożyły rękę do złego traktowania zwierząt. Zarazem mogą dziś przyłożyć rękę do ukrócenia zbędnej przemocy człowieka wobec „mniejszych braci”. Zrobił to choćby Benedykt XVI, emerytowany papież nabożnie czczony przez polską prawicę religijną, który w czasie Światowego Dnia Pokoju w 2011 r. wręcz krzyczał: „Czy możemy patrzeć obojętnie na problemy związane z takimi zjawiskami jak: zmiany klimatyczne, pustynnienie, degradacja i utrata produktywności rozległych obszarów rolnych, zanieczyszczenie rzek i warstw wodonośnych, zanikanie różnorodności biologicznej, wzrost liczby katastrof naturalnych, deforestacja regionów równikowych i tropikalnych?”.

Po drugie, Kościołowi można postawić zarzut grzechu zaniechania, kiedy milczy, widząc, jak w tym kraju ludzie traktują zwierzęta. Czy nie mamy prawa oczekiwać od biskupów listu na temat szacunku wobec każdego żyjącego stworzenia, zamiast – przykładowo – kolejnego listu na temat LGBT? Czy duszpasterze sprzeniewierzyliby się Ewangelii, gdyby w niedzielnych kazaniach zwracali uwagę wiernym na szacunek, jaki należy się zwierzakom, a nie tylko „koronie stworzenia”, czyli człowiekowi? Czyż i zwierząt nie stworzył Bóg?

I rzecz ostatnia: rację ma przywoływany już Andrew Linzey, który sugeruje, że powinniśmy unicestwić w sobie to, co św. Paweł nazywa starym człowiekiem. Podejmując ten Pawłowy apel, chodziłoby o to, „abyśmy przestali patrzeć na piękny boży świat, jakby był on nam dany na pożarcie, do konsumpcji i do bezgranicznej manipulacji”. Tylko uśmiercając w sobie i w innych „starego człowieka, będziemy godni moralnego panowania nad wszystkim, co Bóg nam przyobiecał”, gdyż tylko wtedy – przekonuje anglikański teolog – zrezygnujemy z bałwochwalczej władzy, która jest niczym innym jak tyranią nad dobrami i bożym stworzeniem.

A zatem: to, jak traktujemy zwierzęta, nic nie mówi o zwierzętach, ale o człowieku mówi wszystko. Szczególnie o tym, który los i cierpienie zwierząt składa na ołtarzu swoich politycznych gierek.

Fot. Andrzej Zbraniecki/East News

Wydanie: 2020, 39/2020

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy