Życie jest lepsze po przeczytaniu Grocholi

Życie jest lepsze po przeczytaniu Grocholi

Jestem odsądzana od czci i wiary za to, że pokazuję świat, który nie istnieje, wymyślam bajki

Katarzyna Grochola – pisarka, autorka książek „Przegryźć dżdżownicę”, „Nigdy w życiu!”, „Serce na temblaku”, „Ja wam pokażę”, „Osobowość ćmy”, opowiadań, a także felietonów w prasie kobiecej. Zanim została pisarką, imała się różnych zajęć. Była salową („Jako młoda osoba chciałam być lekarzem, a wtedy taki był tryb nauki: od ucznia do mistrza”), korektorką, dyrektorką składu celnego („Z dwiema przyjaciółkami założyłyśmy firmę, któraś z nas musiała zostać dyrektorem ze względów formalnych – i na mnie padło”), maszynistką („Wyjechałam z mężem do Libii na trzy lata, jako kobieta nie mogłam znaleźć żadnej pracy poza przepisywaniem czegoś na maszynie”), ponadto sprzątaczką i opiekunką starszej pani w Anglii.

– Ostatnią książkę, „Osobowość ćmy”, opublikowała pani we własnym, niedawno założonym Wydawnictwie Autorskim. Po co je pani założyła, skoro dotychczas pani książki ukazywały się w prężnie działających oficynach (Prószyński i S-ka, W.A.B., Wydawnictwo Literackie), w wysokich nakładach, a pani otrzymywała wysokie honoraria?
– A dlaczego nie? Skoro jestem autorką trzech prężnych wydawnictw, dlaczego nie mam być także autorką czwartego? Od dawna marzyło mi się wydawnictwo, które by pełniło służebną rolę wobec autora. Razem z moją wspólniczką, Elą Majcherczyk, postanowiłyśmy, że to nie będzie żaden moloch, tylko małe, pogodne wydawnictwo.
– Zatem teraz będzie pani bizneswoman?
– Nie! Zawsze będę przede wszystkim autorką. Wydawca i menedżer nie kłóci się we mnie z pisarką, wręcz przeciwnie. Bardzo dobrze się sobą opiekuję. A bycia właścicielką firmy wydawniczej uczę się wytrwale.
– Nie boi się pani ryzyka? Raz po raz upada jakieś wydawnictwo…
– Teraz już nie. Pierwsza książka zarobiła całkiem niezłe pieniądze, mamy mnóstwo ciekawych maszynopisów. Oby tak dalej.
– Co panią, jako świeżo upieczonego wydawcę, najbardziej zaskoczyło?
– Nie wiedziałam, że to taki trudny kawałek chleba. Że to, czy książka będzie się sprzedawała, czy zaistnieje na rynku, nie jest tylko sprawą wydawcy, ale także hurtowni, księgarzy, promocji, nazwiska autora. Odkrycie, że handel książkami niczym się nie różni od handlu czymkolwiek, było dla mnie najbardziej zaskakujące. Poza tym kiedyś naiwnie wierzyłam, że książka może być tańsza, teraz wiem, że to dużo bardziej skomplikowane.
– Paradoksalnie autor na książce zarabia najmniej, przeciętnie 10% ceny widniejącej na okładce.
– Jeśli jest dobrze opłacanym autorem! Ja za niektóre książki dostawałam 5% tego, co na okładce. A za pierwszą – „Przegryźć dżdżownicę” – w ogóle nie dostawałam honorariów, przez lata. Dopiero kiedy Wydawnictwo Literackie wydało „Dżdżownicę”, spływają pieniądze.
– Powiedziała pani, że na sprzedaż książki ma wpływ nazwisko autora. W takim razie byt Wydawnictwa Autorskiego wydaje się zapewniony. Pani ma tylu czytelników, a raczej czytelniczek, że cokolwiek pani napisze – kupią.
– Mam nadzieję, że nigdy w ten sposób nie pomyślę – w przeciwnym razie będę skończona.
– Ostatnio przez długi czas była pani pochłonięta swoją kampanią reklamową – pojechała pani w trasę promocyjną po Polsce, jak teatr objazdowy z występami gościnnymi.
– Teatr jednak chyba nie. Owszem, miałam spotkania z czytelnikami, czasem cztery w czterech różnych miastach jednego dnia. Autorzy często są zapraszani przez biblioteki i domy kultury, niewielu odpowiada na zaproszenie. Ja jeżdżę chętnie. Te spotkania wiele mi dają. Okazuje się, że to, co piszę, spotyka się z olbrzymią sympatią. Dowiaduję się od ludzi, że moje książki im pomogły w kwestii odejścia od mężczyzny alkoholika albo męża, który bił. Że pomagają żyć, że życie jest lepsze po przeczytaniu Grocholi. A życie Grocholi jest lepsze po spotkaniach z czytelnikami, dostaję balsam na moją zbolałą duszę.
– Co pani fanom najbardziej się podoba w pani książkach?
– To, że są prawdziwe emocjonalnie. Ja nie udaję, jak piszę, i to jest rozpoznawane przez czytelników, i to się podoba, chociaż oczywiście nie wszystkim. Czytelnika nie można oszukać. Sama zresztą uważam, że przerost formy nad treścią jest niedobry. Spotkania z czytelnikami są dla mnie inspirujące, jednak ich głównym celem jest promocja książki. W Olsztynie, Nidzicy, Ełku, Wieluniu i innych małych miastach przychodzili moi czytelnicy i dziwili się, że wydałam nową książkę. A przecież na promocję wydawnictwo przeznaczyło wieledziesiąt tysięcy. Nie wystarczy, że ja się wydam i usiądę na kupie książek, a fani sami będą się do mnie zgłaszać i kupować po dwie. Ludzie najpierw muszą się o książce dowiedzieć.
– A recenzje w gazetach mało kto czyta.
– Akurat z tego bardzo się cieszę (śmiech). Dość szybko zostałam zakwalifikowana do działu literatury łatwej, miłej i przyjemnej, tak że nawet jeśli dostaję poważną nagrodę, to na wszelki wypadek nie zaprasza się mnie, żebym odebrała.
– Pani się uważa za autorkę takiej literatury?
– Uważam, że piszę o poważnych sprawach, w sposób lekki, łatwy i przyjemny. Tak, jak sama bym chciała czytać.
– Określenia literatura popularna, autorka popularna panią obrażają?
– Nie, wolę być popularna niż niepopularna, niszowa. Wolę być łatwa, miła i przyjemna niż nieprzyjemna, niemiła i trudna. Chociaż w słowach popularna, masowa jest jakiś niemiły zgrzyt.
– Recenzenci wyśmiewają się, że wszystkie pani książki dotyczą spraw damsko-męskich, miłości i poszukiwania miłości. Że jest pani monotematyczna i banalna.
– A czy istnieje coś ważniejszego niż miłość? Władza jest substytutem miłości, zbrodnia może być efektem braku miłości. Miłość jest motorem wszystkiego na tym świecie. Więc będę o niej pisała do późnej starości. Uważam, że postsponowanie miłości jest jedną z największych wad współczesnego świata. Jak mówi o tym dalajlama, to jest OK, jak mówi o tym papież, to jest OK, ale jak pisze o tym Grochola, nagle się okazuje, że to jest płaskie, masowe i banalne. Otóż miłość tym wszystkim różni się od innych rzeczy, że jest niebanalna. Jeżeli człowiek kocha swoją pracę, pracuje dziesięć razy lepiej. Jeśli lubi ludzi wokół siebie, nawet swojego szefa, wszystkim lepiej się żyje, szefowi także. Jeśli potrafi kochać choćby jedną osobę na świecie, to znajdzie się druga osoba, która jego także będzie kochać.
– Skąd ta pewność?
– Przysięgam, że tak jest. Proszę mi wierzyć.
– A pani wierzy innym? Recenzentom przecież nie.
– Wierzę przede wszystkim sobie, wierzę moim czytelnikom. Zdanie recenzentów mało mnie obchodzi, bo nie piszę dla recenzentów. Nawet mam swoją ulubioną recenzję: „Mniej niż zero”, na cztery strony maszynopisu. Swoją drogą, jeśli mężczyzna po mojej książeczce siada i pracuje przez przynajmniej dwie godziny, żeby mnie zmieszać z błotem, to coś go musiało strasznie dotknąć w tej lekturze. Dobry psycholog wie, co (śmiech). Myślę, że gdyby moje książki rozchodziły się w 3 tys. egzemplarzy, byłyby lepiej traktowane przez krytyków. Wszystko, co zaczyna być popularne, automatycznie staje się złe w Polsce. Spotkałam się również z zarzutem, że Grochola nie umie pisać, bo nie wie, co to jest zdanie podrzędnie złożone. A zapewniam, że wiem.
– A zarzut, że pani książki to bajki dla dorosłych?
– Moje życie jest bajką dla dorosłych, ci, co mnie znają, wiedzą o tym najlepiej. Czy to znaczy, że nie jest prawdziwe? Jestem odsądzana od czci i wiary za to, że pokazuję świat, który nie istnieje, wymyślam bajki, gdzie na końcu pojawia się mężczyzna na białym koniu i kobieta pada mu w ramiona. Otóż tylko w jednej mojej książce pojawia się mężczyzna na białym koniu, którego zresztą pożyczył od pewnej pani. Po drugie, nie opisuję nieprawdziwego życia, tylko prawdziwe życie, ale usuwam z niego pewne brudy. Wystarczy, że w dziennikach ciągle się mówi o katastrofach i zbrodniach. Radzę wszystkim nie oglądać dzienników, od razu świat staje się piękniejszy i lepszy.
– Łatwiej pisać książki o miłości, będąc szczęśliwie czy nieszczęśliwie zakochaną?
– Zauważyłam, że jeśli jestem bardzo szczęśliwa, piszę rzeczy smutniejsze, a gdy jestem bardzo smutna, piszę rzeczy weselsze. Tak jakbym chciała sama siebie podtrzymać na duchu. Natomiast cierpienie obnaża autora, ściąga z niego warstwę ochronną. Gdy cierpimy, jesteśmy bardziej wrażliwi. A też dusza nieszczęśliwa jest ciekawsza.
– Slogan mówi, że cierpienie uszlachetnia.
– Niektórych uszlachetnia. Jednak często ludzie, którzy zamykają się w swoim bólu, karleją, bo cierpienie ich dołuje i niszczy, staje się celem, a nie środkiem do czegoś lepszego.
– Teraz jest taki trend, że nie wypada narzekać. Jest moda na sukces i szczęście: świetna praca, wysokie zarobki, wspaniała rodzina, udany seks, dobre samopoczucie.
– Ja ulegam jednej modzie, przez ostatnich sześć lat – modzie na prawdę. Jeżeli ktoś jest rzeczywiście szczęśliwy, niech o tym mówi. Ale jeśli jest nieszczęśliwy, niech mówi, że jest nieszczęśliwy, bo może wtedy otrzyma od kogoś pomoc. Jeśli będziemy udawać, że jest OK, to zgnijemy, bo nie przyznamy się, że nas boli. Myślę, że prawda nas wyzwala. Prawda o uczuciach. Nie bójmy się odkrywać prawdy.
– Bardzo przekonująco pani mówi. Nie chciała pani być psychoterapeutką?
– Mam przyjaciół psychologów, mówią mi: „Całe szczęście, że książki piszesz”. Nie nadawałabym się na psychologa, bo bym miała dla każdego od razu radę.
– A dla siebie ma pani taką uniwersalną radę? Kredo życiowe?
– Wszystko, co mnie nie złamie, to mnie umocni. I drugie, z modlitwy św. Franciszka z Asyżu: Boże, daj mi siłę, żebym mógł zmienić to, co zmienić mogę, daj mi pogodę ducha, żebym zniósł to, czego zmienić nie mogę, i daj mi mądrość, żebym odróżnił jedno od drugiego.
– I trzyma się pani tego?
– Tak, od 16 lat, odkąd zaczęłam głęboką pracę nad sobą.
– A wcześniej?
– Byłam osobą dużo mniej świadomą. Bardziej się złościłam, stosowałam się do zasady: oko za oko. Uważałam, że gdy ktoś komuś robi krzywdę, to ta krzywda do niego wróci, natomiast dziś uważam, że jak człowiek robi dobrze, to dobro do niego wróci. Moje poglądy tak bardzo się nie zmieniły, natomiast przykładam większą wagę do rzeczy dobrych.
– Co panią tak odmieniło?
– Moja choroba. Rak pokazał mi, co jest ważne. Nic się nie zmieniło oprócz tego, że wszystko się zmieniło. Czasem bywam nawet drażniąca dla otoczenia, bo bagatelizuję problemy, we wszystkim szukam pozytywnych stron.
– To chyba jakaś reguła, że przeżycie poniekąd własnej śmierci, sytuacji granicznej, poprawia nastawienie do życia.
– Zdecydowanie. Jednak pożytek z każdego ciężkiego doświadczenia polega na tym, co z nim zrobimy: czy nas złamie, czy umocni. Wolę ten drugi wariant. A nad sobą wciąż pracuję.
– Trwają przygotowania do ekranizacji drugiej już pani książki, „Ja wam pokażę!”. Świetna obsada, pewnie znowu będzie hit. Nie przewróci się pani w głowie od tych sukcesów?
– Za późno! Nie przewróciło mi się cztery lata temu, kiedy nagle stałam się popularna… O sukcesie słyszę wyłącznie od dziennikarzy, którzy pytają mnie, czy czuję się kobietą sukcesu. Zawsze wtedy chwilę się zastanawiam. Sukces nie jest czymś widocznym, w niczym nie zmienił mojego życia. Oprócz paru wygodnych rzeczy – nie przyjechałam kolejką, tylko samochodem, nie wchodzę do zimnego domu, tylko mam ogrzewanie. Więcej osób mnie czyta, więcej osób mnie zna, często nieznajomi mówią mi dzień dobry na ulicy. Dzisiaj pan parkingowy podszedł do mnie i powiedział: „Nie, no pani Grochala na pewno da złotóweczkę”. Czy to jest sukces? Ale to może się zmienić, odwrócić. I przeżyję. Przez 40 lat pisałam do szuflady i też jakoś było.
– Uchodzi pani za jedną z nielicznych osób, które zrobiły majątek na pisaniu książek w Polsce. W Internecie są zdjęcia pani posiadłości pod Warszawą z dopiskami, że jest pani milionerką.
– Moja posiadłość to 1814 m kw. w Milanówku. Kupiłam to lata temu za 20 tys. zł, jeszcze zanim zostałam pisarką. Pogłosek o tym, że jestem milionerką, nie będę prostować, bo kto wie, może kiedyś naprawdę nią będę? Wierzę, że słowa mają moc sprawczą. Zwłaszcza napisane. Dlatego mam nadzieję, że książki mogą się przyczynić do zbawienia świata.

 

Wydanie: 2005, 26/2005

Kategorie: Kultura
Tagi: Ewa Likowska

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy