Życie w małym mieście to często survival

Życie w małym mieście to często survival

Nie chcemy być bohaterami filmu klasy B – mówią mieszkańcy Krasnegostawu, Bielawy czy Kraśnika


Marek Szymaniak – dziennikarz i reporter, obecnie pracuje w magazynie „Spider’sWeb+”. Jest autorem książek „Urobieni. Reportaże o pracy” i „Zapaść. Reportaże z mniejszych miast”.


 

Kiedy pomyślałeś, że książkę o mniejszych miastach w Polsce trzeba nazwać „Zapaść”?
– To mocne słowo, ale uzasadnione. Bo czym jest zapaść? Czymś, co poprzedza upadek, śmierć albo inne dramatyczne wydarzenie. I w tych miejscowościach, które opisuję w książce, jest podobnie. Dzwoni ostatni, albo jeden z ostatnich, dzwonków, żeby coś zrobić. Wyludnienie postępuje bardzo szybko, młodych ubywa, mieszkańcy się starzeją, co drugi czy trzeci jest powyżej sześćdziesiątki… A prognozy mówią, że będzie jeszcze gorzej.

Problemy tragicznego stanu usług publicznych, smogu, rynku pracy czy dostępności mieszkań nie dotyczą jednego miasta albo regionu, powtarzają się w kolejnych miejscowościach, które odwiedzam – Pisz, Krasnystaw, Bielawa, Nowa Ruda… Zapaść małych miast nie wynika z niepowodzeń jednego czy drugiego, Prudnika albo Kraśnika, jest strukturalna.

Można mieszkać na zielonym Podlasiu i mieć problem z korkiem tirów pod oknem albo szukać mieszkania w małym mieście i napotkać znaną z Warszawy patodeweloperkę? Stereotyp jest przecież odwrotny: z dala od stolicy mieszka się cicho i tanio.
– Pracując nad książką, dołączyłem do tak wielu grup i dyskusji na Facebooku dotyczących tych lokalnych spraw, że w pewnym momencie ekran mojego komputera przypominał jeden wielki bazar – samochody, ceny truskawek, pokoje na wynajem (śmiech). Ale choćby w Krasnymstawie, skąd pochodzę, na te ogłoszenia o mieszkaniach i pokojach odzew był natychmiastowy. Dosłownie po chwili pisali ludzie zainteresowani lokalem: „Proszę o kontakt”, „Priv”, „Jestem zainteresowana”. Nie wszyscy w małym mieście mają to szczęście, że odziedziczyli dom, mieszkanie lub działkę budowlaną. Ci, którzy tego dobra nie dostali, mają rynek mieszkaniowy przeciw sobie. Nie mają możliwości kupna gotowego mieszkania – bo buduje się ich mało – ani zaciągnięcia kredytu, bo zarabiają za mało, ani wynajmu na korzystnych warunkach. Niedostatek lokali komunalnych czy socjalnych to kolejny problem. W takim Jaśle na mieszkanie komunalne czeka się 10 lat, w Tomaszowie Lubelskim 15.

Ile twoim zdaniem o tych problemach wiedzą nasi koledzy i koleżanki – dziennikarki i publicyści z Warszawy?
– Jak zawsze, to zależy. Na razie ze środowiska medialnego docierają do mnie pozytywne sygnały od rówieśników, trzydziesto- i trzydziestoparolatków. Dziennikarek i dziennikarzy, którzy być może sami kilka czy kilkanaście lat temu przyjechali do Warszawy z małej miejscowości. Jak ja z Krasnegostawu. Ale jeśli pytasz o nieco starszą generację publicystów, to często jest już inaczej. W głównym nurcie łatwo upraszczać, szukać wspólnego mianownika dla całej Polski, ignorować problemy prowincji. Po każdych wyborach słyszmy od publicystów, że są rozczarowani postawą mieszkańców Polski poza wielkimi miastami…

…którzy „sprzedali się za 500+”.
– Tak. I że mieszkają tam ludzie zacofani, niedojrzali politycznie, głosujący wbrew europejskim wartościom i interesowi Polski. Tak jak mówisz, „sprzedali się za 500+” i odpuścili demokrację za kilkaset złotych. Z perspektywy warszawskiego publicysty mniejsze miasta i ich mieszkańców ocenia się surowo, nie próbując ich zrozumieć. A z badań wynika, że oni przez ostatnie 30 lat głosowali po prostu za poprawą swojego losu i na tych, którzy obiecywali im pewną odnowę po smucie lat transformacji. Czasem była to lewica, później raczej PO, dziś PiS.

Dlaczego?
– PiS w 2015 r. dość sprawnie określiło bolączki tej Polski, która nie mieszka w Warszawie, Trójmieście, we Wrocławiu czy w Krakowie. Nie jestem politologiem i nie będę komentował poszczególnych ruchów i programów, ale mogę powiedzieć, że PiS bardzo trafnie odczytało wówczas nastroje społeczne.

Inna sprawa, co z tym zrobiono. PiS rządzi ponad sześć lat. Zdiagnozowano problem mieszkaniowy, a program Mieszkanie+, który miał pomóc, okazał się porażką. PiS straszyło prywatyzacją szpitali i ostrzegało przed zapaścią służby zdrowia, gdy było w opozycji, ale dziś wiemy, że sytuacja kadrowa w szpitalach zmierza ku katastrofie. Mamy też raporty NIK, które mówią, że przeprowadzone zmiany tylko powiększyły długi szpitali. Tak samo jest z transportem publicznym. Realizacja Pekaes+ i Kolej+ wygląda raczej mizernie. Na pewno sytuacja mniejszych ośrodków nie odmieniła się radykalnie, a taka była obietnica rządzącej ekipy. Diagnoza była więc słuszna, ale realizacja, delikatnie mówiąc, kiepska. Ludzie mieszkający w małych miastach widzą to doskonale. Niewiele brakuje, żeby PiS dorobiło się etykietki kolejnej ekipy, która mami obietnicami, ale ich nie realizuje.

Duże miasta zyskały na transformacji, wieś na wejściu Polski do UE, ale to, co pośrodku, średnie, małe i bardzo małe miasta, nigdy nie doczekało się takiego skoku do przodu.
– Model rozwoju oparty właśnie na dużych miastach został w naszym kraju przyjęty całkiem otwarcie. Metropolie i ich rozwój miały być jak lokomotywa ciągnąca pozostałe miejscowości – dobrobyt będzie skapywał. Jednak okazało się, że to skapywanie nie działa. Model oparty na rozwoju metropolii rzeczywiście pomógł dużym ośrodkom, powiększając jednocześnie dystans, który dzielił je od średnich i małych.

A z dala od metropolii nie dzieje się nic?
– W ostatnich latach w kontekście inwestycji w mniejszych miastach często mówi się o laniu betonu i różnych rewitalizacjach, mniej lub bardziej udanych. Bo na to stosunkowo łatwo dostać pieniądze. Pokazuję takie przykłady w książce. Te projekty oczywiście nie rozwiązują bolączek strukturalnych. Lokalny wójt czy burmistrz może odnowić rynek albo plac w nadziei, że będą tam się odbywać koncerty i wydarzenia, miasto będzie dzięki nim jakoś żyło, a on zyska trochę głosów w kolejnych wyborach. Jednak on sam tak naprawdę zbyt mało może, jest za malutki, żeby się zmierzyć z problemami strukturalnymi: mieszkaniowym, dostępu do ochrony zdrowia czy rynku pracy. I na odwrót. To, że np. gminy pod Wrocławiem się rozwijają i jest tam tyle inwestycji, nie wynika tylko z obrotności wójta czy burmistrza. Amazonowi łatwiej tamtędy wozić towary do Niemiec, dlatego tam lokalizuje swoje magazyny.

Ta historia sięga przecież lat 90., bo los mógł zadecydować, że wielkie firmy wybiorą analogiczne tereny pod Poznaniem lub Szczecinem. Ale czy wszystkie problemy, o których piszesz, to problemy transformacji i ostatniego, kapitalistycznego 30-lecia?
– Nie wiem, czy wszystkie. Nie sposób wszystkiego wrzucić do jednego worka. Ale wiele problemów mniejszych miast jest wspólnych, rynek pracy po prostu inaczej wygląda dziś w metropolii, a inaczej poza nią. W firmie w dużym mieście bonusy, szkolenia, wyjazdy i imprezy na koszt firmy, a także symboliczne już „owocowe czwartki” są często standardem.

W małym ośrodku często trzeba mieć znajomości, żeby pracę dostać, a czystą fantazją jest myśl o tym, że pracodawca – czasem jednocześnie znajomy rodziny – zapłaci za szkołę wyższą czy poszerzanie kompetencji pracowników. „Niech mi szef sfinansuje podyplomówkę”. W odpowiedzi usłyszą: „Chyba żartujesz”.

Jedna z moich bohaterek opowiada właśnie o tym, że nie tylko łatwiej dostała dzięki swoim kompetencjom pracę w Warszawie, a nie w rodzinnej Hajnówce, ale także nikt w Hajnówce by jej nie sfinansował podyplomówki. A z pensji by na nią nie odłożyła. Gdzie było więc logiczniej skierować kroki?

A może chociaż łatwiej o mieszkanie, jeśli na rynku pracy jest słabo?
– Patrzę teraz na statystyki z Jasła. W 2019 r. zbudowano tam na 1 tys. mieszkańców średnio 0,7 mieszkania. W tym samym czasie w Rzeszowie średnio prawie 17 lokali. To kolosalna różnica, przeszło 20-krotność! Rynek odpowiada na potrzebę mieszkań tylko w Rzeszowie, który jest stolicą regionu i głównie dzięki byciu stolicą dostał – jak nazywa to dr Łukasz Zaborowski – „licencję na rozwój”. A w innych miastach też mieszkają ludzie, mają tam rodzinę albo chcą ją założyć i chcą mieć dach nad głową. Czy każdy chce wyjechać do dużego miasta, to jedno pytanie. Ale czy każdemu to się opłaca i czy naprawdę każdego stać na to, żeby zostawić znajomych, bliskich, pracę, szkołę i się wyprowadzić? Łatwo powiedzieć: „Nie podoba się? To wyjedź”. Ale taka logika tylko podniesie i tak już patologiczne ceny mieszkań w Warszawie czy Trójmieście.

Czy to jest zatem historia tego, że z perspektywy małego miasta w Polsce Ludowej jednak żyło się łatwiej?
– W poprzednim systemie rozwój kraju opierał się nie na kilku metropoliach, ale na siatce osadniczej kilkudziesięciu miast. Mieszkańcom zapewniała ona w miarę równy dostęp do podstawowych usług publicznych, czyli choćby edukacji, opieki nad dziećmi, transportu, ochrony zdrowia, ale też do mieszkalnictwa, bo kiedy w mieście były duże zakłady, to przy nich często budowano całe osiedla. A zakład pracy poza tym, że dawał stabilne zatrudnienie i nieraz był powodem do lokalnej dumy, zaspokajał też inne potrzeby, np. kulturalne, rozrywkowe, turystyczne. I choć oczywiście nie brakowało wtedy wypaczeń i absurdów, stanowiło to pewną całość. Po transformacji stopniowo to odbierano. Nie dziwi więc, że ci, którzy to pamiętają, mówią o tym z sentymentem, tęsknią za tym wszystkim i czują żal, że już tego nie ma.

Czy nie boisz się, że twoja książka, która tak wyraźnie i mocno podkreśla problemy życia w mniejszych miastach, może jedynie wzmocnić negatywne stereotypy o „dziurach” i Polsce B?
– Nie, to, że mniejsze miasta i ich mieszkańcy mają swoje problemy, nie jest żadną tajemnicą. Stereotypowe jest za to ich postrzeganie i myślenie o ich przyczynach. Panuje przekonanie, że wielu mieszkających tam ludzi może winić tylko siebie – bo są niezaradni i nie chcą wziąć się w garść. Ale życie nie jest proste jak coachingowy frazes. Dlatego w książce usuwam się w cień, a problemy mieszkańców ukazuję z ich perspektywy. Kiedy porozmawiamy z tymi osobami, trudniej o tak jednoznaczną i krytyczną ocenę. Ich życiorysy pokazują, że często robią, co mogą, aby zmienić swoje życie na lepsze, tylko otoczenie nie jest tak przyjazne jak w większych miastach.

To znaczy?
– Mieszkańców wielu mniejszych miast pozostawiono samych sobie. Władze przez lata pozwalały upadać zakładom pracy i specjalnie nie troszczyły się o to, czym wypełnić te wyrwy. Ludziom nie dano żadnej alternatywy, a potem jeszcze stygmatyzowano ich, że nie pasują do nowej, wolnorynkowej rzeczywistości, że nie radzą sobie w kapitalizmie. W rzeczywistości wielu poradziło sobie świetnie, patrząc na warunki, jakie mieli. A często był to surwiwal.

Chcąc przetrwać, robili to, co było możliwe. Czasami pracowali nielegalnie, korzystając z bliskości granicy np. z obwodem kaliningradzkim. Inni dojeżdżali po kilka godzin do dużych miast, żeby utrzymać rodziny w tych mniejszych. Kolejni tyrali po 14 godzin dziennie na emigracji. Czy osobę, która użyła wszystkich swoich kontaktów, aby wyrwać się z miejsca, gdzie szaleje 30-, 40-procentowe bezrobocie, i wyemigrowała, ktoś nazwie niezaradną albo leniwą? To raczej dowód niezwykłej determinacji.

Ale pojawia się w twojej książce i taka bohaterka, która o sąsiadach oraz współmieszkańcach mówi, że nie chce im się pracować i wolą żyć z zasiłków. Gdyby – tak jak ona – uczciwie prowadzili swój zakład, pracowali sporo i wstawali wcześnie rano, niczego by im nie brakowało.
– Tak, bo i takie głosy pojawiają się w mniejszych miejscowościach. Nie wszyscy ich mieszkańcy są odporni na narrację, która pojawia się w mediach głównego nurtu. OK, ona może tak mówić. Ale jeśli przyjrzeć się temu, jak wygląda praca w jej zakładzie fryzjerskim, do którego ona nie może znaleźć chętnych, to okaże się, że zarobić imponujące jak na małe miasto 4 tys. zł można jedynie w lepszym miesiącu, przy splocie wielu korzystnych czynników, dużym ruchu, braniu nadgodzin itd. Szybko wychodzi na jaw, że nie wystarczy tylko rano wstawać. Nie dziwi więc, że wielu z jej miasta wyjeżdża za granicę i woli pracować w pobliskich Czechach.

Dlaczego jeden z bohaterów książki mówi, że w małych miastach żyją „obywatele drugiej kategorii”?
– Dlatego, że choć obywatelstwo polskie jest takie samo w Grudziądzu, Kraśniku i Warszawie, i podatki te same, to usługi publiczne, standard życia i płace dzieli przepaść. Jedna z moich bohaterek mówi: „Nie chcę żyć na poziomie filmu klasy B”. Nie chce być gorsza jedynie dlatego, że mieszka poza metropolią. Inna pyta, dlaczego, skoro płaci takie same podatki jak inne kobiety, nie może urodzić dziecka w przyzwoitych warunkach, bo ktoś decyduje, że w jej mieście porodówka jest zbędna. Ostatecznie, bo trwała kampania wyborcza, jej porodówkę udało się uratować. Ale w innych przypadkach często nie ma happy endu. A przepaść między dużymi i mniejszymi miastami dotyczy masy rzeczy poważnych i prozaicznych: od dostępu do ochrony zdrowia, przez kulturę i rozrywkę, po pracę i możliwości rozwoju. Ci, którzy mówią o sobie, że czują się „obywatelami drugiej kategorii”, wcale nie chcą nimi być, tylko są do tego zmuszeni, bo urodzili się w takim, a nie innym miejscu. W miastach zapaści słychać wołanie o lepsze życie tu i teraz, a nie wyłącznie o rozwój widoczny w tabelach i wskaźnikach ekonomistów.

Fot. Krzysztof Żuczkowski

Wydanie: 2021, 28/2021

Kategorie: Kraj, Wywiady

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy