15/2002
Podpalali, żeby gasić
Robili to dla sławy, a trochę i z myślą o lepszym wyposażeniu straży pożarnej na Podkarpaciu Mieli we wsi poważanie. Na galowo, 34 rosłych, przystojnych chłopów z Ochotniczej Straży Pożarnej w Sękowej pozowało do fotografii zamieszczonej w folderze reklamującym uroki podgorlickiej gminy. Pełnili straż przy grobie Chrystusa i nieśli baldachim podczas procesji w Boże Ciało. Pierwsi odpowiedzieli na apel księdza i ofiarnie, przez wiele nocy pełnili warty przy pochodzącym z 1520 r. kościółku, jednym ze stu zabytków w Europie uhonorowanych medalem Prix Europa Nostra, żeby go, broń Boże, ten skurczybyk piroman nie podpalił. Kilka tygodni później pięciu z nich skutych w kajdanki, na czele z prezesem jednostki, zabrał policyjny radiowóz. Czarna seria Łuny nad Sękową i pobliskimi miejscowościami pojawiały się z zadziwiającą regularnością, najczęściej w poniedziałki, w trakcie telewizyjnych „Wiadomości”. Ludzie nie oglądali programu, tylko nasłuchiwali wycia strażackich syren. Czarną serię zapoczątkował pożar opuszczonego drewnianego domu w Małastowie, zaraz potem spaliła się wiata na siano u Postołowiczów, później ruiny zabytkowego pałacu w Zagórzanach, budynek owczarni w Regetowie i nieużywana stajnia dla koni w Siarach. W jej pobliżu jest zabytkowy kościółek, tuż obok dom pomocy społecznej – cały z drewna, od ganeczku po poddasze. Mieszka w nim
Miałam prawo wiedzieć
Barbara W., oskarżająca lekarzy w Łomży o niepoinformowanie jej, że urodzi kalekie dziecko: niech zapłacą za moje zmarnowane życie W 30-metrowym mieszkaniu, które Barbarze i Sławomirowi W. użyczyła ciotka, jest miejsce tylko na tapczan dla rodziców i łóżeczko, w którym śpią Mateusz z Moniką. 4,5-letni Mateuszek już pyta mamę, dlaczego inne dzieci jeżdżą na rowerku, a on jest na to za mały. 2,5-letnia Monika na razie sprawniej niż brat porusza się po pokoiku. Pani Barbara nie narzeka na ciasnotę. – To spore mieszkanie, nawet dla rodziny z dwojgiem dzieci. Ale zdrowych – dodaje. Jest zadowolona z wyroku sądu, który w ub. środę oddalił wniosek oskarżonego przez nią Leszka P., ordynatora oddziału ginekologiczno-położniczego szpitala w Łomży, i tamtejszej dyrektorki ds. medycznych, Agnieszki G,. o oddalenie zarzutów stawianych im przez Barbarę W. – Słyszałam już głosy – mówi – że wszystko rozgrywa się o pieniądze, bo ja chcę na tym skorzystać. To nieprawda. Domagam się sprawiedliwości. A najlepszą karą w tym przypadku jest odszkodowanie finansowe. Chcę, żeby szpital odpowiedział za postępowanie niezgodne z prawem. Zadośćuczynienia żądam bez wyrzutów sumienia i oporów moralnych. Te pieniądze są dla moich dzieci. Jak nas zabraknie, chcę, aby mogły napisać ogłoszenie: „Poszukuję opiekunki dla osoby niepełnosprawnej. Gwarantuję zatrudnienie, pensję i opłatę
Wpadnij do sąsiadów
Promocją Danii w Polsce zajmuje się Duńska Izba Turystyki (DIT). Jej dyrektorem jest Agnieszka Świtkiewicz-Blandzi – absolwentka UW, wieloletni pracownik branży turystycznej, od 1999 r. szefowa polskiego oddziału izby. Zna biegle trzy języki nowożytne oraz… starogrecki. W konkursie na dyrektora DIT w Polsce pokonała 30 konkurentów. DIT zajmuje się kontaktami z podmiotami gospodarczymi (biurami podróży, przewoźnikami autokarowymi czy promowymi) oraz prasą. DIT nie udziela bezpośrednio informacji turystom indywidualnym, ale z myślą o nich stworzyła polską wersję stron internetowych. Pod adresem www.visitdenmark.com znajdziemy wszystko, czego przed wyjazdem do Danii chcielibyśmy się dowiedzieć: ceny komunikacji, noclegów, wstępu do obiektów turystycznych czy wyżywienia. Autorzy strony podpowiadają, jak w Danii wypocząć aktywnie (np. na rowerze!) lub co ciekawego zwiedzić (np. Muzeum Wikingów). Znajdziemy tam również odnośniki do innych stron, już w wersji angielskiej, które mogą być pomocnym uzupełnieniem. W tym roku Agnieszka Świtkiewicz-Blandzi planuje zorganizowanie warsztatów dla polskich touroperatorów oraz prezentację kraju na stoisku narodowym podczas jesiennego Tour Salonu w Poznaniu. Danię odwiedziło w 2001 r. ok. 150 tys. polskich turystów (sam Bornholm gościł podczas trzech letnich miesięcy 62 tys. Polaków).
Zemsta na Holendrze
Niszczyli mu zbiory, bo był obcy i na robotę chytry Irena Pilarska, siwiutka jak gołąb, z siódmym już krzyżykiem na karku, zerka raz po raz zza uchylonej firanki. – O, Hendriks idzie! – mówi, wskazując na postawnego mężczyznę w roboczym ubraniu zmierzającego przez podwórze. Jego pierwszą wizytę w Kawęcinie przed czterema laty zapamiętała dokładnie. Wyszła właśnie z pieskiem na spacer, gdy zauważyła, że obok pałacu obcy się kręci i pstryka zdjęcie za zdjęciem. Żółte, nietutejsze tablice rejestracyjne dodatkowo przykuły jej uwagę. – Chce pan to kupić? – zagadnęła go. Mężczyzna nie odpowiedział zaraz, dopiero po chwili wyjaśnił po niemiecku, że nie rozumie, co ona mówi. Ireny to jednak nie odstraszyło, bo niemiecki znała jeszcze z młodości, gdy w czasie wojny u Weilego w pałacu służyła. Potem Arend Hendriks zaglądał tu jeszcze chyba ze trzy razy, zanim zdecydował się na dzierżawę. Wsadzał Irenę do samochodu i jeździł z nią po okolicy, do sklepu do Siemkowa, do krawcowej, na cmentarz. W końcu została jego gospodynią. – Obiecywałam sobie, że tylko na rok – mówi Pilarska. – Ale przywiązałam się do tego nieboraka. Jakoś nie mam serca zostawić go samego. Czasami coś doradzę, guzik przyszyję, no i jedzenie upitraszę. Kiedy mnie zabrał do stadniny w Miłosnej i przedstawił jako swoją
Bicze przewodniczącego
Na zjeździe Samoobrony byli prywatni przedsiębiorcy, bezrobotni, rolnicy i studenci. Łączyło ich jedno – uwielbienie dla Andrzeja Leppera – To jest tak. Człowiek wchodzi do dżungli i myśli, że jak nie wierzy w tygrysa, to on go nie zaatakuje. A to nieprawda. My w Samoobronie wiemy, że ten tygrys jest, i nie damy mu się zaskoczyć. Nie zamykamy oczu na niebezpieczeństwa i zagrożenia. Patrzymy na kolorowe witryny, banki, wieżowce, do których nie mamy wstępu. One nie są nasze. Nie dajmy się zwieść obłudzie – przekonuje Marcin Bartczak, zaocznie studiujący na I roku politologii i pracujący jako dealer telefonów komórkowych, członek młodzieżówki Samoobrony. Poczucie zagrożenia i syndrom oblężonej twierdzy doskonale dawały się odczuć podczas ostatniego kongresu Samoobrony. Około 3 tys. delegatów z całej Polski przyjechało do Sali Kongresowej Pałacu Kultury i Nauki w przekonaniu, że oto ich organizacja to bicz Boży na malwersantów, skorumpowanych polityków i sprzedajnych negocjatorów z Unią Europejską. Przekonanie o własnej wyższości i o tym, że na ich barki spadło wypełnienie dziejowej misji ratowania ojczyzny przebijało niemal z każdej wypowiedzi działaczy Samoobrony. Połączył ich Andrzej Lepper Patrząc na tłum zgromadzony w Sali Kongresowej, trudno było uwierzyć, że tak różnych ludzi cokolwiek może łączyć. Bo co może mieć wspólnego rolnik o spracowanych dłoniach z mężczyzną wyglądającym
Muzeum na jedną noc
Z pozoru zwykły mieszkalny budynek kryje w sobie wnętrza najdziwniejszego hotelu w Berlinie, ba, w Europie. Hotel o intrygującej nazwie Propeller Island znajduje się w zachodniej części Berlina i jest własnością artysty Larsa Stroschena, pracującego nad nim od trzech lat. Część pokoi, a ma ich być w sumie 30, jest jeszcze niedokończona – dziś goście mogą wybierać spośród 18. Każdy pokój ma swoją nazwę i każdy jest jedyny w swoim rodzaju, by mógł w pełni zaspokoić najbardziej wybredne gusta. Odwiedzający niemiecką stolicę mogą spędzić noc w pokoju imitującym więzienną celę, przespać się w łóżku w kształcie zamku (Castle Room) czy też w pokoju o lustrzanych ścianach (Mirror Room) i czuć się – zgodnie z zapewnieniami właściciela – jak w kalejdoskopie. Mało tego, w pokoju Upside Down łóżko, stolik i lampka nocna znajdują się na suficie. Z kolei w pokoju o nazwie Terapia goście mają okazję spędzić noc pełną wrażeń na stole operacyjnym, a mającym zszargane nerwy Stroschen proponuje pokój obity poduszkami, w którym jest tak cicho, że słychać nawet bicie własnego serca. Dla spragnionych artystycznych doznań otworem stoi Galeria Room, gdzie pełno jest obrazów autorstwa właściciela hotelu. Sącząca