Wszystko żyje po to, żeby być na zdjęciach

Wszystko żyje po to, żeby być na zdjęciach

Może się wydawać, że fotografia jest najbardziej demokratyczną ze sztuk. Choćby dlatego, że wszyscy masowo robimy zdjęcia i zawsze mamy przy sobie (w telefonie) aparat. Robienie zdjęć jest tanie i ta forma sztuki uchodzi za nadreprezentowaną, za szczególnie ekspansywną. Bo przecież nie tylko pstrykamy foty, lecz także nieustannie się nimi dzielimy: na portalach społecznościowych, blogach, poprzez MMS-y i mejle. Ale dominacja fotografii jako formy sztuki jest pozorna. Tak naprawdę to właśnie w czasach ponowoczesnych jest jej najtrudniej.

My, szarzy zjadacze fotek, czujemy się zagubieni „jak plemnik w żołądku”. Przepraszam, jak czytelnik w Empiku. Już na wstępie boli nas brzuch. W Empiku jest kolorowo, dużo ludzi, do tego z głośników zasuwa muzyka. Naokoło leżą stosy książek, a każda skora do zabawy, każda uwodzi, jak umie. Autor każdy „wybitny”, polecany przez innych autorów. I nikt już nie wierzy nawet w proste hierarchie „Top 20”. Wiadomo przecież, że miejsca na oznaczonej półce też się wykupuje, jak każdą inną przestrzeń od Bartoszowic aż do jazu Rędzin. Zdjęcia płyną przez miasto: politycy mają swoje plakaty wyborcze, na billboardach reklamuje się mięso. Barbara została twarzą staników, Monika twarzą majtek. Szalona multiplikacja przyprawia nas o zawrót głowy i znieczula, znieczula jak szlag.

Kiedy wybieramy się na wystawę malarstwa, mamy przynajmniej wrażenie, że działa na nas aura oryginału, o której pisał Walter Benjamin. Oto stajemy twarzą w twarz z czymś jedynym i niepowtarzalnym. Jesteśmy zatem świadkami czyjegoś geniuszu i bezpośrednio przeżywamy czyjś geniusz. Wykonaliśmy pracę, przyjeżdżając do Luwru. Możemy sprawdzić, czy ta Mona Lisa rzeczywiście tak dwuznacznie się uśmiecha. Czy „Koronczarka” faktycznie jest taka malutka. I zostajemy nagrodzeni. My byliśmy, a Kowalski nie. Na nas spłynęła aura oryginału, a Kowalski obejrzał tylko cyfrową wersję w internecie – to przecież jakaś ściema. Przy oglądaniu fotografii nasze poczucie kontaktu z oryginałem jest ambiwalentne, a wysiłek pójścia do galerii wydaje się mniej opłacalny. Niesłusznie. Wystawy fotograficzne nie są przecież silosami zdjęć, tylko dobrze pomyślanymi układami, które działają na nas globalnie. Praca kuratorska opiera się właśnie na wyborze. Kurator kieruje naszą uwagę na to, co istotne. Jest trochę jak trendsetter – ścigacz mód (bada dla nas najnowsze trendy, pierwszy wie, co jest w awangardzie, a co już u progu popkultury), a trochę jak redaktor literacki (wybiera to, co najlepsze, usuwa dopowiedzenia, redukuje). Bywa wreszcie scenografem i architektem wnętrz, który nie tylko wpisuje w zastaną przestrzeń zdjęcia, ale też nierzadko tę przestrzeń tworzy, budując ścianki, podesty. I konteksty, bo przecież zdjęcia zmieniają się w zależności od tego, jak są ustawione wobec siebie.

Świetnie było to widać na tegorocznym festiwalu fotograficznym TIFF we Wrocławiu, jednym z trzech – obok łódzkiego i krakowskiego – najważniejszych festiwali tego typu w Polsce. Zdjęcia wisiały m.in. w studiu BWA, winiarni Ur czy galerii Miejsce przy Miejscu. W BWA pokazano fotografie Łukasza Rusznicy, należącego do najzdolniejszych fotografów młodego pokolenia. Zdjęcia układały się w wyraziste cykle, związane z refleksją nad europejskim spojrzeniem na Japonię. Rusznica porzucił spojrzenie turysty i reportera, zmienił perspektywę. Zaproponował nowe odczytanie: maksymalnie dociśnięty – aż do abstrakcji – zoom (zbliżenie) i zabawę z tradycją. A jednak nie jest to zabawa postmodernistyczna, ironiczna. Japońska przyroda wyabstrahowana z turystycznych ujęć staje się abstrakcyjna i groźna. A znane z kultury japońskiej duchy – teatralne i złamane. Ich potęgą jest kruchość, starość, swoboda. Bardziej przypominają barowe widma, cuda z teatru variétés niż rysunki z muzealnych pocztówek.

Drugim najmocniejszym zjawiskiem były zdjęcia Marty Zdulskiej – dziewczyny łobuziary, która ze swojego życia zrobiła fotograficzną opowieść bez cenzury. Oto prawdziwa nomadyczność i wyzwolona seksualność. Pozbawiona upiększeń i kodów soft porno – staje się manifestem wolności i młodości. Jest coś, co łączy zdjęcia Zdulskiej i Rusznicy – oboje zdają się mówić: piękno jest gdzie indziej. Rusznica szuka go w cieniu i nocy, w sztucznym świetle i naszej śmiertelności. Zdulska – w różnorodności ciał i stylów życia. Wolność to nie pieniądze, to możliwość wychodzenia z miejsc, których się nie lubi, wolność globalnej komunikacji i wreszcie nieograniczona wolność robienia sztuki, łamania konwencji, mieszania gatunków. Wszystko żyje po to, żeby być na zdjęciach. I jest.

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy