Felietony Przeglądu

Stary Stomma
Dwadzieścia lat temu, 21 lipca 2005 r., umarł Stanisław Stomma. Nazwisko to pamięta się dziś raczej w połączeniu z imieniem Ludwik, bo syn Stanisława, Ludwik Stomma, był słynnym felietonistą „Polityki” i „Przeglądu”. Kim zaś był Stanisław? Na mapie politycznej Polski powojennej stanowił zjawisko odrębne pod każdym względem. Pochodził z Litwy, w dodatku z tej jej części, która w okresie międzywojennym nie wchodziła w skład II Rzeczypospolitej. Rzec można – był ostatnim depozytariuszem Rzeczypospolitej Obojga Narodów w jej granicach przedrozbiorowych – i to tym bardziej, że pochodzenie miał szlacheckie… W genach przechował mądrość litewskiego ziemiaństwa: jego świadomość egzystencjalnych zagrożeń i – wysnutą z tych zagrożeń – gotowość do koniecznego kompromisu. W przedwojennym Wilnie był liderem Stowarzyszenia Katolickiej Młodzieży Akademickiej „Odrodzenie”, lecz sytuował się między prawicą a radykalną lewicą. Wspominał, że „serce mu biło do Żeromskiego”. Był człowiekiem zmian i paradoksów. Przedwojenny piłsudczyk stał się po wojnie orędownikiem geopolityki Romana Dmowskiego. Antykomunista spod znaku Mariana Zdziechowskiego realizował politykę ugody z komunistami. Wywodząc się z „Polski Jagiellońskiej”, stał się entuzjastą „Polski Piastowskiej”. Artykuł Stommy z roku 1946 „Maksymalne i minimalne tendencje społeczne katolików” głosił – w obliczu stalinizmu – wycofanie się z walki politycznej i skupienie się na „ostatnich liniach zasadniczych”, niemożliwych już do oddania. Oskarżano Stommę o minimalizm, a przecież jego program był wtedy jedynie możliwy: charakteryzowała go wierność imponderabiliom, a zarazem nadspodziewana skuteczność. W krakowskim „Tygodniku Powszechnym” jeszcze w roku 1950, w apogeum stalinizmu, można było czytać słowa Stommy i Jerzego Turowicza: „Marksistami ani socjalistami nie jesteśmy. (…) Ideał socjalistyczny nie jest naszym ideałem”. Gdy dalsze pisanie w tym duchu stało się niemożliwe, Stomma z Turowiczem powiedzieli w roku 1953 swe „non possumus”. Nikt nie mógł im zagwarantować, że za swą hardość nie zapłacą życiem. Tymczasem rezygnacja z obecności publicznej dała im kapitał moralny. Po przełomie Października 1956 nowy przywódca a.romanowski@tygodnikprzeglad.pl Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Karmienie rasizmu
Wystąpienie prezesa w Szczecinie – mówił do swoich wyznawców – długie, pełne atrakcji i oznak obłędu. Mały fragment: „Nie interesują nas jakieś zwycięstwa połowiczne, zwycięstwo musi być pełne. Obecnie Polska pogrąża się w ruinie, stan finansów jest coraz gorszy, zadłużamy się. To zadłużenie stwarza się celowo, żeby państwo znalazło się w takim stanie, że Polacy sami zrzekną się niepodległości. A jak wygra PiS, Polska będzie wielkim państwem, będziemy odnosić sukcesy, choćby w sporcie. Jak to możliwe, że nasze drużyny nie odnoszą sukcesów, że mamy tylko jedną odnoszącą sukcesy tenisistkę?”, dziwił się prezes. „W ogóle wszędzie powinniśmy odnosić sukcesy, w nauce, w literaturze, wszędzie”. Kaczyńskiemu cherlakowi marzy się moc, polska krzepa, również w sporcie, i nawet Nagrody Nobla dla polskich prawicowych pisarzy. Nie szkodzi, że ich jeszcze nie ma, ulepi się ich. To pachnie faszyźmikiem – takim faszyzmem zmiękczonym przez brak bardzo radykalnych tradycji w Polsce. I już wiemy, co nas czeka, jak zwycięstwo prezesa będzie „pełne”. Całe to szczucie na imigrantów, na uchodźców, te dawki strychniny w prawicowych mediach – to wszystko ma charakter rasistowski. Rasizm zawsze był karmiony lękiem przed obcymi. I o taki lęk chodzi prawicy. Rasizm znalazł się u źródeł wielkich zbrodni XX w., więc krzewienie go w Polsce jest działalnością zbrodniczą. Grzegorz Braun radykalizuje się, co wydawało się niemożliwe. Neguje istnienie komór gazowych. Że chory psychicznie? Zapewne, ale Hitler też był chory, istnieją złowieszcze choroby. 1,2 mln naszych rodaków głosowało na Brauna. Kolega z klasy, Grzegorz, mieszka w izraelskim Aszkelonie. Rozmawiam z nim, mrocznie tam, smutno i bez nadziei. Mówię, że u nas też się zachmurza. On na to: „Wy macie przynajmniej jakieś perspektywy na przyszłość. U nas nie ma żadnych. Nasi liberałowie mają mało dzieci, za to religijni Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Polska nierządem stoi
Rząd wciąż jest rekonstruowany, więc tworzące go partie zajęte są przede wszystkim sobą. Premier coś tam od czasu do czasu tweetuje. Prezydent Duda na odchodnym ułaskawia bojówkarza Bąkiewicza, dopisując ten swój wyczyn do długiej listy działań niszczących i anarchizujących państwo. A przez tych 10 lat uzbierało się ich dużo. Aby nikt nie zapomniał też o wybitnych walorach jego intelektu, krytycznie zrecenzował muzealną wystawę „Nasi chłopcy”, poświęconą młodym ludziom z Pomorza i Kaszub, w czasie ostatniej wojny siłą wcielonym do Wehrmachtu. Raz jeszcze pokazał, że nic nie rozumie z historii ani z jej wychowawczej roli. W dodatku nie rozumie dramatu ludzkich sumień i dramatu podejmowanych czasem wyborów. Czy zdobył się pan prezydent na myśl jakąś głębszą o tym, co mógł czuć każdy z tych młodych Polaków, gdy ubrali go w niemiecki mundur? Gdy kazali strzelać być może do rodaków, gdy strzelali do niego rodacy? Co czuł, gdy od polskiej może kuli ginął przy nim jego kolega, tak jak on ubrany wbrew woli w niemiecki mundur? A może któryś z tych młodych ludzi akurat poczuł solidarność z niemieckimi kolegami i przez chwilę dumę z sukcesu swojego oddziału? Jakie myśli kłębiły się w ich głowach, jakie emocje targały ich sercami? Pytanie retoryczne. Oczywiście, że się nie zdobył. Plótł za to jakieś patriotyczne frazesy, bez większego związku z sytuacją tych młodych chłopaków wcielonych do wrogiego wojska. Nie wiem nawet, czy wiedział, że wielu żołnierzy II Korpusu spod Monte Cassino wcześniej nosiło mundury Wehrmachtu. Z ministrów ostatnio publicznie odzywa się bodaj jako jedyny, w dodatku śmiało i mądrze, Radosław Sikorski. Przestrzega przed antyimigrancką fobią. Równocześnie drugi ważny minister tego rządu, zresztą wicepremier, nazywa uchodźców „najeźdźcami”. A to w kontekście zdarzenia, które zostało utrwalone na filmie i rozpowszechnione w sieci. Nasz dzielny żołnierz najpierw trafia gumową kulą jakiegoś afgańskiego uchodźcę, a gdy ten pada, tłucze leżącego kolbą. W efekcie pobity Afgańczyk trafia do szpitala. No tak, ale „walka z najeźdźcą” usprawiedliwia Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Psychodrama świętoszka
Stając na wyżynach zaangażowania, pani Dulska nauczała: przyzwoity człowiek powinien się gorszyć. A ponieważ jest przyzwoity, siebie może zostawić w spokoju i skupić uwagę na innych. Gorszymy się dziś głęboko, mówiąc o populizmie, załamujemy ręce, patrząc, jak świat schodzi na psy. No bo oczywiście my jesteśmy lepsi. My, czyli kto? Zastanówmy się przez chwilę. W czasach, gdy pani Dulska rozwijała swoją namiętność, Stanisław Brzozowski pisał o „epikureizmie pogodnego dogasania”. Niepokoiła go „bezdziejowość polskiej psychiki” i wyrastająca z jej pnia dewocja. To na tym tle rozgrywała się psychodrama świętoszka zatrzaskującego okna, by nie słyszeć chrzęstu kamieni, po których przetacza się historia. Komu potrzebne jest zgorszenie obrażonego na świat świętoszka? Jaki sens ma pogarda wymierzona w Donalda Trumpa? Głosowało na niego ponad 76 mln Amerykanów. Czy mamy udzielić im lekcji, tłumacząc, na czym polega prawdziwa demokracja? Bo wiemy lepiej? A sam populizm? Jego istotę stanowi pochlebczość. Popadając w zgorszenie, nie zapomnijmy, że schlebianie masom stanowi nieodłączną część demokracji. Wywyższenie ludu ma swój głęboki sens dziejowy. Populus Romanus, ateński demos – to brzmi dumnie. Gdzie jest granica oddzielająca dostojeństwo od dekadencji i upadku? W jaki sposób to, co naturalne, może się stać wynaturzeniem? Czy potrafimy uchwycić moment, w którym wielkie idee odsłaniają swoje mroczne alter ego? W antycznym Rzymie objęcie władzy cesarskiej wymagało aplauzu ze strony ludu. Manipulacja, kupowanie poparcia, uwodzenie tłumów to stały element rzymskiej polityki. Czy w Atenach było inaczej? Demos czekał na nagrody, na obietnice. Namiętności brały z zasady górę nad argumentami. Nie zapomnijmy: ateńska demokracja nie przetrwała. Ustrój, który otaczamy nimbem świętości, mówiąc o „władzy ludu”, miał swoje wady wrodzone. W Atenach panowała gorączka. Demagodzy, grając na nucie egzaltacji, pochlebczości i zakłamania Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Przykro już było, będzie tylko przykrzej
Wygaszanie się Andrzeja Dudy jako prezydenta jest dojmująco przykrym widowiskiem. Dziesięć lat konieczności przyglądania się człowiekowi bez właściwości i kręgosłupa, z pokracznym poczuciem własnych kompetencji na stanowisko, do którego nie powinien był się zbliżyć, było udręką, okraszaną gorzkim memicznym uśmiechem. Na całej tej „prezydenturze” położyła się cieniem jedna z pierwszych decyzji: ułaskawienie Kamińskiego i Wąsika w 2015 r., co przyklepał jeszcze potem łopatą kolejnego ułaskawienia w 2024 r., kiedy zapadł prawomocny wyrok w ich sprawie. Wszystko o tamtych żenujących i kompromitujących decyzjach „prezydenta” już napisano i powiedziano. W ostatnim miesiącu pobytu w pałacu Andrzej Duda sięgnął po raz kolejny po swój przywilej ułaskawiania politycznych przyjaciół i partyjnych kompanów – teraz zainwestował w polityczną przyjaźń z nadchodzącym po PiS faszyzmem, ułaskawiając Roberta Bąkiewicza, skazanego za zrzucenie ze schodów kościoła aktywistki Katarzyny Augustynek, znanej jako Babcia Kasia. Za „Gazetą Wyborczą: „Doszło do tego w trakcie protestu kobiet w Warszawie w 2020 r., jednego z wielu, jakie wybuchły po ogłoszeniu przez Trybunał Konstytucyjny zmian w prawie dotyczącym aborcji. Środowiska narodowe mobilizowały się wtedy w obronie kościołów przed protestującymi. Bąkiewicz i jego ludzie pilnowali tego dnia wejścia do kościoła św. Krzyża na Krakowskim Przedmieściu. Protestujące kobiety były usuwane siłą. Babcia Kasia nie była jedyną poturbowaną aktywistką”. Bąkiewicz, jeden z organizatorów Marszów Niepodległości, prezentujących skrajne prawicowo-faszystowsko-rasistowskie hasła i agresję, udających pielgrzymki oddanych katolików z dziećmi, beneficjent pisowskich dopłat do wszystkiego, co ksenofobiczne, nienawistne, pseudopatriotyczne, jest po prostu twarzą (wykrzywioną często w grymasie nienawiści) brunatniejącej Polski, Polski bojówkarskiej coraz częściej i ostentacyjnie bezkarnej. Andrzej Duda swoim aktem łaski nie tyle nawet żyruje faszyzującą przemoc, ile stawia ją poza prawem. To, że doktor Duda prawa nie rozumie na żadnym poziomie, dowiódł sam przez obie kadencje. Ten gest jest jednak czymś innym, jest poszukiwaniem akceptacji wśród najskrajniejszych ze skrajnych, choć pojęcie skrajności politycznej prawicy jest dziś powszechnie akceptowane w politycznym centrum. Narastająca atmosfera pogromowej nienawiści Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Odesłać zajęcze serca
Z pewnością kojarzycie takie obrazki z filmów przyrodniczych. Jadowita kobra wije się i syczy, a sparaliżowana strachem mysz bezradnie czeka na egzekucję. Finał znamy. Czy czegoś nam to nie przypomina? Przecież w polityce takie sytuacje są stałym elementem gry. Gdyby w wyborach prezydenckich wygrał Rafał Trzaskowski, to obóz okołopisowski miałby ogromne problemy z utrzymaniem zwartości. A prezes Kaczyński, atakowany przez ostro rywalizujące frakcje partyjne, byłby w sytuacji porównywalnej do tej, w której teraz jest premier Tusk. Widzimy, jak niewiele dzieli sukces od porażki. Gdy spojrzymy na sytuację w Polsce z boku czy z góry, widać dwa potężne bloki wyborcze. Po 10 milionów każdy. Taki stan był na początku czerwca i niewiele się zmienił. Co będzie w przyszłości, którą bym określał na termin wyborów parlamentarnych w 2027 r.? Tylko wróżka może ryzykować odpowiedź. Ale jakkolwiek by analizować potencjalne scenariusze, to nie widzę powodów, by ogromna rzesza wyborców Trzaskowskiego chciała przejść na brunatną stronę mocy. Prędzej może to zrobić ta część wyborców Nawrockiego, która zagłosowała nie tyle na niego, ile przeciw obecnej władzy, a zwłaszcza przeciwko Tuskowi. Ci wyborcy mogą nie chcieć zrobić kolejnego kroku. Tym razem w stronę skompromitowanych polityków PiS podlizujących się Braunowi. Braun i jego otoczenie to może być dla nich za dużo. Widoczne kłopoty z integracją ma koalicja, ale jeszcze większe czekają dzisiejszą opozycję. Wie o tym Kaczyński i chciał skorzystać z szoku wyborczego, by sparaliżować obóz władzy. Nie udało się. Będzie więc próbował dalej. Swojego konia trojańskiego już buduje. Czy może mu się udać? To zależy od koalicji. PiS liczy Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Imigranci wewnętrzni
Znowu znikam z powierzchni ziemi, dla higieny psychicznej, nie chcę oddychać powietrzem zatrutym przez faszyzujące bojówki, ksenofobicznych biskupów i zidiociałego do reszty prezydenta ministranta, który na odchodnym zrobił łaskę Bąkiewiczowi. Tym razem wracam do starych sztolni czarnego łupka pod Opawą, właściwie nie wiem, czy to jeszcze Śląsk, czy już Morawy. Rzeka Morawica wije się przez tę krainę i coś tam od czegoś oddziela, ale wydobycie prowadzono po obu jej stronach. Dziś ledwie dychają pojedyncze kopalnie, jedną z nich odwiedzamy w sobotnie popołudnie. Stróż w baraku melancholizuje się z zaprzyjaźnioną parą przy wódce i czeskiej TV, na nasz widok ożywia się, najpierw instynktownie tłumaczy, że wstęp wzbroniony, potem, że właściwie moglibyśmy obejrzeć wstępny kawałek kopalni poza zasięgiem kamer, potem, że właściwie możemy zwiedzić całą, bo on sobie to wytnie z monitoringu, a później wysyła nam w sukurs ledwie trzymającego się na nogach kompana, który gotów jest odpalić maszyny, taśmociągi, pilarki i zademonstrować, jak się ze skał robi idealne kwadraty na dachówki, elewacje czy szpanerskie płyty talerzowe do restauracji (pomnę, jak niegdyś w pierwszej polskiej gwiazdce Michelina, Atelier Amaro, założonej w dawnym szalecie miejskim obok Zamku Ujazdowskiego, podawano na łupkach jeden z „momentów” degustacyjnych za pierdylion złotych, czyli kartofle z ogniska dla zatwardziałych mieszczuchów, którym to przypominało dziecięce wakacje na wsi u dziadków, bo nieomal mdleli z nostalgicznej rozkoszy, niczym krytyk kulinarny po spróbowaniu tytułowego ratatouille w wybitnym przeboju Pixara). Tego już za wiele, wynosimy się, zanim dojdzie do jakiejś katastrofy, idziemy popatrzeć na stare, nieczynne już sztolnie, imponujące kształtem i przestrzenią, bo w podziemnych komorach kontrastują idealnie gładkie ściany wyrobisk z ułożonymi płytami łupkowymi, które przypominają sprasowane Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Ruch Obrony Granic Rozsądku – pilnie potrzebny
Na granicy z Niemcami pojawiły się grupy osiłków o byczych karkach i z szaleństwem w oczach; ubrali się w żółte kamizelki z napisem „Ruch Obrony Granic” i wyposażyli w biało-czerwone flagi. Zatrzymywali (nie wiem, czy jeszcze to robią, czy już im się znudziło) prywatne samochody, usiłowali legitymować kierowców, sprawdzali, czy w pojazdach nie ma ludzi o skórze innej niż biała. Rozbili też jakieś namioty, udekorowali pobocza dróg banerami i tablicami z rasistowskimi i nacjonalistycznymi hasłami. Zdarzało się przy tym, że ponaglali do aktywności, a przy okazji czasem obrażali, funkcjonariuszy Straży Granicznej czy policji, którzy ich zdaniem mało aktywnie i zbyt łagodnie wykonywali swoje obowiązki. Z głębi kraju mieli wsparcie polityków PiS i Konfederacji, którzy na różnych forach i przy różnych okazjach rozdzierali szaty, że Niemcy „podrzucają nam” tysiące imigrantów, a rząd polski i podległe mu służby zachowują się biernie, o ile nie współdziałają po cichu w tym haniebnym procederze. A Niemcy to przecież – wiadomo! Te tępogębne osiłki na granicy uzyskały także ogromne wsparcie w internecie. Nawet jacyś zagubieni intelektualnie harcerze dostrzegli w nich wysławianych w harcerskiej pieśni „rycerzy spod kresowych stanic, obrońców naszych polskich granic”. Wielu ludzi uwierzyło, że nasze granice są zagrożone, że tysiące nielegalnie przybywających do nas imigrantów, w dodatku na ogół – aż strach pomyśleć – muzułmanów, nie dość, że szturmują nasz płot na białoruskiej granicy, to jeszcze są przez zdradzieckich Niemców podrzucani przez zachodnią granicę. Skoro nikt tego nie prostuje, to ludzie wierzą, że tak się dzieje, nabierają przekonania, że rząd i jego służby są w najlepszym razie nieudolne, jeśli nie zdradzieckie (pamiętają przecież, że „Tusk jest niemieckim agentem”, co zdemaskował niegdyś w Sejmie Jarosław Kaczyński). Są więc wdzięczni, że pojawili się samozwańczy „obrońcy naszych polskich granic”, że dzięki nim znów stajemy się „przedmurzem chrześcijaństwa”. Może trzeba ludziom na początek wytłumaczyć, co to jest readmisja (odsyłanie migrantów, którzy nielegalnie przekroczyli granice, do państwa, z którego przybyli). Wyjaśnić, że Polska jest sygnatariuszem zarówno wielostronnych, jak i dwustronnych umów o readmisji, że taką umowę z Niemcami podpisaliśmy jeszcze w 1993 r. Readmisja wynika również z unijnego rozporządzenia („Dublin III”). To, co robią Niemcy, jest właśnie realizacją tych umów i zobowiązań międzynarodowych. Odsyłani nam przez nich migranci to ci, którzy najpierw nielegalnie przedostali się do Polski, nie zostali tu zatrzymani i z Polski nielegalnie przedostali się do Niemiec. To po pierwsze. Po drugie Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Co by tu jeszcze obronić, panowie?
Pandemia obronności powaliła dużą część Polski na kolana. Zawiązują się zgromadzenia, które ruszają bronić granic nie wiadomo przed kim i nie wiadomo jakim prawem. Prawem odwiecznego męskiego złudzenia, że jak agresor nazywa się obrońcą, łatwej to zaakceptować. W kraju, w którym dochodzi do ok. 1 mln (zgłoszonych) aktów przemocy domowej rocznie, gdzie w ponad 95% ofiarami są kobiety i dzieci, nagłe poruszenie wywołuje jeden, rzeczywiście brutalny, a nawet śmiertelny, napad na kobietę, tylko dlatego, że sprawcą okazuje się nie-Polak. Przemoc polska nie wzbudza emocji, politycy prawicy od lat starają się ją lekceważyć, usprawiedliwić, zalegitymizować. Powstają całe teorie wspierające się na archetypach tradycyjnej, zaakceptowanej przemocy wobec kobiet. Wyjątkiem są epizodyczne akty, statystycznie niezauważalne przypadki agresji, kiedy napastnikiem jest obcokrajowiec. Wtedy Polak wypręża pierś i z bezmyślnym zapałem rusza z odsieczą o bojówkarskiej proweniencji. Ów zapał i erupcja agresji nie biorą się z niczego. Nie będzie odkrywcze stwierdzenie, że agresja rodzi się z lęku, strachu, braku poczucia bezpieczeństwa, z uczucia zagrożenia. Nie umiejąc określić źródeł tych lęków, tłumy mężczyzn stają się łatwym łupem manipulacji, szczucia przeciw tym innym, obcym, nie naszym, nie-Polakom, niebiałym, niekatolikom. Czy dziwi, że łykają oni takie wyjaśnienie? No, nie bardzo dziwi, realnie są przestraszeni, pełni lęków, których sami nazwać nie potrafią, a żadnych innych interpretacji nie słyszą. Wierzą zatem w to, co im suflują wszystkie te Bosaki, Mentzeny, konfederaty czy inni Kaczyńscy. Jeśli coś łączy światowe prawice, to ten sam schemat wskazywania niebezpieczeństwa, gdzie ów nie nasz jest diabolicznym zagrożeniem tłumaczącym wszystko, co niesie realne lęki społeczne. Ci, którzy podsuwają te tropy, znają fakty, ale cóż fakty – liczą się emocje i proste (bo fałszywe) wyjaśnienia. Ci, którzy w to wierzą, faktów nie znają, nie chcą znać, nie wiedzą, dlaczego mieliby pytać czy samodzielnie myśleć. To jest ten moment, kiedy powinienem odkryć karty. Bo w swoim najgłębszym przekonaniu jestem pewien, że wiem, skąd te lęki biorą się w rzeczywistości i dlaczego tego wyjaśnienia próżno szukać w jakichkolwiek przekazach medialnych, politycznych lub eksperckich. Otóż źródłem tego poczucia braku bezpieczeństwa jest coś naprawdę istniejącego, wszechobecnego, globalnego i przez swoją niepodważalną dominację – niezauważalnego. To Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Ponad podziałami
Ostatnio sporo czytam o konieczności zasypywania przepaści, która powstała w Polsce między zwolennikami prawicy a całą resztą, czasami nieopatrznie nazywaną „obozem lewicowo-liberalnym” (nieopatrznie, albowiem różnice pomiędzy liberałami i lewicowcami są spore, delikatnie rzecz ujmując). Boję się, że nadzieje na skuteczność takiego zabiegu są płonne, sprawy zaszły za daleko. W polityce zakorzeniła się nienawiść, czego jedną z głównych przyczyn są media (pseudo)społecznościowe, fatalny wynalazek ludzkości, który prawdopodobnie doprowadzi do jej upadku, a przynajmniej do kompletnego zidiocenia. To im zawdzięczamy epidemię chamstwa, agresji i skłonności do poniżania, a także bezwstydnego ukazywania swojej niewiedzy jako cnoty, powszechnej amatorszczyzny przebierającej się w szatki znawstwa (tzw. influencerzy), a wreszcie pogardzania nauką, czyli „nowego obskurantyzmu”. Media społecznościowe to jednak temat na osobny felieton. Po tym rytualnym narzekaniu będzie o czymś pozytywnym – nie przypadkiem sprzed epoki mediów społecznościowych. Chodzi mi o seminaria lucieńskie, organizowane z inicjatywy prezydenta Lecha Kaczyńskiego w latach 2006-2009 w Lucieniu koło Płocka, gdzie znajduje się dawny ośrodek wypoczynkowy Kancelarii Prezydenta RP. Miałem trzykrotnie przyjemność brać w nich udział i jestem dumny z uczestnictwa, choć przecież już wtedy moje poglądy polityczne były odległe od tych, które prezentował obóz ideowy prezydenta. No właśnie. Seminaria te zbierały ludzi wywodzących się z różnych politycznie i ideowo środowisk, choć niewątpliwie dominowali zwolennicy wizji prawicowo-konserwatywnej. Były one autentycznymi spotkaniami naukowymi, w trakcie których można było spokojnie i bez zacietrzewienia dyskutować o ważnych sprawach. Panowała atmosfera wzajemnego szacunku i uznania. Otwartość na argumenty. Były to ciekawe, poważne rozmowy. Z pewnością za tę znakomitą atmosferę odpowiadali nie tylko (ówcześnie) młodzi członkowie gabinetu prezydenta Kaczyńskiego, niekryjący swoich ambicji intelektualnych i ciekawie je realizujący, ale także, a może przede wszystkim, sam prezydent. (Mój udział w tych spotkaniach zawdzięczam, oprócz łaskawości prezydenta, który sam akceptował wszystkich uczestników spotkań, starej przyjaźni z Andrzejem Zybertowiczem, doradcą Lecha Kaczyńskiego. Choć już wtedy dzieliły nas poglądy polityczne, to wciąż łączyły setki przegadanych godzin i bardzo podobne poglądy naukowe). Widać było, jak rozkwita w trakcie debaty intelektualnej, jak bliska jest mu atmosfera Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Wywiady Przeglądu

Cichy kryzys mężczyzny
Depresja to poważna choroba i nie można jej umniejszać Jacek Masłowski – psychoterapeuta, prezes Fundacji Masculinum Czym jest męska depresja? – Depresja to poważne przewlekłe obniżenie nastroju, które wpływa na zdolność funkcjonowania w codziennym życiu. Charakteryzuje się utratą zainteresowań, problemami z koncentracją, bezsennością lub nadmierną sennością, a także brakiem energii. Według Światowej Organizacji Zdrowia Psychicznego depresja dotyka ponad 280 mln ludzi na całym świecie. Przez długi czas uważano, że jest rzadsza u mężczyzn niż u kobiet, ale współczesne badania pokazują, że faktyczna liczba mężczyzn cierpiących na to schorzenie może być niedoszacowana. W Polsce objawy depresji występują u 7-12% mężczyzn, ale ich skłonność do unikania diagnozy i szukania pomocy sprawia, że dane mogą być zaniżone. Statystyki dotyczące samobójstw są alarmujące: 85% skutecznych prób samobójczych w Polsce podjęli mężczyźni. Podobne tendencje obserwuje się w skali globalnej, mężczyźni czterokrotnie częściej niż kobiety podejmują próby samobójcze zakończone śmiercią. W krajach o wysokim poziomie egalitaryzmu społecznego dysproporcja między próbami samobójczymi kobiet i mężczyzn jest jeszcze większa. Co ciekawe, badania wskazują, że na rozwój objawów depresyjno-lękowych u mężczyzn w młodym wieku mają wpływ stresory z okresu prenatalnego, podczas gdy u kobiet większe znaczenie mają stresory z wczesnego dzieciństwa. Czy w kryzysie wieku średniego łatwiej o zachorowanie na depresję? – To jest trochę skomplikowane. Z jednej strony łatwiej, bo kryzysy osłabiają, ale trzeba bardzo uważać z diagnozą. Mężczyzna przychodzi i mówi, że ma depresję, a często wcale jej nie ma, nie została zdiagnozowana przez lekarza. On nazywa tak swój obniżony nastrój wywołany np. niskim poziomem testosteronu. Przyglądam się i widzę, że po prostu trochę przytył i jest niewyspany, zmęczony. Pierwsze moje pytanie brzmi: „Kiedy robiłeś badanie testosteronu?”. I słyszę odpowiedź: „Nigdy”. Wtedy zalecam, żeby zrobił to badanie, i bardzo często okazuje się, że to nie jest kłopot psychologiczny albo psychiatryczny, tylko fizjologiczny. Bardziej niż psychiatra pomoże tutaj lekarz o innej specjalizacji. Problem polega na tym, że dzisiaj używamy określenia „depresja” w języku potocznym w zupełnie niekliniczny sposób. I jeśli będziemy tak robić, to możemy powiedzieć, że depresję ma co drugi człowiek. Pada deszcz – masz depresję, nie wyspałeś się – masz depresję. Tak naprawdę wcale jej nie masz. Depresja to poważna choroba i nie można jej w ten sposób umniejszać. Ale jeśli stan smutku, przygnębienia nie jest chwilowy, tylko utrzymuje się dłużej i pogłębia, trzeba iść do psychiatry, by postawił diagnozę. Do mnie na terapię często przychodzą mężczyźni, którzy zostali skierowani właśnie przez psychiatrę. Jakie są źródła depresji u mężczyzn? – Jest ich sporo. Jednym z nich są stresory zawodowe i ekonomiczne. Mężczyźni często utożsamiają swoją wartość z zaradnością finansową i pozycją zawodową. Słyszą dokoła, że miarą ich wartości jest to, ile zarabiają, czy potrafią utrzymać rodzinę, jakimi jeżdżą samochodami. Utrata pracy lub niepowodzenia finansowe mogą prowadzić do załamania psychicznego. Społeczno-kulturowe oczekiwania stawiają przed mężczyznami wyzwania, którym nie są oni w stanie sprostać. Wymagania takie jak siła, zaradność, zdolność do walki mogą powodować, że mężczyźni tłumią emocje, co z kolei utrudnia radzenie sobie z problemami. Źródłem stanów depresyjnych mogą być też wypalenie w związku, pustka i samotność, deprecjonowanie przez partnerkę. To często nasila się, kiedy dzieci wyprowadzają się z domu i zostawiają za sobą puste gniazdo. Mężczyzna nie wie, jak się w tym odnaleźć, bo jego życie skupiało się na dzieciach. Źródłem depresji są też traumy z dzieciństwa. Wszystkie badania pokazują, że mężczyźni, którzy doświadczyli kiedyś przemocy ze strony rodziców, są bardziej podatni na rozwój depresji niż kobiety, których przeżycia są podobne. Kolejna ważna przyczyna to Fragmenty książki Magdaleny Adaszewskiej i Jacka Masłowskiego Mężczyzna na zakręcie, Prószyński i S-ka, Warszawa 2025 Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Misja: aktorstwo
To wzruszające, gdy tworzy się żywą i potrzebną ludziom opowieść Magdalena Boczarska – aktorka filmowa, serialowa i teatralna. Rocznik 1978. Ukończyła PWST w Krakowie. Występowała na wielu warszawskich scenach, m.in. w Teatrze Narodowym, Teatrze Studio Buffo i Och-Teatrze. Aktualnie gra w Polonii i Teatrze IMKA. Współpracowała z Carrousel Theater w Berlinie i Teatro Tatro na Słowacji. Rola w filmie „Różyczka” przyniosła jej nagrodę dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej na FPFF w Gdyni oraz Srebrnego Pawia na MFF w Goa. Za występ w „Sztuce kochania. Historii Michaliny Wisłockiej” otrzymała Orła w kategorii najlepsza główna rola kobieca. Kreacja w „Piłsudskim” zapewniła jej drugą w karierze nagrodę za najlepszą pierwszoplanową rolę kobiecą w Gdyni. Ostatnio można ją oglądać w serialu kryminalnym „Langer”. Jak ewoluuje sytuacja aktorów w erze streamingu? Pojawia się więcej zawodowych szans? Zwiększa się różnorodność ról? – Z jednej strony, kiedy platformy streamingowe rozpoczęły działalność, pojawiło się dużo więcej pracy. To, co produkują Netflix czy Max, jest ogólnodostępne i trafia na wiele zagranicznych rynków, zwiększając naszą widoczność na świecie. Z drugiej – redukują się inne pola eksploatacji, grania. Mam wrażenie, że kręci się też mniej filmów kinowych. Może dlatego, że pandemia wyznaczyła nową, bezpieczniejszą drogę dla producentów i pewniejsze wydaje się zrobienie filmu na platformę niż do kina. Jako beneficjentce rewolucji streamingowej wypadałoby mi powiedzieć, że tak duża ilość pracy rozszerza nasze możliwości zawodowe. Trzeba jednak pamiętać, że wielkie platformy dyktują własne warunki i wyznaczają swoją politykę, która często ma wymiar korporacyjny – daleko jej do rozmów o charakterze artystycznym. To buduje zupełnie nową rzeczywistość, do której wielu z nas próbuje się przyzwyczaić. Inną kwestią są wybory samych widzów, nie wspominając o algorytmach i pozycjonowaniu treści. Mniej jest wolności i finezji niż kiedyś. Ale trudno mówić o finezji w zestawieniu z algorytmem. Twoja perspektywa obejmuje 20 lat w zawodzie aktorskim. Jakie największe różnice widzisz pomiędzy swoimi początkami a obecną sytuacją? – Kiedy kończyłam szkołę teatralną w 2001 r., naszym celem było granie. Nieważne gdzie, byle na scenie. Jeśli nie udawało się w dużym mieście, wyjeżdżało się na prowincję i szukało pracy w teatrze. Marzyłam więc o etacie. Jakościowe seriale telewizyjne dopiero raczkowały. Takie produkcje jak „Ekstradycja” pojawiały się raz na dwa lata i stawały kultowe. Nie było jednak szans, żeby w nich wystąpić. Kiedy zaczynałam studia w krakowskiej PWST, emitowano pierwsze odcinki „Klanu” i „Złotopolskich”. Rynek pracy dla aktorów wyglądał zupełnie inaczej. Obejmował tylko kino, teatr, dwie telenowele oraz pojedyncze duże produkcje serialowe, w których pojawiały się gwiazdy. Teraz debiutujący aktorzy mają z czego wybierać. – Realia się zmieniły, bo mamy internet i platformy streamingowe. Szkoły teatralne powinny do tego doskoczyć. Myślę, że wielu młodych ludzi chce ukończyć studia aktorskie po to, żeby przygotować się do występowania w serialu albo filmie, a głównym nurtem edukacji wciąż jest granie na scenie. Scen teatralnych jednak nie przybywa. Część szkół otwiera się na zachodzące zmiany, a część musi przewartościować sposób nauczania. Powinno się bardziej zabezpieczyć studentów, aby ich warsztat odpowiadał na dzisiejsze zapotrzebowanie. Warto też uwrażliwić młodych na fakt, że w zawodzie zostanie prawdopodobnie 5-10% absolwentów szkół aktorskich. Słysząc o aferach w szkołach teatralnych, przypomniałaś sobie swoje studenckie doświadczenia? – Rozpoczęłam studia w krakowskiej PWST niedługo po skończeniu 18 lat. Z tej perspektywy można powiedzieć, że trafiłam tam jako osoba pełnoletnia, ale emocjonalnie wciąż byłam dzieckiem. Nikt jednak nie przekroczył przy mnie żadnej granicy. Nie czułam presji czy upokorzenia, mierząc się z wielkimi nazwiskami, osobami, które uznawaliśmy za mentorów. Nawet jeśli czasem z jakiegoś powodu płakałam, każda rozmowa – mniej lub bardziej dla mnie miła – odbywała się w dojrzały sposób. Nigdy mnie nie zastraszano ani nie deprecjonowano. Nie wyniosłam więc stamtąd negatywnych doświadczeń. Czy po ujawnieniu tych afer zmieniły się relacje na linii reżyserzy-obsada i profesorowie-studenci? Powinno się bardziej zadbać o komfort psychiczny młodych aktorów? – Nikogo nie wolno gnębić, poniżać ani zmuszać do przekraczania własnych granic. Jednocześnie nasz zawód jest jednym wielkim przekraczaniem granic i to stanowi jego ogromny paradoks. Jeśli tego nie zaakceptujemy, nie poradzimy sobie w dorosłym aktorskim życiu. Nie jestem za przesadnym tworzeniem bańki ochronnej dla studentów, bo ona nie ma nic wspólnego z realiami zawodowymi, ale bliski jest mi szacunek dla czyjejś wrażliwości. Szkoła to dobre miejsce, żeby się zmierzyć z tym, jak nasza praca może wyglądać. Młodzi ludzie budują swoje ambicje, ale potem brutalnie zderzą się z rzeczywistością. Kończą uczelnię, w której wymaga się, by szanowano ich podmiotowość, lecz po wyjściu z niej będą musieli się dostosować do innych warunków. W PWST zaczynają naukę dorosłe, wrażliwe osoby. Każda z nich musi wiedzieć, gdzie wyznaczyć swoje granice. I to jest podstawowa lekcja, którą powinny dawać szkoły aktorskie. Fantastycznie, że pojawiła się w nich opieka psychologiczna, bo zawsze jej bardzo brakowało. Podniósł się komfort pracy na planie? Korzystałaś kiedyś np. z pomocy koordynatorów ds. intymności? – Sama nigdy nie potrzebowałam wsparcia koordynatorów ds. intymności, może dlatego, że wypracowałam własny system ochronny. Miałam szczęście trafiać na osoby, które mi w tym pomagały i umiały o mnie zadbać. Pamiętam zdjęcia do „Różyczki”, w której było sporo scen erotycznych. Najpierw spotkaliśmy się z reżyserem, operatorem i moimi dwoma ekranowymi partnerami: Robertem Więckiewiczem i Andrzejem Sewerynem. Ustaliliśmy, czemu mają służyć intymne Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Jak socjal wygrał z politykami
Polska ma jeden z najhojniejszych systemów wsparcia dla rodzin na świecie Prof. Ryszard Szarfenberg – politolog, wykłada na Wydziale Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego. Członek Zarządu Polskiego Towarzystwa Polityki Społecznej. Przewodniczący Rady Wykonawczej Polskiego Komitetu European Anti-Poverty Network (EAPN Polska), prezes zarządu ATD Czwarty Świat. Jego książka „Krytyka i afirmacja polityki społecznej” uznana została przez Komitet Nauk o Pracy i Polityce Społecznej PAN za najlepszą pracę naukową roku 2008. Przerzucam dane… Raporty Poverty Watch 2024 i Szlachetnej Paczki wskazują, że w Polsce rośnie skala ubóstwa. W 2022 r. poniżej minimum egzystencji żyło 1,9 mln osób, a w 2023 r. już 2,5 mln. To najgorszy wynik od 2015 r. Dlaczego tak się dzieje? Jako państwo jesteśmy coraz bogatsi, a liczba żyjących w ubóstwie rośnie. – Samo bogactwo kraju nie gwarantuje, że wszyscy będą w nim żyli na wysokim poziomie. Są dużo bogatsze i dużo potężniejsze kraje niż Polska, a ubóstwo jest tam bardzo mocno obecne. Bezdomność w Stanach Zjednoczonych… W krajach tak bogatych jak Belgia, Holandia także nie brakuje bezdomnych. A Paryż i Francja? A Polska? – Jeśli chodzi o Polskę i wskaźniki ubóstwa, to właściwie od roku 2014 sytuacja się poprawiła, szczególnie w przypadku dzieci, i była w miarę stabilna. I nagle przyszło załamanie w 2023 r. Tłumaczę to przede wszystkim brakiem waloryzacji 500+ i zasiłków rodzinnych przy wysokiej inflacji w latach 2022-2023. Z kolei w 2024 r. sprawdziły się nasze optymistyczne prognozy, że ubóstwo spadnie do poziomu sprzed roku 2023. Tak się stało! Czyli skok w roku 2023 był czymś jednorazowym. Dlaczego rok 2024 okazał się tak dobry? – Po pierwsze, poprawiła się sytuacja gospodarcza, spadła inflacja i realnie wzrosły dochody. Po drugie, podniesiono świadczenie 500+ o 300 zł, co zrekompensowało spadek jego wartości realnej. To uściślijmy jeszcze jedno: od jakich dochodów zaczyna się granica ubóstwa? – Tutaj mamy do czynienia z wieloma granicami. Najniższą jest ubóstwo skrajne – to granica minimum egzystencji – i w 2024 r. dla gospodarstwa jednoosobowego było to 972 zł miesięcznie. Czyli jeśli osoba miała wydatki niższe niż ta kwota miesięcznie, była uznawana przez GUS za skrajnie ubogą. Za te pieniądze musiała kupić jedzenie, leki, zapłacić za mieszkanie, ubranie… – Zapłacić za wszystko. Za podstawowe potrzeby. Druga kategoria, która także służy GUS do określenia sfery niedostatku, to minimum socjalne. W 2024 r. w IV kwartale wynosiło ono 1863 zł dla jednej osoby. To dwa razy więcej niż minimum egzystencji. Ale na jedną osobę miesięcznie, na wszystko, to też dość skromna suma. Zwłaszcza gdy popatrzymy na Warszawę czy duże miasta. Kogo dotyczy ubóstwo? Ludzi schorowanych, seniorów? Bo trudno uwierzyć, że młodych rodzin – bywa, że oficjalne dochody wykazują niskie, ale pracują na czarno. – GUS bada ubóstwo na wydatkach, nie na dochodach, więc to, czy ktoś ma dochody z pracy na czarno, nie ma większego znaczenia. Dane o wydatkach uznawane są za mniej obciążone problemami, co nie znaczy, że problemów z nimi nie ma. Dochody czy wydatki to tylko część obrazu. Są jeszcze długi, które trzeba spłacać. W ubóstwo rodziny są wpychane poprzez długi? – Może tak się zdarzyć nawet w przypadku rodzin, które mają dochody powyżej minimum socjalnego. Wydatki na spłaty kredytów wyraźnie wzrosły podczas inflacji, bo wtedy wzrosły również stopy procentowe. I to był problem dla młodych rodzin z klasy średniej, które mają pracę, ale nie zarabiają dużo ponad średnią. Jeśli wzięlibyśmy pod uwagę ubóstwo pracujących z tych gospodarstw domowych, w których głównym źródłem dochodu jest praca, to nawet w tym przypadku mamy 4,7% ubóstwa skrajnego. To dużo. – Jak przeliczyłem, w 2024 r. było to ok. 718 tys. osób. Czyli wszyscy dorośli pracują, a gospodarstwo jest poniżej granicy ubóstwa skrajnego. W latach 90. powtarzano, że bezrobocie równa się ubóstwo. Że trzeba walczyć z bezrobociem, żeby zwalczyć ubóstwo. Dzisiaj bezrobocie mamy jedno z najniższych w Unii Europejskiej, a nadal mamy ubóstwo skrajne i niedostatek wśród pracujących. A może to rzecz nieunikniona? I zawsze jakaś niewielka grupa będzie w sferze ubóstwa? – 1,9 mln to wcale nie jest niewielka grupa. Zapytam więc inaczej: ubóstwo to stały element w społeczeństwie kapitalistycznym? – To zależy od systemu ochrony socjalnej. Możemy być bogatym społeczeństwem, a być skąpi dla naszych najuboższych. Politycy myślą: powinni iść do pracy i trzeba ich do tego motywować niskimi świadczeniami. Jednym z problemów, nad którymi r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Snusy, saszetki i używki w polityce
Związki używek z władzą są tak stare, jak stara jest historia ludzkich społeczności Dr Jacek Dębiec – amerykański psychiatra, neurobiolog i filozof. Jego prace ukazały się w czołowych pismach naukowych: „Nature”, „Nature Neuroscience”, „Proceedings of the National Academy of Sciences of the USA”, „Trends in Cognitive Sciences”, „Biological Psychiatry” i innych. Jest naukowym i klinicznym konsultantem społecznej Rady ds. Bezpiecznego Odstawiania Leków Psychotropowych (Psychotropic Deprescribing Council). Podczas tegorocznej kampanii prezydenckiej większość Polaków dowiedziała się o istnieniu snusa. Wyjaśni pan dokładnie, co to za produkt? – Nazwa snus wywodzi się ze Szwecji i pochodzi od „zaciągać się” czy „wdychać”. Bo pierwotnie mieliśmy do czynienia właśnie z wdychaną formą nikotyny. Dopiero później zmieniła się ona w zażywanie doustne. Chodzi o wkładanie produktu nikotynowego pod górną wargę, by absorpcja tej substancji mogła zachodzić bezpośrednio poprzez śluzówkę jamy ustnej. Tak naprawdę mamy do czynienia z dwoma pojęciami: snusem i saszetkami nikotynowymi. – Snus to po prostu sproszkowany tytoń, który ma zapach i smak nikotyny. Natomiast w saszetkach nikotynowych znajduje się już sam ekstrakt nikotyny, bez tytoniu. One mogą mieć różne smaki, różne zapachy. W trakcie najważniejszej przedwyborczej debaty Karol Nawrocki włożył do ust taką saszetkę. W pierwszej chwili pomyślałam, że to nieprawdopodobne, aby człowiek, który nie jest w stanie wytrzymać paru godzin bez nikotyny, mógł zostać reprezentantem Polski na arenie międzynarodowej. Dopiero później przyszło mi do głowy, że może to być jakiś rodzaj politycznej gry. – Niewątpliwie zażycie snusa czy saszetki nikotynowej (bo nie wiemy dokładnie, co przyjął Karol Nawrocki) było elementem gry politycznej. W czasie kluczowej debaty prezydenckiej nie ma miejsca na przypadkowe gesty. To był bardzo dobrze wykalkulowany manewr – skierowany do określonej grupy wyborców. A media czy widzowie, którzy zareagowali na ten gest oburzeniem, tylko ten przekaz wzmocnili. Pomogli Nawrockiemu wygrać wybory? – Pomogli zdobyć głosy młodych, konserwatywnych mężczyzn, którzy w pierwszej turze poparli Sławomira Mentzena. Proszę zwrócić uwagę, że Rafał Trzaskowski po rozmowie u Mentzena udał się wprost do jego pubu, miejsca, gdzie chodzą na piwo głównie młodzi mężczyźni o prawicowych poglądach. A co w takich barach się ogląda? Najczęściej sport. W Stanach Zjednoczonych futbol czy bejsbol, w Europie – piłkę nożną. Co ma piernik do wiatraka? – To, że badania przeprowadzone w zeszłym roku przez badaczy z Uniwersytetu Loughborough w Wielkiej Brytanii pokazały, że co piąty zawodnik Premier League bierze te snusy. Bardzo prawdopodobne, że ci młodzi wyborcy Mentzena, jeżeli sami nie zażywają nikotyny, to przynajmniej oglądają swoich idoli, sportowców, którzy to robią. A także widzą reklamy produktów nikotynowych w trakcie transmisji sportowych. Czyli snus to taki ich emblemat… – Przekaz kandydata na prezydenta był następujący: „Jestem jednym z was – młodych, będących częścią tej kultury męskości, w której zażywa się produkty nikotynowe”. Oburzenie „świętej” części opinii publicznej na Karola Nawrockiego tylko wzmogło poczucie przynależności grupowej, której snus jest istotnym symbolem. Snusy są niejako odpowiedzią na kryzys męskości? – W Stanach Zjednoczonych stały się istotnym elementem odradzania się „kultury męskości”. Pojawił się nowy, współczesny „Marlboro Man”. To mężczyzna, który chodzi na siłownię, ma bardzo konserwatywne poglądy i oczywiście zażywa snusy. W pakiecie z innymi substancjami: kofeiną, kreatyną i różnymi proteinami. – Jak najbardziej, to jest pakiet. Kreatyna i proteiny są na wzrost masy mięśniowej, a snusy czy kofeina mają wyzwalać energię, ułatwiać podjęcie większego wysiłku. Jak nikotyna działa na nasz mózg? – Pobudza zarówno ośrodkowy układ nerwowy, jak również autonomiczny układ nerwowy. Przez co – przede wszystkim – zwiększa pracę serca i ciśnienie krwi oraz zdolność do wysiłku, koncentracji, jednocześnie podwyższając próg bólu. Za sprawą wzmożonego wydzielania dopaminy pojawia się też pewne uczucie przyjemności. O nikotynie mówi się nawet, że to taki mind enhancer – dopalacz naszych czynności poznawczych. Czy snusy są zdrowsze niż papierosy? – Z pewnością zażywanie nikotyny w formie snusów pozwala uniknąć dymu papierosowego i jego niszczącego działania na płuca. Ale badania wpływu na zdrowie współczesnych doustnych form nikotyny są względnie nowe. Wciąż potrzebujemy czasu, żeby się przekonać, jakie są rzeczywiste długofalowe efekty zdrowotne. Choć nie jest to substancja neutralna dla naszego zdrowia. – Wcześniejsze badania nad tradycyjnym zażywanym doustnie tytoniem pokazały, że zwiększa on ryzyko raka jamy ustnej. Jeśli chodzi o zdrowie psychiczne, to wiadomo, że nikotyna wzmaga wydzielanie naszych endogennych opioidów: endorfin, enkefalin, dynorfin. A ich wyzwalanie – oraz dopaminy, która jest związana z poczuciem przyjemności i zaspokojenia – ma silny potencjał uzależniający. Co ciekawe, szwedzkie badania pokazały, że snusy mogą być nawet bardziej uzależniające od papierosów. Może dlatego, że poprzez śluzówkę jamy ustnej nikotyna jest wchłaniana szybko i w znacznych ilościach. Promowanie snusów przez Nawrockiego podbija sprzedaż wielkim zagranicznym korporacjom? – Tak. Według Market Research Future w 2023 r. amerykański Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Nierozliczona zbrodnia jest jak klątwa
Kiedy będą ekshumacje w 1630 miejscowościach, których mieszkańców wymordowano? Tadeusz Samborski – poseł PSL w Sejmie II, IV i X kadencji. W latach 1996-1998 i 2002-2004 był prezesem Fundacji Pomoc Polakom na Wschodzie. 5 czerwca Sejm uchwalił, że 11 lipca będzie Narodowym Dniem Pamięci o Polakach – Ofiarach Ludobójstwa dokonanego przez OUN i UPA na ziemiach wschodnich II RP. „Głównym celem przyjęcia ustawy jest trwałe uczczenie pamięci męczeńskiej śmierci ponad 100 tys. Polaków, głównie mieszkańców wsi, którzy zginęli z rąk nacjonalistów z Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN), Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA) oraz innych ukraińskich formacji nacjonalistycznych w latach 1939-1946”, czytamy w uzasadnieniu. Ataki na polskie wsie rozpoczęły się wiosną 1943 r., a ich apogeum miało miejsce w lipcu 1943 r. Symboliczną datą jest 11 lipca 1943 r., „krwawa niedziela”, kiedy Polacy byli mordowani w 99 miejscowościach. Wiosną 1944 r. oddziały UPA przeniosły ciężar działań na ziemię lwowską i Podole. Historycy liczbę polskich ofiar czystek etnicznych szacują na 100-130 tys. osób. Sejm przyjął ustawę, na mocy której 11 lipca, Dzień Pamięci o Polakach – Ofiarach Ludobójstwa na Wołyniu, jest świętem państwowym. Od lat 90. „chodził” pan wokół tej sprawy, a teraz był pan posłem sprawozdawcą. Wołyń jest panu rodzinnie bliski? – Wokół tej sprawy „chodziło”, jak pan to określił, kilkanaście osób, reprezentujących środowiska kresowe: np. płk Jan Niewiński, Witold Listowski, ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, a także politycy PSL: Franciszek Jerzy Stefaniuk, Jarosław Kalinowski, później Władysław Kosiniak-Kamysz i Piotr Zgorzelski. Moja rodzina nie jest z Wołynia, mieszkaliśmy w Gańczarach, 9 km od Lwowa. W listopadzie 1946 r. rodzice musieli opuścić ojcowiznę, przesiedlono ich do Rogowa, na ziemi legnickiej. Na stacji witała ich jeszcze niemiecka tablica z nazwą Rogau. Tą problematyką zacząłem się interesować przez kontakty z Kresowianami, którzy mieszkali obok nas. Już nie żyją, ale to, co opowiadali… To było niewiarygodne, wydawało mi się, że to jakieś konfabulacje. Zwłaszcza opisy tortur i okrucieństwa. Trudno było mi w to uwierzyć. Potem pisałem doktorat o mniejszości ukraińskiej w II RP i kwestii tej mniejszości w działalności polskiej dyplomacji. By pozyskać materiały, jeździłem do Lwowa. Prowadziłem kwerendę w tamtejszych archiwach, ponad pół roku tam mieszkałem. We Lwowie zetknąłem się z prof. Mieczysławem Gębarowiczem, wielką postacią, uczonym, historykiem sztuki. W dzień pracowałem w archiwach, a wieczorami profesor zapraszał mnie do siebie na kolację. I przez trzy-cztery miesiące, dzień w dzień, opowiadał o Kresach, o tamtej Polsce. Wtedy dopiero zacząłem rozumieć, na czym to wszystko polega. Tymczasem w Polsce pamięć o Kresach gasła. Książka Józefa Turowskiego i Władysława Siemaszki dokumentująca zbrodnie na Wołyniu, wydana w roku 1990, była jak biały kruk. – To był proces, działo się to krok po kroku. Był płk Jan Niewiński, który Kresowian organizował. Zaczęli także pojawiać się ludzie, którzy do Wołynia zaczęli się przyznawać: Mirosław Hermaszewski, Czesław Piotrowski, Krzesimir Dębski – coraz więcej ludzi zaczęło głośno mówić: moja rodzina też stamtąd pochodzi, też mamy tragiczne wspomnienia! I powoli Wołyń zaczął wychodzić z kręgu niepamięci – ludzie przestali się bać i zaczęli mówić. Choć w zasadzie ci starsi do końca z obawami, nigdy nie było w tym otwartości, tylko w cztery oczy… Jakby przekazywali największą tajemnicę, którą trzeba ukrywać… – Jakby się bali otwarcie przyznać, że im pół rodziny wyrżnęli. Jakby mieli poczucie winy, że widzieli… Może też był strach, że to się powtórzy. W każdym razie ludzie zaczęli się otwierać. I zaczęło się upominanie o prawdę. Początkowo było to nieśmiałe, ale każdy kolejny rok posuwał nas do przodu. Jan Niewiński organizował spotkania Kresowian. Byłem na jednym z nich, w siedzibie NOT na Czackiego w Warszawie. Pełna sala, starsi, spracowani ludzie, znoszone garnitury, garsonki… Słowa o Wołyniu. I zero zainteresowania dziennikarzy. Pamiętam też, jak ze zdumieniem słuchano Marii Berny, senator z listy Lewicy. – Jan Niewiński to ostatni komendant samoobrony polskiej w miejscowości Rybcza koło Krzemieńca. On nas wszystkich zaczął gromadzić. Miejscem naszych spotkań było Muzeum Niepodległości, tam się tworzył ruch, w zorganizowanej postaci, jako komitet społeczny obchodów kolejnej rocznicy. I 60. rocznicę masakry, w 2003 r., organizował już komitet społeczny. Choć to wciąż było jakby poza głównym nurtem. Nie tylko politycy nie chcieli tym się zajmować. Pamiętam, jak podczas jakiejś uroczystości w Galerii Porczyńskich powiedziałem jednemu z dostojników Kościoła, że wracam do propozycji, by zamontować w warszawskim kościele tablicę poświęconą zamordowanym na Wołyniu kapłanom. A kardynał mi odpowiedział: panie dyrektorze, Polacy najpierw niech się sami ze sobą rozliczą ze swoich win i grzechów… Pan zaczął organizować uroczystości w Legnicy. – Tu zadziałał prosty mechanizm poczucia niesprawiedliwości. Dlaczego te ofiary mają być ukryte, dlaczego mamy o nich nie mówić? A jeśli już, to w ciszy, półgębkiem? Zacznijmy mówić, przez nabożeństwo, bo modlitwy nikt nie zakwestionuje. Czyli zaczęło się nie od sesji naukowych, wystąpień polityków, ale od nabożeństw. I w tych nabożeństwach zawsze układałem teksty do modlitwy wiernych. Wkładałem tam swoje myśli, modliłem się za ofiary, ale zawsze też wspominałem o Ukraińcach, których historiografia nazywa sprawiedliwymi, a ja – szlachetnymi. Czyli o tych, którzy ratowali Polaków sąsiadów i nie chcieli uczestniczyć w zbrodniach. Ich liczbę szacuje się na 60 tys. To była mniejszość, ich szlachetne postawy nie były powszechne, dlatego tym bardziej je doceniam. Wszyscy powinniśmy docenić tych Ukraińców, którzy w tamtych tragicznych dniach zachowali człowieczeństwo. Obchody się rozrosły. – Wzbogaciliśmy je o seminaria naukowe, o część artystyczną. Ludzie przychodzili. Na Dolnym Śląsku co drugi mieszkaniec ma korzenie kresowe. Historycy szacują, że ze Wschodu przesiedlono 1,8 mln Polaków. – To masa ludzi. Oni mają swoją pamięć – organizując uroczystości upamiętniające tamten czas, mogliśmy liczyć na Kresowian, ich potomków, na samorządowców, lokalnych działaczy. To ich działalność sprawiła, że pamięć o Kresach, o Wołyniu przetrwała. Naszym działaniom zawsze towarzyszyła maksyma: „Nie o zemstę, lecz o pamięć wołają ofiary”. Skuteczną pomoc otrzymałem też ze strony PSL. Waldemar Pawlak podpisał umowę o współpracy z Kresowym Ruchem Patriotycznym kierowanym przez Jana Niewińskiego. Mogłem też liczyć na Jarosława Kalinowskiego, Władysława Kosiniaka-Kamysza, Franciszka Stefaniuka, Adama Struzika, Piotra Zgorzelskiego, Stanisława Wójcika, Bożenę Żelazowską, Janusza Gmitruka, Tadeusza Skoczka, Annę Panas, Tadeusza Sławeckiego. Skąd poparcie PSL? – Mamy swoją wrażliwość. Poza tym niemal wszystkie ofiary to chłopi, mieszkańcy wsi i miasteczek Wołynia, Podola, Pokucia, Polesia, ziemi lwowskiej… Pamięć o nich to nasz moralny i patriotyczny obowiązek. I to posłowie PSL podpisali się pod wnioskiem o ustanowienie 11 lipca świętem państwowym. – A gdy Sejm to przegłosował, niemal jednogłośnie, Konfederacja napisała, że to jej sukces. Potem musieli przyznać, że to był wniosek PSL. Dziś może to więc wyglądać tak, że sprawa upamiętnienia Polaków zamordowanych przez ukraińskich nacjonalistów nas jednoczy, ale przecież było różnie. Gdy w drugiej kadencji Sejmu zacząłem składać interpelacje, często odpowiadała mi cisza. Pamiętam porażkę z roku 2013, gdy nie udało się na określenie zbrodni wołyńskich r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Życie to nie Hollywood
Nikt z nas nie chce być sam. Wszyscy marzymy o miłości. Potrzebujemy dotyku drugiego człowieka Arkadiusz Jakubik – aktor filmowy i teatralny. Czterokrotny laureat Orła, wokalista zespołu Dr Misio. Na najnowszej solowej płycie „Romeo i Julia żyją”, będącej albumem koncepcyjnym, reinterpretuje klasyczną historię Szekspira. Poprzez dziesięć utworów opowiada historię Jana i Krystyny Marców z Piaseczna, pokazując słuchaczom, że miłość nie zna wieku. Zna pan takich Janków Marców? Tych gości, którym nieco rozjechały się oczekiwania względem własnych miłostek i związków? Wykluczonych przez społeczeństwo, nieco wyśmianych, może i niemających nic do stracenia? – To często są moi bliżsi albo dalsi znajomi. Specjalnie umieściłem akcję tej opowieści w małym Piasecznie, bo wydaje mi się, że ludzie w takich miejscach są prawdziwsi; często okazują się ciekawsi i bardziej skomplikowani. Mają też tajemnice, które skrzętnie skrywają przed sąsiadami. Takich Janków, borykających się z problemami w relacjach partnerskich, mających kłopot z ułożeniem sobie życia, z brakiem samoakceptacji, znam bardzo wielu. A jakie są Krystyny? – W tej opowieści Krystyna jest nieodłącznie związana z Janem. Trudno mi określić, jakie one są. Wszyscy jesteśmy inni i to także ważny aspekt historii, którą przedstawiam swoim słuchaczom. Gdzie pan tych Marców znalazł, poznał? Wystarczy jeździć tramwajem i notować podsłuchane rozmowy, czy są oni jakąś składową relacji i znajomości budowanych przez lata? – Jakoś tak się złożyło, że moi przyjaciele z reguły funkcjonują w nierozłącznych parach i długoletnich związkach. Ten system naczyń połączonych towarzyszy mi więc od lat. Trudno mi zatem nie zwracać uwagi na dynamikę poszczególnych relacji. Ale tak naprawdę wszystko sprowadza się do uważnej obserwacji i rozmów z ludźmi. Przy okazji dochodzą spotkania w trakcie tras koncertowych, których odbywam mnóstwo, i to zawsze są konwersacje pozostające ze mną na długo. Natomiast prawda jest też taka, że historii tego rodzaju nie wymyśla się przed ekranem laptopa. To jest oparte poniekąd na moich doświadczeniach. Opowiadam o Marcach przez pryzmat swoich przeżyć, bo kiedyś Romeo miał na imię Oskar, a Julia to była Ruth. To znaczy? – Moi bohaterowie Jan i Krystyna Marcowie chcą razem wystawić sztukę Szekspira, a finalnie odgrywają ten spektakl w swoim domu. U mnie było dosyć podobnie, ponieważ dramat Ingmara Villqista „Oskar i Ruth”, opowiadający o szalonym małżeństwie, które na przemian kłóci się i zaleca do siebie w różnych estetykach oraz gatunkach teatralno-filmowych, grałem z moją żoną Agnieszką. Razem jesteśmy już ponad 33 lata. Staliśmy się dinozaurami w naszym środowisku! (śmiech). A samo przedstawienie graliśmy 17 lat. Wyobraża pan sobie? Doszliśmy do momentu, w którym teksty tego dramatu weszły do naszego codziennego języka. Z Agnieszką przerzucamy się nimi non stop aż do dzisiaj. Ma pan jakiś ulubiony? – Gdy w najróżniejszych okolicznościach przyrody mówię do Agnieszki: „Co jest nie tak?”, ona zawsze odpowiada z lekką afektacją: „Wszystko jest nie tak. Zawsze wszystko było nie tak”. Niezależnie od okoliczności zawsze wybuchamy śmiechem. Nie wiem, dlaczego, ale cały czas bardzo nas to bawi! Coś jeszcze o tym przedstawieniu? – Dziś mam wrażenie, że było ono bardzo istotną częścią naszej relacji. Trochę opowiadało o nas i o tym, jak funkcjonujemy, ale w jakimś sensie stało się też częścią naszej małżeńskiej autoterapii. Dlaczego? – Ponieważ umówiliśmy się, że nigdy nie zagramy tego spektaklu pokłóceni. A nawet w najlepszym związku mają miejsce tzw. ciche dni. I proszę sobie wyobrazić taką sytuację, że akurat jest taki cichy dzień, a my wieczorem musimy zagrać „Oskara i Ruth”. Mamy około godziny drogi z naszej wsi pod Piasecznem do Teatru Powszechnego w Warszawie. No i oczywiście jak jedna strona się nie odzywa, to druga podobnie. Agnieszka jest Skorpionem, a ja upartym osłem spod znaku Koziorożca. No i jedziemy do teatru. Oczywiście żadne z nas nie wyciągnie ręki, więc i godzina w samochodzie milcząca. Napięcie takie, że siekierę można w powietrzu zawiesić. Lądujemy w teatrze o 18.00, spektakl już za godzinę. Cichy dzień trwa w najlepsze. W garderobie Agnieszka się maluje, ja się przebieram. Widownia zajmuje miejsca, za chwilę startujemy. Minuta do spektaklu, a dalej żadna strona nie wyciąga do drugiej ręki. W końcu zaczyna się przedstawienie. Stoimy w kulisach i słyszymy pierwsze dźwięki symfonii Beethovena. Zapalają się światła. A my nie wychodzimy na scenę. Ludzie czekają… I nic? – Nic a nic! (śmiech). Każda sekunda trwa wieczność. Raz… Dwa… Trzy… A my dalej stoimy w kulisach. Każde liczy, że to druga strona w końcu wyciągnie rękę. I ta strategia, o dziwo, działała (śmiech). Ktoś musiał pierwszy się złamać; objąć i powiedzieć: „ty głupolu jeden”, „ty kretynie”, „ty durna babo, chodź tutaj, już przestań, zaczynamy, dajmy sobie spokój”. Jak się przytuliliśmy i pocałowaliśmy, to dopiero wtedy mogliśmy wyjść na scenę. Ten spektakl był dla nas bardzo istotny i z pewnością miał funkcję terapeutyczną. Te wszystkie doświadczenia i emocje z teatru przerobiłem na opowieść o Janie i Krystynie. Czyli rzeczywistość zderza się u mnie z fikcją. Dziś Arek Jakubik woli być aktorem czy może jednak muzykiem? – To zależy od miejsca, w którym Jakubik aktualnie się znajduje (śmiech). Z zawodu jestem aktorem, a muzyka zjawiła się w moim życiu, kiedy zacząłem odczuwać potrzebę mówienia własnym głosem. Właśnie dlatego powstał Dr Misio – potrzebowałem mieć coś własnego. Jako aktor dostaję czyjś scenariusz do przeczytania, a potem do zagrania. Ktoś napisał te dialogi dla mnie i oczywiście staram się jak najlepiej je zinterpretować przed kamerą. Tylko to nie są moje Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Bliski Wschód – te problemy do nas przyjdą
Wojny bliskowschodnie kosztowały USA już 8 tysięcy miliardów dolarów Krzysztof Płomiński – dyplomata, specjalista od krajów arabskich. W MSZ przepracował kilkadziesiąt lat (1971-2006), był m.in. ambasadorem Rzeczypospolitej Polskiej w Iraku (1990-1996) i Arabii Saudyjskiej (1999-2003), a w latach 2004-2006 dyrektorem Departamentu Afryki i Bliskiego Wschodu. W 2019 r. opublikował wspomnienia „Arabia incognita. Raport polskiego ambasadora”. Panie ambasadorze, jak w tej chwili wygląda sytuacja na Bliskim Wschodzie? Czy Iran się obronił, czy został rzucony na kolana? – Poczekajmy. Nie wiemy jeszcze, jak sytuacja się rozwinie. Czy to jest rzeczywiste zawieszenie broni, po którym nastąpi formalny rozejm i być może zostanie uruchomiony proces pokojowy, czy też będzie okres niestabilności, wzajemnego nękania. Generalnie na pewno Iran nie został rzucony na kolana do tego stopnia, żeby przyjąć warunki czy bezwarunkową kapitulację. Ale czy jest gotów wejść w dialog ze Stanami Zjednoczonymi, szukać jakiegoś rozwiązania? Myślę, że na to pytanie nikt nie jest w stanie odpowiedzieć. Tym bardziej że w całej tej wojnie nie chodziło jedynie o program atomowy. To mógł być pretekst? – Zgadzam się z opiniami szefowej amerykańskich służb specjalnych Tulsi Gabbard i większości przedstawicieli Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej, że tu nie było bezpośredniego zagrożenia. Nie było tak, że lada moment ajatollahowie wyjdą z walizkami pełnymi bomb. To jeszcze nie ten etap. Ale Iran, poza programem atomowym, od dawna budzi emocje i kontrowersje. Jedna to jego wpływy w regionie. Owszem, od czasu terrorystycznego ataku Hamasu na Izrael zostały one bardzo ograniczone i zmniejszone – i w Libanie, i w Syrii, aż do Jemenu. Natomiast nigdy nie zostały całkowicie wykorzenione. I w dalszym ciągu mają potencjał odbudowy. Dlaczego? – Bo z jednej strony jest element religijny, z drugiej bardzo nośny czynnik palestyński. A także powszechna obawa przed polityką Izraela. Izrael prowadzi w tej chwili politykę supermocarstwa regionalnego i takim mocarstwem z pewnością stał się jeszcze przed atakiem na Iran. W nieodległej perspektywie będzie to zmuszało wszystkie kraje regionu do przewartościowania dotychczasowej polityki i zmiany układu sił. Druga sprawa, jeśli chodzi o Iran, to jego program rakiet balistycznych. W tym konflikcie to nie broń atomowa, tylko te rakiety okazały się bronią, która rzeczywiście zagroziła Izraelowi. Bo zaczęły się przedzierać przez żelazną kopułę, przez system obrony powietrznej Izraela. Kolejny element, z którym należy się liczyć, to pytanie, czy Iran, który dotychczas prowadził konsekwentną politykę niewchodzenia w formalne sojusze z innymi mocarstwami, tej polityki nie zmieni. Nie sądzę, żeby szukał takiego sojuszu z Rosją, ale z Chinami jak najbardziej. Oto więc bliskowschodni kocioł – polityka Iranu, polityka Izraela, problem Palestyny oraz czynnik religijny. Do tego mieszające w tym kotle supermocarstwa. – Na Bliskim Wschodzie mamy do czynienia z całym splotem konfliktów, które w większości są niestety konsekwencją polityki naszych amerykańskich sojuszników. Przekonania, że tamte ludy rozumieją tylko siłę. W związku z tym w ciągu dekad żaden konflikt nie został rozwiązany. Bo jedną wojnę gaszono następną. – Tworzył się łańcuszek, nie było widać końca. Choć w pewnym momencie w Stanach Zjednoczonych w różnych środowiskach zaczęto myśleć refleksyjnie. Najwyraźniejszym przejawem tej zmiany myślenia i refleksji na temat polityki bliskowschodniej była wizyta prezydenta Joego Bidena, który przyjechał do Izraela bezpośrednio po zamachach terrorystycznych Hamasu. Mówił wtedy: nasi izraelscy przyjaciele, nie powtarzajcie tych samych błędów, które my popełniliśmy po 11 września! Nie działajcie w zapamiętaniu i z nienawiścią, myśląc jedynie, jak się rozprawić z wrogami siłą, a nie biorąc pod uwagę innych elementów. Czy to myślenie zachowało się w polityce USA? – Ono istnieje. Także w bezpośrednim środowisku popierającym Donalda Trumpa. Wynikiem tego były bardzo silne naciski, żeby Stany Zjednoczone nie angażowały się wojskowo w Iranie. Ale zwyciężyła przeciwna grupa. Natomiast przeciwnicy zaangażowania Ameryki na Bliskim Wschodzie na taką skalę, jaka jest w tej chwili, mają coraz więcej do powiedzenia w Waszyngtonie. Jakie mają argumenty? – Przede wszystkim finansowe. Wojny bliskowschodnie kosztowały Stany Zjednoczone dotychczas, uwaga, 8 tysięcy miliardów dolarów! Nawet dla takiego bogatego kraju to potężna suma. Druga sprawa – okazuje się, że te wojny, gniew, zapamiętanie, które towarzyszyły polityce bliskowschodniej, niechęć do używania środków politycznych, zachwiały globalną pozycją Stanów Zjednoczonych. Pisałem o tym wielokrotnie – amerykańskie zapatrzenie w wojnę z terroryzmem islamskim powodowało, że więcej terrorystów się rodziło, niż umierało. To musi budzić refleksję. Również w Europie, która dość nieporadnie i beztrosko przygląda się temu, co się dzieje wokół jej południowych granic. I znalazła się w sytuacji, że z jednej strony ma zagrożenie ze Wschodu polityką rosyjską, a z drugiej cały zespół pełzających zagrożeń ze strony Bliskiego Wschodu, które są w ogromnym stopniu związane z polityką Stanów Zjednoczonych i Izraela. Na czym polega bliskowschodnie zagrożenie dla interesów europejskich? – Po pierwsze, mamy w bezpośrednim sąsiedztwie chaos i obszar niestabilności. To oznacza, że nie możemy korzystać gospodarczo ze współpracy i na tym tracimy. Po drugie, istnieje zagrożenie terroryzmem, który stamtąd płynie. Terroryzm nie rodzi się ot tak, na pustyni, bo komuś coś przyszło do głowy. Jest konsekwencją warunków, w których przyszli terroryści żyją. I narzędziem w polityce globalnych oraz regionalnych graczy. Po trzecie, zagrożenia migracyjne. Bieda, chaos, nierozwiązywane problemy przekładają się na miliony uchodźców, którzy mogą kierować się tylko do Europy. Bo gdzie? I wcale się nie zdziwię, jeśli w kolejnych wyborach w Niemczech, przy takiej polityce, jaką Niemcy prowadzą, zwycięży AfD. Albo wejdzie do rządu. Po czwarte, my, Europa, mamy swoje wartości. Te, które w Gazie Izrael łamie, i to w sposób brutalny, bezwzględny. A Europa się przygląda i w zasadzie milczy. Trudno nam w Europie atakować Izrael. – Część Europy wciąż żyje w syndromie Holokaustu, odpowiedzialności za tamten czas. Tylko że tragedia Gazy ma katastrofalny wymiar. A jeżeli popatrzymy na politykę i oświadczenia najbardziej skrajnych sił w rządzie izraelskim, nie ma wątpliwości, że oni wierzą, że z boskiego nadania cała Palestyna należy się Izraelowi. I zaczynają to realizować. – Przygotowują się po prostu do tego, żeby i w przypadku Gazy, i w przypadku Zachodniego Brzegu podjąć drastyczne działania, wypędzić ich mieszkańców. Jeżeli popatrzymy na skład rządu izraelskiego i na te najbardziej skrajne partie religijne, to gdyby Izrael był członkiem Unii Europejskiej, zostałby albo obłożony sankcjami, albo usunięty z tego grona. Bo artykułowane są tam często faszystowskie poglądy, co przez społeczność międzynarodową jest w coraz większym stopniu podnoszone. Polityka rządu r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Astma wymaga kontroli
O przestrzeganiu zaleceń lekarskich i szansach na normalne życie Prof. dr hab. n. med. Radosław Gawlik – kierownik Katedry i Kliniki Chorób Wewnętrznych, Alergologii i Immunologii Klinicznej Śląskiego Uniwersytetu Medycznego w Katowicach oraz prezydent Polskiego Towarzystwa Alergologicznego Panie profesorze, gdzie jest granica między astmą a astmą ciężką? – Można to wytłumaczyć dość jasno. Astma jako choroba bywa stosunkowo łatwa do opanowania – jeśli leczenie przebiega prawidłowo, mówimy wtedy o tzw. kontroli choroby. Dla pacjenta oznacza to, że może normalnie funkcjonować: uprawiać sport, spotykać się ze znajomymi, prowadzić życie bez większych ograniczeń. Warunkiem jest systematyczne i regularne stosowanie się do zaleceń lekarskich oraz przyjmowanie odpowiednich leków. Jeśli jednak pacjent tego nie robi albo choroba zostaje zaostrzona przez inne czynniki, takie jak infekcje, alergeny czy zanieczyszczenia, dochodzi do pogorszenia stanu zdrowia i rozwoju astmy ciężkiej. Czy są grupy osób szczególnie narażone na wystąpienie astmy ciężkiej? Kto najczęściej na nią zapada? – Są to głównie niewłaściwie leczone osoby. Dzieje się tak zazwyczaj dlatego, że nie stosują leków systematycznie. Początkowe objawy mają często charakter napadowy, a ich ustąpienie bywa mylnie interpretowane jako wyzdrowienie. Po pewnym czasie dolegliwości wracają, stają się coraz częstsze i dopiero wtedy pacjent trafia do specjalisty. Do pogorszenia przebiegu astmy przyczyniają się także przebyte infekcje. Jakie inne czynniki mogą powodować, że astma przekształca się w postać ciężką? – Należą do nich np. czynniki środowiskowe, palenie papierosów czynne bądź bierne, warunki zawodowe, czyli narażenie na substancje drażniące w miejscu pracy. To może znacząco przyczyniać się do pogorszenia stanu chorobowego. Jak wygląda dostępność do leczenia w Polsce – teoretycznie i praktycznie? – Dostępność jest w różnych regionach kraju zróżnicowana, ale generalnie można powiedzieć, że jest dobra. Większym problemem bywa natomiast realizacja zaleceń terapeutycznych. I to dotyczy zarówno lekarzy, jak i pacjentów. Wiele osób postrzega astmę jako chorobę napadową, incydentalną i przerywa leczenie po ustąpieniu objawów. Statystyki są niepokojące: tylko ok. 10% pacjentów przyjmuje zalecone leki wziewne rok po wizycie u specjalisty. Tymczasem astma to choroba zapalna, która rozwija się przez lata. W Europie, czyli także w Polsce, czas od pierwszych objawów do diagnozy wynosi średnio aż siedem lat. W tym czasie toczy się nieleczony proces zapalny, który powoduje postępujące uszkodzenia. Nadużywanie popularnych w leczeniu objawowym leków rozkurczowych może dodatkowo pogarszać stan pacjenta. Te leki dają chwilową ulgę, ale nie leczą przyczyny. To tak, jakby przy złamaniu nogi wziąć tylko środek przeciwbólowy i liczyć na poprawę. Czy astmę ciężką da się leczyć w domu? – Tak, jest taka możliwość. Program leczenia astmy ciężkiej ewoluuje, stale wprowadzane są nowe opcje, także te dotyczące leczenia domowego. Od zeszłego roku pacjenci mogą otrzymywać lek do domu i samodzielnie go podawać. To rozwiązanie nie wpływa negatywnie na finansowanie leczenia. Niestety, pozostają jeszcze pewne ograniczenia formalne – przede wszystkim związane z wyceną takiej formy terapii i wszechobecną biurokracją. Niektórzy pacjenci wolą przyjechać do ośrodka i otrzymać lek od pielęgniarki, ale są też Autoryzowany wywiad prasowy przygotowany przez Stowarzyszenie Dziennikarze dla Zdrowia w związku z warsztatami z cyklu Quo vadis medicina? pt. „Optymalna terapia astmy szansą na dobre życie z chorobą”. Wiosna 2025. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Mózgi twórcze i ambitne
Na górnym piętrze, gdzie zasiadają prezesi wielkich firm z Doliny Krzemowej, zawsze jest jakiś Polak Piotr Moncarz – polsko-amerykański inżynier, consulting professor na Uniwersytecie Stanforda. Specjalizuje się w inżynierii materiałowej i lądowej oraz wdrożeniach nowych technologii. Współzałożyciel i przewodniczący US-Polish Trade Council. Organizator Poland Day na Uniwersytecie Stanforda. Kieruje hubem Poland in Silicon Valley Center. W 2017 r. został członkiem amerykańskiej National Academy of Engineering (NAE). Czy to prawda, że Polacy mają talent do informatyki i w Silicon Valley jest ich nadreprezentacja? To mit czy rzeczywistość? – Trudno powiedzieć, czy to jest mit, czy nie. Trudno mi też stwierdzić, czy w innych narodach jest taki sam procent osób z talentem do informatyki, natomiast jedno jest pewne: pokolenie polskich 20-, 30-, 40-latków wpadło w informatykę jak w gorączkę złota. Faktem jest – bez względu na to, z jakiego powodu – że w Ameryce jest ich bardzo dużo. A od kiedy zaczęto o tym mówić, zaczęli się pokazywać jako grupa. Mieszkam w Dolinie Krzemowej od ponad 50 lat i oczy mi się szeroko otwierają, jak ogromną liczbę młodych, utalentowanych, odnoszących sukcesy informatyków z Polski tu mamy. Nie wiem, czy to odpowiada na pana pytanie – ale jest tu ich koncentracja! Może jest jakiś magnes, wokół którego wszystkie te genialne opiłki się skupiły? Człowiekowi może się zdawać, że świat jest pełen opiłków, a one się skupiły wokół jednego magnesu – Doliny Krzemowej… Nie wiem! Nie potrafię powiedzieć. Ale to jest bardzo obiecujące. I teraz pytanie, jak to wykorzystać. Na początkowym etapie w liczącym 50 ludzi zespole OpenAI Sama Altmana było aż dziesięciu Polaków. Potem w dziesiątce najważniejszych osób było ich czterech. Jakub Pachocki ma stanowisko głównego naukowca OpenAI. „Nie wiem, co Polska robi, by osiągnąć taki poziom, ale ich wpływ jest naprawdę niesamowity”, mówił Altman podczas dyskusji na Uniwersytecie Warszawskim. Jak wytłumaczyć ten sukces? Czy polscy informatycy są bardziej kreatywni? Czy może tak wyszło? – Żeby „tak wyszło”, potrzebne były pewne dodatkowe czynniki: wiedza, talent. Oni się tam nie znaleźli przez przypadek, nikt ich na ulicy nie złapał, mówiąc: jest fucha, przyjdźcie popracować. Oni znaleźli się tam dlatego, że są wybitni. I możemy puchnąć z dumy, że taki przypadek się zdarzył, że tych czterech znalazło się w takiej wiodącej grupie. Myślę o tym, co Polska im dała. Znakomita szkoła średnia, która potrafi młodych zdolnych wyselekcjonować i rozwinąć. Olimpiady matematyczne, informatyczne, świetni nauczyciele – ten system działa znakomicie. Ale co dalej? Dlaczego wyjeżdżają, a nie są tu, w Polsce? – To jest trochę tak jak z Kopernikiem: gdyby nie wyjechał na studia do Bolonii, nie pospotykał się z różnymi wybitnymi uczonymi tamtych czasów, nie brał udziału w debatach filozoficznych, to pewnie by był profesorem na Uniwersytecie Jagiellońskim – z całym szacunkiem dla profesorów UJ – i nic byśmy dzisiaj o nim nie wiedzieli. Wyjście w świat i znalezienie się w gremium twórczym ma wielkie znaczenie. Dlatego ci zdolni Polacy wyjeżdżają. Kolejna rzecz – to są niespokojne dusze. A niespokojne dusze w dzisiejszym świecie jeżdżą. W dzisiejszym świecie są też centra, w których bardzo dużo się dzieje. A oni chcą być blisko takiego centrum. Nie wyjeżdżają z Polski dlatego, że nie są patriotami, albo dlatego, że tam można zarobić. Nie! Oni chcą być tam, gdzie jest akcja. W centrum doskonałości. Rozwijać się… – Tak, pchają się do tego centrum doskonałości. Nasuwa się r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Szykuje się nowa wojna na górze
Elektorat Trzaskowskiego: nie przejdzie do PiS, nie zapomni przeszłości Nawrockiemu Prof. Robert Alberski – politolog, kierownik Zakładu Systemów Politycznych i Administracyjnych w Instytucie Politologii na Uniwersytecie Wrocławskim. Zajmuje się instytucjami polskiego systemu politycznego oraz problematyką systemów i zachowań wyborczych. Porozmawiajmy o emocjach elektoratu Rafała Trzaskowskiego. Czy Donald Tusk dobrze zarządza tym elektoratem? Przed 16 czerwca pojawiły się informacje, że wybory mogły być sfałszowane, że zbyt wiele jest nieprawidłowości. Tusk początkowo to bagatelizował, uspokajał, teraz mówi bardziej twardo, że trzeba sprawę zbadać. Podkręca emocje? – Myślę, że to się dzieje trochę wbrew zamiarom Donalda Tuska, który, generalnie rzecz biorąc, najchętniej te wybory by zamknął, zapomniał o nich i zajął się już czymś innym. Natomiast wydaje mi się, że to jest inicjatywa oddolna, fala, która się pojawiła w pewnym momencie, zapoczątkowana historią nieszczęsnej komisji wyborczej w Krakowie, gdzie pomylono wyniki kandydatów. Ta komisja i kolejne dały asumpt do takich rozważań. Chyba byłoby złym pomysłem ze strony premiera, gdyby przeciwstawiał się tej fali – oczekiwań i emocji własnego elektoratu. To byłoby już za dużo dla zawiedzionych wyborców Trzaskowskiego, gdyby teraz jeszcze… …tę sprawę odpuścił? – Proszę zauważyć, że początkowo Donald Tusk bardzo delikatnie o tej sprawie się wypowiadał. Trzaskowski pogratulował zwycięzcy. Liderzy koalicji nie eskalowali sytuacji. Ale sprawa przyszła z zewnątrz i postawiła ich w sytuacji trochę bez wyjścia. Teraz nie mogą tej fali zostawić, muszą do niej się podłączyć. Wbrew pozorom sprawa jest dosyć poważna. Bo jeżeli zostawi pan wyborców z przeświadczeniem, że nieważne, jak się głosuje, ważne, jak się liczy, może to być fatalne, prawda? Ludzie pomyślą: najpierw nam mówili, że każdy głos się liczy, a potem: 1 tys. w tę, 5 tys. w tamtą, to nie ma żadnego znaczenia. Przeliczmy głosy jeszcze raz Jak w takim razie traktować poważnie namowy polityków? – Nie dość, że elektorat Trzaskowskiego jest w fatalnym nastroju po porażce, to jeszcze gdyby się okazało, że kandydatowi, któremu zaufali, specjalnie nie zależy na tym, żeby się dowiedzieć, jak naprawdę było w komisjach wyborczych, byłoby to trochę za dużo. I mogłoby się skończyć bardzo źle w kolejnych wyborach. Które już niedługo, najpóźniej za dwa lata. – Wśród instytucji państwa polskiego wybory były jedną z nielicznych, którym ludzie jeszcze trochę ufali. Jeżeli teraz tak do spodu się nie wyjaśni wszystkich przekrętów, do których gdzieś tam doszło, ludzie zostaną z wrażeniem, że w państwie rzeczywiście nic nie działa. I wybory też nie mają wielkiego sensu. Czyli i Tusk, i Trzaskowski nie mogą porzucić elektoratu. Zostawić go samego ze swoimi myślami. – Dokładnie o to mi chodzi. Zwłaszcza że ten elektorat, przynajmniej jego część, czuł się trochę zlekceważony i pominięty w kampanii wyborczej Trzaskowskiego. Z badań wynika, że 40% Polaków chciałoby powtórzenia wyborów. Przeciwnego zdania jest 49,7%. Te 40% to bardzo dużo. – Rzeczywiście, i to pokazuje, że ci ludzie nie wierzą w wynik. Uważają, że zostali oszukani, że coś jest nie tak. O czym to świadczy? Że wyborcy żyją w swoich bańkach? – Generalnie wyborcy żyją w bańkach. Na to nakłada się jeszcze fakt, że w tych wyborach mieliśmy do czynienia rzeczywiście z niewielką różnicą głosów. Wzięło w nich udział praktycznie 21 mln ludzi, a różnica, jak podała nam Państwowa Komisja Wyborcza, wynosi niespełna 370 tys. głosów. To niedużo. – Mamy teraz dwie możliwości. Po pierwsze, myślę, że teza, że wybory były nieważne, sfałszowane, że trzeba je powtórzyć, chyba nie będzie miała wielu zwolenników. Natomiast wydaje mi się, że trzeba po prostu jeszcze raz przeliczyć głosy. Bo jeżeli tego się nie zrobi, połowa Polaków w wyniki wyborów nie uwierzy. Owszem, ci, którzy głosowali za Nawrockim, uwierzą. Natomiast druga połowa nie. I zawsze będzie taki wrzód, stały zarzut, że nie wiadomo, jaki ten prezydent ma mandat. – Dlatego uważam, że Nawrockiemu, jeżeli te wybory wygrał, a pewnie wygrał, powinno zależeć, żeby w tej sprawie nie było już żadnych wątpliwości. Trochę się dziwię obecnej pisowskiej narracji, że dodatkowe liczenie głosów jest niepotrzebne, nieodpowiedzialne itd. Przecież to będzie stale wyciągane. PiS powinno mieć tu szczególne wyczucie. Pamięta pan te wybory samorządowe z roku 2015, książeczkowe, które wygrało PSL, bo było na pierwszej stronie książeczki do głosowania? Zyskało wtedy dodatkowo 700 tys. głosów. – Pamiętam te wybory. Gdy ogłoszono ich wyniki, PiS, że tak powiem, sobie nie żałowało. PKW uznała, że było źle Kaczyński wołał, że było wielkie fałszerstwo. – Dobrze, że pan nawiązał do tego przykładu. Otóż umożliwiono wówczas Fundacji Batorego wyrywkowe przeliczenie głosów w niektórych komisjach wyborczych. Po tej operacji powstał raport, który wyjaśnia, co się wydarzyło. Przy okazji wyszła na jaw jeszcze jedna rzecz. Mianowicie w raporcie wykazano, że komisje obwodowe się mylą, pojawiają się pomyłki dotyczące np. złego kwalifikowania głosów nieważnych, komisje popełniają błędy w rachunkach. To był sygnał ostrzegawczy, który zlekceważono – komisjom obwodowym jednak trzeba patrzeć na ręce. I nawet nie chodzi o to, że ich członkowie działają intencjonalnie, bo po kilkunastu godzinach pracy różne rzeczy człowiek może zrobić. Bo zmęczenie… – Przydałby się więc jakiś mechanizm kontrolny. No i ostatnia rzecz – stanowisko PKW. Ono robi wrażenie, bo chyba po raz pierwszy komisja uznała, że było źle. PKW przyjęła sprawozdanie nie według podziału politycznego, ale niemal jednogłośnie, przy jednym głosie sprzeciwu i dwóch głosach wstrzymujących się. Komisja stwierdziła, że w trakcie głosowania miały miejsce incydenty mogące wpłynąć na wynik głosowania. I pozostawia Sądowi Najwyższemu ocenę ich wpływu na wynik wyboru prezydenta RP. – To wyraźny sygnał, zły i dla klasy politycznej, i dla państwa. Utrwala istniejący podział. I teraz jedna połowa r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Klasyka Przeglądu

PREMIUM Historyczna rola PZPR
Przez jej szeregi przewinęło się 4,5 mln Polaków Dzieje Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej nie cieszą się dziś zainteresowaniem historyków, a co za tym idzie – odbiorców literatury historycznej. To smutny paradoks, że na większą uwagę mogą liczyć wynoszeni do rangi superbohaterów „żołnierze wyklęci”, a także demonizowani bez umiaru ich przeciwnicy z Urzędu Bezpieczeństwa, natomiast losy najważniejszej organizacji politycznej w XX-wiecznej Polsce są wstydliwie przemilczane lub co najwyżej kwitowane sztampowymi opiniami o „rządach komunistów podległych Moskwie”. Wielki Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

PREMIUM Jak się skończy ta wojna
Poufne negocjacje Czy ta wojna zakończy się rozejmem, czy rozstrzygnie na polu bitwy? To pytanie pojawiło się w globalnej debacie, ledwie rosyjskie rakiety przecięły ukraińskie niebo 24 lutego 2022 r. Szybko też podzieliło świat na dwa obozy. Można nazywać przedstawicieli tych dwóch stronnictw realistami i idealistami, zwolennikami interwencjonizmu i polityki powściągliwości albo jastrzębiami i gołębiami pomocy Ukrainie – nazwy są jednak drugorzędne. Istotna była treść tego sporu. A eksperci, analityczki czy dziennikarze i emerytowani dyplomaci spierali Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

PREMIUM Gambit Jaruzelskiego
Wszystkie cztery armie gotowe były do walki [Gen. Jaruzelski jeszcze przed stanem wojennym] część wojsk wyprowadził z koszar na poligony. Ze sprzętem, by ćwiczyły, by były gotowe do ewentualnych działań. Jakich? Gen. Dachowski1 odpowiada wprost: jednostki „wychodziły z artylerią i z rakietami, a więc na pewno nie po to, aby wjechać do miasta w celu zaprowadzenia w nim porządku”. Można więc przyjąć, że wojsko, które ćwiczyło i zajmowało poligony, pełniło funkcję prewencyjną. Zniechęcało do pochopnej interwencji. Czyniło ją trudną. I taką, która może przynieść niedobre konsekwencje. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Kraj
Kosztuje dziesiątki miliardów złotych. Co z tym zrobić? 5 lipca br. stan wody w Wiśle zmierzony w Stacji Wodowskazowej IMGW Warszawa Bulwary osiągnął rekordowo niski poziom 15 cm. W kolejnych dniach obniżył się do 13 cm, co jest absolutnym rekordem. Tak niskiego stanu wody dotychczas nie odnotowano. W tych samych dniach poziom wody w Narwi w Nowogrodzie wyniósł 1 cm, co oznacza, że rzeka wyschła. W punkcie pomiarowym Ptaki na rzece Pisie, która jest dopływem Narwi, odnotowano 25 cm. Tylko nieco lepiej było w Nowym Mieście nad Pilicą i w Szczucinie, gdzie poziom wody w rzekach oscylował między 32 a 65 cm. Trudno o bardziej przekonujące dowody na panującą w Polsce suszę i nawet jeśli wiemy, co robić, to robimy niewiele. Za to ponosimy bardzo wysokie koszty. 1600 m sześc. wody na mieszkańca Uczeni wyróżniają pięć rodzajów suszy. Mamy suszę atmosferyczną, która charakteryzuje się niedoborem opadów, wysoką temperaturą i niską wilgotnością powietrza. Rolnicy znają suszę glebową, nazywaną też rolniczą, którą poznajemy po niskiej wilgotności gleby. Taka susza prowadzi do spadku plonów, a w skrajnych przypadkach do ich zniszczenia. Jest też susza hydrologiczna, o której mówi się wówczas, gdy obniżeniu ulega poziom wód powierzchniowych i gruntowych, czego konsekwencją są problemy z zaopatrzeniem ludności w wodę pitną. Susza ekonomiczna oznacza spadek produkcji rolnej i przemysłowej na skutek niedoborów lub braku wody. Ostatecznie pojawia się susza społeczna, oznaczająca tragiczne konsekwencje dla zdrowia i życia ludzi mieszkających na obszarach objętych kryzysem. Pojawiają się niedobory żywności, choroby, a w końcu migracje na tereny, gdzie dostępna jest woda – sytuacja taka często prowadzi do konfliktów. Tak dzieje się w Afryce. W Polsce mamy do czynienia z trzema pierwszymi rodzajami suszy, co niesie konsekwencje ekonomiczne, ale nie na wielką skalę. W latach 2004-2020 straty z powodu suszy szacowano w Polsce na 3,9-6,5 mld zł rocznie. W 2015 r. tylko w województwach mazowieckim i wielkopolskim ok. 2 mln ha zostało objętych suszą. A straty ponad 111 tys. gospodarstw oszacowano na 1 mld zł. Susza uderzyła w rolnictwo, w bezpieczeństwo żywnościowe, samorządy i portfele – wzrosły ceny żywności. Niższe zbiory oznaczały problemy dla właścicieli gospodarstw, którzy w najlepszym przypadku ponosili straty. W najgorszym – musieli ogłosić bankructwo. Susza destabilizuje rynek żywności, gospodarkę wodną i energetyczną oraz budżety samorządów. Wymusza dopłaty dla gospodarstw rolnych, a w przemyśle podnosi koszty produkcji. W ostatnich latach braki wody pitnej spowodowane suszą dotknęły głównie mniejsze miasta i gminy regionów Wielkopolski, Kujaw, części Mazowsza i Pomorza, a także wybrane obszary województw łódzkiego, dolnośląskiego i małopolskiego. Latem ubiegłego roku w gminach Wilczyn, Sompolno i Powidz w okolicach Konina wprowadzono restrykcje związane z korzystaniem z wody. Zdarzało się, że wodę pitną dostarczano mieszkańcom beczkowozami. Tak samo było w peryferyjnych dzielnicach Gdańska i Gdyni. W leżącej w pobliżu Przemyśla gminie Fredropol tylko 8% mieszkańców korzysta z sieci wodociągowej. Reszta ma własne studnie, które wyschły z powodu suszy hydrologicznej. W zeszłym roku wodę pitną dostarczano tu beczkowozami, a tę do celów gospodarczych mieszkańcy musieli gromadzić sami, w specjalnych zbiornikach na deszczówkę. Do podobnych sytuacji doszło w Mszanie Dolnej, Świeradowie-Zdroju, Stryszawie i Kowarach. Problem ten dotknął setek gmin i małych miejscowości korzystających z płytkich ujęć wód podziemnych, które na skutek suszy hydrologicznej zaczęły wysychać. Zdarzało się także, że powodem braków w dostępnie do wody były awarie wodociągów. Starzejąca się infrastruktura nie wytrzymywała obciążeń. Władze samorządowe zostały zmuszone do podejmowania działań awaryjnych, zawsze zaczynających się od dostaw czystej wody, którą przywożono beczkowozami. Poważniejsze naprawy czy inwestycje wymagały czasu i pieniędzy. Doświadczenia te sprawiły, że coraz więcej osób w naszym kraju zdaje sobie sprawę z tego, że z wodą może być jeszcze gorzej. Polska jest jednym z najbardziej ubogich w wodę krajów w Unii Europejskiej. Statystycznie na jednego mieszkańca przypada rocznie ok. 1600 m sześc. wody. To nawet trzykrotnie mniej niż w pozostałych państwach Unii Europejskiej. Nasze zasoby porównywalne są z Egiptem. O tym, że czas coś z tym zrobić, mówi się i pisze od lat. I nic się nie zmienia. Susze historyczne Pierwszą dobrze udokumentowaną suszą w historii Polski była ta z roku 1473. Jan Długosz w „Rocznikach, czyli kronikach sławnego Królestwa Polskiego” poświęcił jej osobny rozdział zatytułowany „Susza nadzwyczajna wielkie w Polsce zarządza szkody”. Według jego świadectwa Wisła była tak płytka, że pod Krakowem, Sandomierzem, Warszawą, Płockiem i Toruniem można było przejść ją w bród Susza tysiąclecia nadeszła w 1540 r. i okazała się najgorszą w historii Europy. Według relacji astronoma Marcina Biema z Olkusza, który prowadził obserwacje meteorologiczne na Akademii Krakowskiej, posucha była tak wielka, że „owoce nie chciały rosnąć, a zboża bardzo szybko dojrzewały”. W Wielkopolsce dramatycznie obniżył się poziom rzek, wyschły strumienie, stawy i studnie, a ziemia obróciła się w pył. Odra miała zmienić kolor na zielony, prawdopodobnie w wyniku rozwoju glonów w wysokich

Ciszej, bezpieczniej, trzeźwiej
Coraz więcej polskich miast wprowadza nocny zakaz sprzedaży alkoholu. Mieszkańcom to się podoba Jeszcze kilka lat temu w Krakowie nocnym powrotom przez Kazimierz lub Rynek Główny towarzyszyły wrzaski i dźwięk tłuczonego szkła. Głośne grupki podpitych imprezowiczów, zaczepki, rozbite butelki na chodnikach były codziennością. A dla wielu kobiet samotny spacer po zmroku stawał się stresującym doświadczeniem. Sytuacja zmieniła się w lipcu 2023 r., kiedy Rada Miasta Krakowa wprowadziła zakaz nocnej sprzedaży alkoholu w sklepach między północą a godz. 5.30 rano. Od tego czasu znacznie zmniejszyła się liczba pijanych na ulicach, liczba interwencji policji spadła niemal o połowę, a nocne spacery nie wiązały się już z wielkim stresem. To oznacza, że nawet niewielka regulacja może znacząco wpłynąć na komfort życia mieszkańców. Czy lokalna prohibicja rzeczywiście działa? Miasto rośnie w siłę W Krakowie mieszkańcy coraz częściej opowiadają się za rozszerzeniem ograniczeń. Wielu zwraca bowiem uwagę, że problem nocnych incydentów przenosi się w inne miejsca, zwłaszcza w pobliże lokali gastronomicznych, które nadal mogą sprzedawać alkohol w późnych godzinach. „Po tym, jak wprowadzono prohibicję, musieliśmy trzymać lokal otwarty po północy, ponieważ zwykle wzmagał się wtedy ruch”, mówi Ania, która pracowała jako barmanka zarówno przed wprowadzeniem nocnej prohibicji, jak i po regulacji z 2023 r. Michał, mieszkaniec Podgórza, dodaje: „Przede wszystkim noce są spokojniejsze. Słyszę znacznie mniej wrzasków i awantur. Teraz zdarza się to tylko sporadycznie, a kiedyś trudno było zasnąć. Nieprzyjemne zapachy w bramie praktycznie zniknęły. Znacznie mniej jest również śmieci. Nie rozumiem, dlaczego tak długo trzeba było na to czekać!”. Nie wszyscy jednak widzą potrzebę nocnej prohibicji. „Mieszkamy w centrum miasta, dużo tu barów i turystów. Dlaczego komplikować im weekendy? Każdy wie, ile może i ile powinien wypić”, stwierdza Szymon, mieszkający przy ulicy Szewskiej, znanej z głośnych imprez. Nie tylko Kraków zdecydował się podjąć kroki w kierunku ograniczenia sprzedaży napojów wysokoprocentowych. Wrocławski nocny zakaz funkcjonuje w sklepach na terenie dziewięciu osiedli w centrum miasta między godz. 22 a 6 rano. W radzie miasta trwają jednak konsultacje nad rozszerzeniem nocnej prohibicji na całe miasto. To nie przypadek, bo dane są alarmujące. We Wrocławiu, ale też na całym Dolnym Śląsku znacząco wzrosła liczba zgonów związanych z chorobami układu pokarmowego: z 4,2% do 6,1% w ciągu zaledwie kilku ostatnich lat. Specjaliści nie mają złudzeń – główną przyczyną jest regularne i nadmierne picie alkoholu. W 2024 r. wrocławianie wydali na alkohol niemal 1,4 mld zł. Największą część tej kwoty – ponad 40% – przeznaczyli na najmocniejsze trunki, takie jak wódka i inne alkohole powyżej 18%. W Poznaniu na Starym Mieście alkoholu nie można kupić nocą od 2018 r. W następnych latach do Starego Miasta dołączyły dzielnice Wilda i Łazarz (2023) oraz Jeżyce (kwiecień 2025). 11 lipca br. zakaz wprowadzono także w Ogrodach. „Dzielnicowi, rozmawiając z mieszkańcami rejonów, w których taki zakaz obowiązuje, zauważają u nich większe poczucie bezpieczeństwa. Widać mniej zakłóceń porządku czy interwencji podejmowanych wobec osób nietrzeźwych. Skarg mieszkańców też jest mniej”, mówi mł. asp. Anna Klój z Komendy Miejskiej Policji w Poznaniu, i dodaje: „Policjanci rzadziej są wzywani na interwencje dotyczące bójek, pobić, a także związane z przemocą w rodzinie w miejscach, gdzie dostępność alkoholu w godzinach nocnych jest ograniczona. Trzeba pamiętać, że tam, gdzie zaczyna się alkohol, często kończy się odpowiedzialność. Wtedy musimy interweniować”. Inne polskie miasta także podejmują próby ukrócenia nocnego picia. Lokalne władze wprowadzają ograniczenia godzinowe, uchwały o strefach wolnych od alkoholu, a nawet zakaz sprzedaży w pobliżu szkół i placówek wychowawczych. W Łodzi ustawa o nocnej prohibicji wejdzie w życie za trzy miesiące, a w Gdańsku już od września nie będzie można kupić alkoholu między godz. 22 a 6 rano. Władze Torunia zakazały całodobowego handlu alkoholem powyżej 4,5% na stacjach benzynowych, ale w planach rady miasta jest też projekt nocnej prohibicji. Małpi gaj w radzie miasta A w Warszawie? Tu trwa wojna. Propozycja wprowadzenia zakazu budzi skrajne emocje. W sporze występują z jednej strony zwolennicy zakazu ze Stowarzyszenia Miasto Jest Nasze (MJN), z drugiej – przeciwnicy z klubu Koalicji Obywatelskiej. Choć temat od miesięcy stanowi przedmiot sporu, wydarzenia w stołecznej radzie miasta pokazują, że ma on również wymiar polityczny. 10 lipca klub KO zdecydował się na odwołanie z funkcji wiceprzewodniczącej rady Melanii Łuczak i z funkcji wiceprzewodniczącego komisji środowiska Jana Mencwela. Powód? Udział w happeningu Stowarzyszenia MJN, podczas którego rozdawano puste „małpki” z wizerunkami radnych KO jako etykietami. „Dalej będziemy działać w kwestii zakazu sprzedaży alkoholu nocą w sklepach w Warszawie – mówi Melania Łuczak, która wraz ze stowarzyszeniem próbowała wpłynąć na pozostałych radnych. – Jest to dla nas priorytet. Mamy potwierdzenie w danych statystycznych, że wprowadzenie zakazu realnie wpływa na życie warszawiaków. Zwiększa bezpieczeństwo i ogranicza zakłócenia porządku publicznego”. Z przeprowadzonych w ubiegłym
21 lipca, 2025
Butni, zwarci i gotowi
Po wygranej Karola Nawrockiego w wyborach prezydenckich PiS zapowiada odwet na rzeczywistych i urojonych przeciwnikach politycznych Czegoś takiego jeszcze nie było! Polityczni bandyci, którzy łamali konstytucję, ignorowali wyroki sądowe, upolitycznili wymiar sprawiedliwości, wykorzystywali aparat państwowy, służby specjalne, sądy i prokuraturę do celów partyjnych, a często też prywatnych, szczuli na ludzi i niszczyli im życie, okradali państwo na miliardy złotych, teraz stawiają się w roli ofiar i zapowiadają zemstę. Andrzej Duda o sędziach broniących praworządności: „Jeżeli to środowisko nie opamięta się i nie zrobi samo resetu, to skończy się na tym, że trzeba będzie wszystkich tych ludzi wyrzucić ze stanu sędziowskiego, bez prawa do stanu spoczynku. (…) Niedawno jeden człowiek powiedział do mnie bardzo brutalnie: »wie pan, dlaczego w Polsce jest tyle zdrady i warcholstwa bezczelnego? Ponieważ dawno nikogo nie powieszono za zdradę«. To straszne, ale w tych słowach jest prawda”. Można się spodziewać, że po dojściu PiS do władzy sędziowie będą musieli podpisywać lojalki na wierność partii. Jeśli tego nie zrobią, czekać ich będzie trybunał ludowy i pozbawienie urzędów. Ci zaś sędziowie, którzy najaktywniej walczyli o praworządność, zostaną ogłoszeni zdrajcami, a dla tych, jak zapowiedział prezydent, jest jedynie szubienica. Po kilku pokazowych procesach nawet najżarliwsi obrońcy praworządności spokornieją. Dożywocie dla Tuska i Bodnara Zbigniew Ziobro już osiem razy nie stawił się przed sejmową komisją śledczą ds. Pegasusa, gdzie ma zeznawać jako świadek, choć, jak twierdzi, nie ma nic do ukrycia. Były minister sprawiedliwości i prokurator generalny unika przesłuchania, gdyż musiałby powiedzieć, dlaczego za pieniądze z Funduszu Sprawiedliwości, który miał służyć ofiarom przestępstw, kupił Pegasusa. I dlaczego cyberbroń do walki z terrorystami wykorzystywał przeciwko opozycji, w tym do szpiegowania Krzysztofa Brejzy, szefa sztabu wyborczego Koalicji Obywatelskiej w 2019 r. Ziobro też chce usuwać niewygodnych sędziów. Annie Ptaszek z Sądu Okręgowego w Warszawie zapowiedział, że jak się zmieni władza, pierwsza zostanie pozbawiona urzędu, może nawet trafi za kratki. Wszystko przez to, że prawniczka zarządziła zatrzymanie Ziobry i doprowadzenie go przed komisję śledczą (do przesłuchania ostatecznie nie doszło). Zamiast przed komisją były minister sprawiedliwości i prokurator generalny pojawił się (4 czerwca) przed Kancelarią Prezesa Rady Ministrów, gdzie wezwał sędziów, prokuratorów i funkcjonariuszy Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, by wypowiedzieli posłuszeństwo rządowi Donalda Tuska. Ziobro oskarżył premiera o bezprawne „przejęcie mediów publicznych z użyciem siły”, przejęcie Prokuratury Krajowej, bezprawne usunięcie jego przyjaciela Dariusza Barskiego z funkcji prokuratora krajowego, paraliż podporządkowanego PiS Trybunału Konstytucyjnego i skrajnie upolitycznionej Krajowej Rady Sądownictwa. „To koniec Donalda Tuska. Już tonie, jego los jest przesądzony, ale w desperacji będzie jeszcze miotał się, szczuł i kąsał. Z zimną krwią łamał prawo, popełniał liczne przestępstwa kryminalne. (…) Wyrok wyborców został wydany. To jest zapowiedź już tych prawdziwych wyroków, które w przyszłości zapadną. Przegrane wybory prezydenckie to koniec Donalda Tuska, jego los jest już przesądzony”, mówił Ziobro, nawiązując do wygranej Karola Nawrockiego. Połajanki i groźby zabrzmiały zabawnie, bo przecież nie kto inny jak Ziobro dokonał zamachu na wymiar sprawiedliwości, podporządkowując go PiS, oponentów zdegradował i szykanował postępowaniami dyscyplinarnymi, a swoich stronników ulokował na eksponowanych stanowiskach w sądach i w prokuraturze. W późniejszych wypowiedziach Zbigniew Ziobro poszedł dalej. Donaldowi Tuskowi i Adamowi Bodnarowi zagroził karami dożywotniego więzienia za „zamach na ustrój państwa polskiego”. Na czym ten zamach miałby polegać? 30 czerwca br. do nielegalnej Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego weszli upoważniani przez Adama Bodnara prokuratorzy, aby zapoznać się z aktami postępowań w sprawach dotyczących protestów wyborczych. Ziobro dopatrzył się w tym spisku na najwyższym szczeblu. Bredził, że informator doniósł mu, „że Bodnar sondował, przygotowywał również wejście prokuratury i zablokowanie, sparaliżowanie de facto działania Izby Kontroli Nadzwyczajnej poprzez zabezpieczenie dokumentacji akt sprawy”, tak by nie mogła orzec o ważności wyborów prezydenckich. „W tej sprawie musi być śledztwo w przyszłości, bo to jest element większej układanki, odpowiedzi karnej za zamach na ustrój polskiego państwa. Ja nie żartuję. To jest przestępstwo zagrożone karą dożywotniego pozbawienia wolności”, grzmiał były minister Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
21 lipca, 2025
Wielki fejk
Trudno o bardziej jaskrawy przykład dezinformacji niż to, co politycy PiS lub Konfederacji głoszą o Centrach Integracji Cudzoziemców 3 lipca w Hali Widowiskowo-Sportowej „Pod Dębowcem” w Bielsku-Białej zorganizowana została konferencja prasowa inaugurująca działalność Centrum Integracji Cudzoziemców. Ośrodek otwarto wcześniej, ale postanowiono zorganizować konferencję, by wyjaśnić lokalnej społeczności, czym jest ta instytucja. Na spotkaniu pojawiły się miejska radna PiS Aleksandra Woźniak oraz lokalna działaczka Konfederacji Joanna Banaś z kilkudziesięcioma innymi osobami. Rozdawano ulotki z wizerunkami tych radnych Bielska-Białej, którzy rzekomo zgodzili się na budowę centrum, choć inicjatywa była niezależna od miasta i nie wymagała żadnej budowy. Bielskie Centrum to bowiem zaledwie cztery pokoje biurowe. Ale protestujący byli odporni na fakty, które próbowali przekazać Grzegorz Sikorski, dyrektor Wojewódzkiego Urzędu Pracy w Katowicach, Bartłomiej Potocki, dyrektor Departamentu Integracji Społecznej w Ministerstwie Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej, czy przedstawiciele Caritas Polska. Protestujący wiedzieli swoje: że do centrum trafią migranci, których nie chcą u siebie Niemcy. Trzymali transparenty z hasłami: „Mieszkańcy mają głos” i „Nie chcemy żyć w strachu”. Bo też od jakiegoś czasu wielu mieszkańców Bielska-Białej w takim strachu żyje. Ten strach jest regularnie podsycany. Na początku maja pod bielskim ratuszem Młodzież Wszechpolska zorganizowała demonstrację pod hasłem „Polak w Polsce gospodarzem”. „Będziemy domagać się społecznych konsultacji i wyrażać swój sprzeciw wobec postawy władz miasta”, głosili organizatorzy. A ponieważ Centrum Integracji Cudzoziemców nie jest inicjatywą władz miasta, chyba chodziło o to, że te władze nie protestują. Kolejny protest odbył się w czerwcu. Do marszu sprzeciwu organizatorzy zapraszali wszystkich bielszczan, którzy „nie zgadzają się na obowiązkową relokację migrantów w ramach nowego paktu migracyjnego”. Narodziny strachu Nic więc dziwnego, że ludzie się boją. – Mieszkam niedaleko, nie chcę przestępczości, a oni będą się tu kręcić – mówi Urszula, matka samotnie wychowująca syna. Co ciekawe, nigdy na PiS nie głosowała i powinna być ostatnią osobą obawiającą się imigrantów. Bywała w Egipcie, interesuje się ajurwedą, ćwiczy jogę. A jednak odczuwa strach i imigrancka retoryka bardzo do niej przemawia. Opowiada o biegających po Niemczech uzbrojonych w noże islamskich fanatykach, o tym, że muzułmanie napadają na spokojnych ludzi i gwałcą kobiety. – Czuję się zagrożona – dodaje Urszula. Do tej sytuacji idealnie pasują słynne słowa Jarosława Kaczyńskiego: „Nas nie przekonają, że białe jest białe, a czarne – czarne”. To był oczywiście lapsus, ale jakże znamienny. CIC nie są ośrodkami pobytu ludzi, którzy przebywają w Polsce nielegalnie. Kto więc z tych centrów korzysta? Jak podkreśla Arkadiusz Kaczor, rzecznik prasowy Wojewódzkiego Urzędu Pracy w Katowicach: – Z usług naszych centrów integracji mogą skorzystać tylko osoby, które przebywają w Polsce legalnie. Potwierdza to również Sabina Haczek, koordynatorka Centrum Pomocy Migrantom i Uchodźcom Caritas Archidiecezji Katowickiej. CIC najłatwiej przyrównać do centrum informacji turystycznej. To biuro, w którym można uzyskać fachową poradę i pomoc. Nikt tam nie śpi ani się nie stołuje. Jeśli już mowa o pobycie cudzoziemców w takim centrum, to wtedy, gdy biorą oni udział w nauce języka polskiego lub w kursach, dzięki którym poznają obowiązujące w Polsce przepisy albo polską kulturę. Kto z centrów korzysta? W przeważającej części obywatele Ukrainy (98%) i Białorusi, zazwyczaj kobiety z dziećmi. W Katowicach zarejestrowano prawie 1,5 tys. osób. W Częstochowie z pomocy CIC korzystają 144 osoby, natomiast w Bielsku-Białej, gdzie biuro uruchomiono najpóźniej, wsparcie otrzymuje prawie 130 osób. Wśród nich 32% to dzieci w wieku do 17 lat oraz kobiety: 30% w wieku ponad 60 lat, a 27,94% w wieku 18-59 lat. Inne narodowości pojawiają się sporadycznie: odnotowano 17 Białorusinów, po dwie osoby z Kirgistanu i Filipin oraz po jednej osobie z Algierii, Indii i Rwandy. W Bielsku-Białej jak dotąd nie zarejestrowano osób spoza Ukrainy, choć Caritas współpracuje tam także z migrantami z Indii. To świadczy o tym, że obecne CIC w województwie śląskim odpowiadają przede wszystkim na potrzeby uchodźców wojennych z Ukrainy. I tak jest w całej Polsce. Imigrancki matrix Na konferencję w Bielsku-Białej przyszli protestować ludzie, których nie dawało się przekonać. Byli to po prostu zwolennicy innej, alternatywnej rzeczywistości. CIC (w województwie śląskim, jak i w pozostałych województwach), wbrew pogłoskom rozsiewanym przez ich przeciwników, to typowe biura. Nie ma w nich ani łóżek, ani jadalń, nie pełnią żadnych funkcji hotelowych – nikt w nich na stałe nie mieszka. Służą jako punkty wsparcia i doradztwa dla osób potrzebujących pomocy w odnalezieniu się w nowym miejscu. Są efektem współpracy Wojewódzkiego Urzędu Pracy w Katowicach oraz Caritas Archidiecezji Katowickiej. Koncepcja CIC ma korzenie w inicjatywie poprzedniego rządu. To pilotaż uruchomiony w 2021 r., mający na celu przetestowanie i ujednolicenie form wsparcia dla legalnie przebywających w Polsce cudzoziemców. Jego pozytywne wyniki doprowadziły do decyzji o rozszerzeniu projektu na całą Polskę. Chodziło o usystematyzowanie Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
21 lipca, 2025
Polska przesuwa się na prawo, bo na to pozwalamy
Czy Braun i Bąkiewicz mają nam mówić, co jest słuszne, a co nie? Mamy zjazd na prawo. W ostatnich tygodniach na granicy polsko-niemieckiej rozstawiły swoje namiociki bojówki Ruchu Obrony Granic, organizowane przez Roberta Bąkiewicza. Rząd, zamiast szybko je stamtąd przegonić, zwlekał, więc zrobiono z tego wielkie halo. – Jeżeli państwo nie daje rady, jeżeli się godzi, by Niemcy podrzucali nam imigrantów, przepychali ich na naszą stronę, to obywatele muszą wziąć sprawy w swoje ręce – wołało PiS. A Kaczyński już zaczął zapowiadać, że bojówkarzy będą wspierać pisowscy posłowie. Oto polityczne złoto – jedno wydarzenie, a tyle korzyści. Można straszyć inwazją imigrantów. W efekcie w Gorzowie członków zespołu muzycznego z Senegalu, który przyjechał na tamtejszy festiwal Folk Przystań/Folk Harbor, musiała chronić policja. Bo pisowscy politycy zaczęli upubliczniać ich zdjęcia, pisząc, że „migranci już w Gorzowie!”. Można zohydzać Europę, że to prawie kalifat. No i zohydzać Niemców, że ich nam „podrzucają”. A jest jeszcze jedna korzyść – można wołać, że państwo nie działa, nie daje rady, wiadomo, przy Tusku państwo upada. Ta prosta propaganda trafiła do gustu hierarchów Kościoła. „Granice naszego kraju tak samo z zachodu, jak i wschodu są zagrożone. A jeden z polityków mówi, że więcej niesie ze sobą zła Ruch Obrony Granic niż imigranci, o których nic nie wiemy. Rządzą nami ludzie, którzy samych siebie określają jako Niemców”, wołał na Jasnej Górze bp Wiesław Mering. Dał o sobie znać w tych dniach także Grzegorz Braun, europoseł, szef Konfederacji Korony Polskiej. W audycji radiowej oświadczył, że komory gazowe w Auschwitz to fejk i zmyślona historia, bo nie ma dowodów na to, że stały i działały. Po tych wypowiedziach, po zawiadomieniach, które złożyli politycy lewicy i aktywiści, prokuratura wszczęła w sprawie Brauna śledztwo. Za kłamstwo oświęcimskie grozi mu kara grzywny lub do trzech lat pozbawienia wolności. Braun raczej tym się nie przejmuje. Ma to skalkulowane, ważniejszy jest dla niego rozgłos. I to, że przesuwa polską debatę na prawo. Bo media natychmiast zaczęły pytać, co na jego temat myślą teraz politycy PiS. Kaczyński Brauna potępił. Ale inni… Prezydent elekt Karol Nawrocki w tej sprawie milczy. Przemysław Czarnek pytany, co sądzi o wypowiedzi Brauna, odpowiedział krótko: „Nie słyszałem”. Za to dłużej mówił o możliwej koalicji PiS z Konfederacją Korony Polskiej w przyszłym Sejmie: „Gdyby miała się zbierać większość, to ja nie widzę żadnych przeszkód, aby w tej większości był również poseł Skalik, Fritz i Zawiślak (posłowie partii Brauna – przyp. RW), z którymi mam bardzo dobre relacje”. Czyli wszystko jasne. Sojusz PiS z Braunem jak najbardziej, a wypowiedzi Brauna… Ich Przemysław Czarnek nie słyszał, podobnie jak pewnie nie widział Brauna z gaśnicą. Taki ma dar od Boga. Nie ucichły jeszcze komentarze dotyczące kłamstwa oświęcimskiego, gdy pojawiło się nowe wydarzenie. Muzeum Gdańska zorganizowało wystawę „Nasi chłopcy”, na której prezentowane są losy Polaków, mieszkańców Pomorza, wcielonych do Wehrmachtu. Uderz w stół… Natychmiast odezwali się politycy PiS, prezydent Andrzej Duda, a nawet wicepremier Władysław Kosiniak-Kamysz. „Z oburzeniem przyjmuję informację o wystawie »Nasi chłopcy« w Muzeum Gdańska – napisał na portalu X Andrzej Duda. – Przedstawianie żołnierzy III Rzeszy jako »naszych« to nie tylko fałsz historyczny, to moralna prowokacja, nawet jeśli zdjęcia młodych mężczyzn w mundurach armii Hitlera przedstawiają przymusowo wcielonych do niemieckiego wojska Polaków. Polacy jako naród byli ofiarami niemieckiej okupacji i niemieckiego terroru, a nie jego sprawcami czy uczestnikami. Gdańsk – miejsce, gdzie zaczęła się II wojna światowa – nie może być sceną dla narracji, które rozmywają odpowiedzialność sprawców. Takie działania podważają fundamenty naszej tożsamości i godzą w szacunek dla Ofiar. Jako Prezydent Rzeczypospolitej stanowczo się temu sprzeciwiam. Kto relatywizuje zbrodnie, ten rozbraja sumienie narodu”. Oto myślenie polskiej prawicy w pełnej krasie – czarno-białe, proste i bezkompromisowe niczym marksizm-leninizm w swoich najlepszych latach. Polska była umęczoną ofiarą wojny, więc pokazywanie Polaków w mundurach Wehrmachtu rozmywa ten podział. I „rozbraja sumienie narodu”. Czyli sumienie bojowe, nierozbrojone, jest najważniejsze. W jakiej epoce tak myślano? Przy okazji warto wspomnieć, że wystawa w Gdańsku nie jest jakąś sensacją. Podobna ekspozycja była już przedstawiana w 2015 r. na Śląsku. Organizował ją tamtejszy IPN i dotyczyła losów Ślązaków w niemieckich mundurach. Wtedy awantury nie było. Jak to rozumieć? Odpowiedź jest prosta. Czasy były inne. W 2015 r. idea r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
21 lipca, 2025
Jak prawica fałszuje historię PRL
Kłamstwa, Obrzydzanie, zohydzanie, oczernianie i szkalowanie 45 lat w dziejach Polski to niemało. Dokładnie tyle lat trwały rządy najdłużej panujących u nas królów – Kazimierza Jagiellończyka i Zygmunta III Wazy, a niewiele dłużej (48 lat) zasiadał na tronie rekordzista w tej konkurencji, Władysław Jagiełło. Tak długi okres rządów zawsze stanowi osobną epokę i wywiera niezatarte piętno na dalszych dziejach państwa i narodu. Trudno jednak nie zauważyć, że 45-lecie, które przypadło na czas po II wojnie światowej, coraz częściej uważane jest za niechciany epizod w polskiej historii, wręcz za „czarną dziurę”, którą kwituje się wyłącznie pejoratywnymi określeniami („komunizm”, „dyktatura komunistyczna” lub po prostu „sowiecka okupacja”), a państwo istniejące nad Wisłą w tym okresie coraz rzadziej nazywane jest Polską, a najczęściej pogardliwie „peerelem”. A przecież akronim PRL, stanowiący dziś kwintesencję wszelkich uprzedzeń wobec powojennego 45-lecia, jest dowodem zwycięstwa polskiej tradycji nad marksistowsko-leninowską ideologią, oficjalnie wyznawaną przez władze tego państwa! „Ludową” stała się powojenna Rzeczpospolita Polska dopiero w 1952 r., czyli po ośmiu latach istnienia (z urzędującym w Belwederze prezydentem RP Bolesławem Bierutem jako symbolem państwa, którego kult wyraźnie budowano na wzór prezydenta Ignacego Mościckiego). Stalinowska moda na dokładanie ideologicznych przymiotników do nazw państw podporządkowanych Moskwie nie ominęła Polski, ale trzeba przyznać, że obeszła się z nami wyjątkowo łagodnie: nie staliśmy się żadną „republiką socjalistyczną” jak Czechosłowacja czy „republiką demokratyczną” jak wschodnie Niemcy, lecz pozostaliśmy Rzeczpospolitą, tyle że Ludową, co akurat miało silne zakorzenienie w przedwojennym języku politycznym socjalistów i ruchu ludowego. Nie tylko nazwa powojennego państwa nie zrywała ciągłości narodowej. Pozostały nam przecież z II RP godło pozbawione jedynie korony (której zresztą nie było także na czapkach legionistów Piłsudskiego), niezmieniona flaga oraz hymn państwowy, oficjalnie ustanowiony w 1927 r. I nawet jeśli prawdziwa jest anegdota, że stało się tak z łaski samego Stalina, to jednak sporo to mówi o sile naszej tradycji narodowej, z którą nie miał ochoty walczyć nawet radziecki dyktator. Co więcej, po 1944 r. Stalin (ani tym bardziej żaden z jego następców) nigdy nie zakwestionował istnienia Polski jako podmiotu prawa międzynarodowego, choć przecież pomiędzy 17 września 1939 r. a 22 czerwca 1941 r. oficjalnym stanowiskiem ZSRR – podobnie jak Trzeciej Rzeszy – było przekonanie, że „pokraczny bękart traktatu wersalskiego” już nigdy się nie odrodzi. Przebieg wojny zmusił radzieckiego przywódcę do uznania prawa Polaków do posiadania własnego państwa, choć oczywiście miało to być państwo uzależnione od Moskwy i rządzone przez „Polaków Stalina”. Tych ostatnich niełatwo jednak było znaleźć po brutalnych czystkach lat 30. (zwłaszcza po likwidacji Komunistycznej Partii Polski i jej kadry przywódczej) oraz początku lat 40. (zapisanych zbrodnią katyńską i masowymi deportacjami w głąb ZSRR), dlatego Polska Ludowa od samego początku przyjmowała z otwartymi rękami każdego, kto chciał dla niej pracować: katolików i ateistów, socjalistów i narodowców, ludowców i piłsudczyków, akowców i emigrantów z Londynu. I choć wielu z nich już kilka lat po wojnie padło ofiarą kolejnej, ostatniej na szczęście, fali stalinowskiego terroru, to po 1956 r. nikt nie mógł mieć wątpliwości, że żyje w kraju, który stanowi jedyną możliwą w tych czasach – w dodatku całkiem znośną – formę polskiej państwowości. Zresztą na gruncie prawa międzynarodowego takie wątpliwości zostały rozwiane już kilka tygodni po zakończeniu wojny w Europie. Oto bowiem Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej, utworzony w czerwcu 1945 r. w wyniku negocjacji moskiewskich między „Polakami z Lublina” a „Polakami z Londynu”, został uznany przez Francję gen. de Gaulle’a już 29 czerwca, a przez Stany Zjednoczone prezydenta Trumana i Wielką Brytanię premiera Churchilla 5 lipca 1945 r. W ten sposób emigracyjne władze RP w Londynie straciły uznanie zwycięskich mocarstw i mogły stanowić jedynie nieformalny symbol niepogodzenia się z powojenną rzeczywistością przez coraz mniejszą część polskiej emigracji. Członkiem tworzonej wtedy Organizacji Narodów Zjednoczonych stała się Rzeczpospolita Polska (a później PRL) reprezentowana przez władze w Warszawie. Aż czterokrotnie tamta Polska pełniła funkcję jednego z 10 niestałych członków Rady Bezpieczeństwa ONZ: w latach 1946-1947, 1960, 1970-1971 i 1982-1983. III Rzeczpospolitą ten zaszczyt spotkał dotąd tylko dwukrotnie: w latach 1996-1997 i 2018-2019. W podsumowaniu swojej syntezy dziejów Polski w I połowie XX w. wybitny poznański historyk prof. Jerzy Krasuski stwierdzał: „Tak jak przedwojenna Rzeczpospolita Polska nie cieszyła się poparciem większości Polaków, nie mówiąc już o mniejszościach narodowych, stanowiących jedną trzecią ludności państwa, tak samo Polska rządzona przez komunistów nie znalazła nigdy poparcia większości narodu. Właściwie dlaczego? Była państwem jednolitym narodowościowo i religijnie, rozładowała przeludnienie wsi, zapewniła awans społeczny mas ludowych, upowszechniła i podniosła oświatę, troszczyła się o wysoki poziom kultury, zbudowała ogromny przemysł, zlikwidowała Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
21 lipca, 2025Świat
Najważniejszą przyczyną konfliktu amerykańsko-irańskiego jest brak możliwości czerpania zysków z irańskiej ropy Eskalacja konfliktu amerykańsko/izraelsko-irańskiego w czerwcu br. skłania do przypomnienia jego genezy. Irańskie dążenia do wyprodukowania broni jądrowej (wciąż niepotwierdzone przez Międzynarodową Agencję Energii Atomowej, a nawet wywiad narodowy USA) są tylko jednym z elementów tego konfliktu, a nie jego przyczyną. USA i Iran znalazły się na kursie kolizyjnym w styczniu 1979 r., kiedy rewolucja islamska obaliła reżim szacha Mohammada Rezy Pahlawiego i trwale wyrwała Iran ze strefy wpływów USA. Reakcją Waszyngtonu było nakłanianie (prozachodniego wówczas) przywódcy Iraku Saddama Husajna do proxy war z Iranem (1980-1988), która pochłonęła po obu stronach ok. 1,1 mln ofiar. Jak to się stało, że w latach 1953-1979 Iran był w orbicie geopolitycznej USA i jakie były tego skutki? Emancypacja Przed II wojną światową o wpływy w Iranie rywalizowały Niemcy hitlerowskie, ZSRR i Wielka Brytania. W sierpniu 1941 r. wojska brytyjskie i radzieckie wkroczyły do Iranu, usunęły proniemieckiego Rezę Szacha i osadziły na tronie jego syna Mohammada Rezę Pahlawiego. Brytyjska okupacja Iranu trwała do połowy 1945 r., natomiast radziecka do 26 marca 1946 r. Jej kres nastąpił wraz z wymuszeniem przez USA i Wielką Brytanię rezygnacji Stalina z utworzenia w Iranie separatystycznych republik (Autonomicznej Republiki Azerbejdżanu i Demokratycznej Republiki Kurdystanu). Z kolei rozpad brytyjskiego imperium kolonialnego po II wojnie światowej ożywił wśród Irańczyków dążenia demokratyzacyjne i emancypacyjne. Od 1949 r. na sile zyskiwał Front Narodowy – szeroki ruch na rzecz nacjonalizacji irańskich złóż ropy naftowej. Na jego czele stał Mohammad Mosaddegh (1882-1967) – prawnik represjonowany w okresie rządów Rezy Szacha. Wsparcia Mosaddeghowi udzieliła irańska partia komunistyczna Tude (Hezb-e Tude Iran, Partia Mas Irańskich). W 1951 r. Mosaddegh wygrał demokratyczne wybory i został premierem, a irański parlament Madżlis przegłosował nacjonalizację Anglo-Iranian Oil Company (obecnie British Petroleum), która wówczas przekazywała Iranowi tylko 30% wypracowanych dochodów. Nacjonalizacja spowodowała olbrzymi wzrost poparcia dla premiera, który stał się bohaterem narodowym. Wielu Irańczyków uznało, że po raz pierwszy od stuleci objęli kontrolę nad sprawami kraju. Miejsce AIOC zajęła narodowa spółka wydobywcza. Wywołało to sprzeciw Wielkiej Brytanii, która ogłosiła bojkot irańskiej ropy, wsparty przez amerykańskie spółki naftowe. Wycofanie przez stronę brytyjską inżynierów z rafinerii w Abadanie doprowadziło do wstrzymania jej pracy. W rezultacie Iran znalazł się w trudnej sytuacji ekonomicznej, popularność premiera spadła, a on sam popadł w konflikt z szachem Rezą Pahlawim. Prezydent USA Dwight Eisenhower początkowo zajmował stanowisko wstrzemięźliwe. Jednakże niezadowolenie jego administracji wywołał fakt udziału w rządzie Mosaddegha przedstawicieli partii Tude i próby nawiązania dobrych relacji z obozem proradzieckim. Doradcom Eisenhowera udało się wmówić mu, że Iranowi grozi komunizm i dlatego trzeba obalić jego pierwszy demokratyczny rząd. Operacja „Ajax” Dlatego tajne służby USA i Wielkiej Brytanii (CIA i SIS) przygotowały i nadzorowały operację „Ajax”, w wyniku której premier Mossadegh został obalony. Najpierw CIA doprowadziła do wyłamania się z obozu politycznego premiera islamistów, którzy byli rozczarowani brakiem dążeń Mossadegha do budowy państwa islamskiego oraz jego polityką zmierzającą do rozdziału religii i państwa. Ostatnim etapem operacji „Ajax” był wojskowy zamach stanu, przeprowadzony 18 sierpnia 1953 r. przez gen. Fazlollaha Zahediego (paradoksalnie podczas II wojny światowej aresztowanego przez Brytyjczyków za przygotowywanie proniemieckiego powstania). Pucz w Iranie był pierwszym amerykańskim przewrotem wojskowym, który obalił demokratyczny i legalnie wybrany rząd. Zdobyte w Iranie doświadczenia USA wykorzystały później, m.in. wspierając usunięcie demokratycznych władz w Gwatemali (1954) i Chile (1973). Pucz pochłonął od 300 do 800 ofiar. Demokrację wprowadzoną przez Mossadegha zlikwidowano. Pełnię władzy w państwie, przy poparciu amerykańsko-brytyjskim, uzyskał szach Reza Pahlawi. Iran pod jego rządami stał się całkowicie zależny politycznie i gospodarczo od USA, chociaż zachodniej opinii publicznej był przedstawiany jako równoprawny partner Zachodu i nowoczesne państwo prozachodnie. Taki też zupełnie fałszywy obraz Iranu szacha Pahlawiego jest do dzisiaj powielany przez obecną propagandę antyirańską. W rzeczywistości dopuszczone do działalności przez szacha partie i organizacje miały charakter fasadowy. Reżim Pahlawiego wypłacił Brytyjczykom odszkodowania z tytułu nacjonalizacji AIOC, a eksploatację i handel irańską ropą oddano w ręce Międzynarodowego Konsorcjum Naftowego z udziałem kapitałów amerykańskiego, brytyjskiego oraz irańskiego. Osoby związane z Mossadeghiem zdominowały pierwszy rząd Iranu po rewolucji islamskiej z 1979 r. Pierwszym premierem porewolucyjnego Iranu został bliski współpracownik Mossadegha Mehdi Bazargan (1907-1995). Niestety, po dymisji Bazargana w listopadzie 1979 r. Iran poszedł w kierunku autorytaryzmu i religijnego ekstremizmu, co też jest dalekosiężnym skutkiem amerykańskiego puczu z 1953 r. W sierpniu 2013 r. CIA oficjalnie przyznała się do tego, że była aktywnie zaangażowana w planowanie i przeprowadzenie zamachu stanu, przekupywanie irańskich polityków, wojskowych i urzędników oraz szerzenie propuczystowskiej propagandy. Zaraz po obaleniu Mossadegha wielu jego bliskich współpracowników i członków Frontu Narodowego trafiło do więzień, zostało poddanych torturom lub straconych. Sam Mossadegh w procesie pokazowym został skazany na trzy lata więzienia i areszt domowy. Niezwykle brutalne represje spotkały również Tude, która stała się dosłownie partią rozstrzelanych lub zakatowanych w izbach tortur. Służby bezpieczeństwa szacha aresztowały ok. 4 tys. jej członków, z których kilkudziesięciu skazano na śmierć

Przeprawa na Sycylię jako inwestycja w bezpieczeństwo?
Most, który śnił się Mussoliniemu i Berlusconiemu, zostanie wybudowany z pieniędzy przeznaczonych na cele obronne Pod koniec czerwca kraje członkowskie NATO zgodziły się przeznaczyć do 2035 r. 5% PKB na obronę. Włoski rząd planuje osiągnąć ten cel, realizując „faraoński plan”– budowę mostu między Włochami a Sycylią. W ramach 5% PKB, które trzeba będzie przeznaczyć na obronę, 1,5% wydatków państw członkowskich mogłoby zasilić „inwestycje mające na celu ochronę krytycznej infrastruktury, sieci, zapewnienie przygotowania sektora cywilnego i wzmocnienie bazy przemysłu obronnego”, głosi deklaracja Sojuszu przyjęta w Hadze. To bardzo szeroka definicja, którą część krajów mogłaby wykorzystać po to, aby uwzględnić w budżecie oznaczonym jako „obrona” wydatki niemilitarne. Na przykład władze w Rzymie ogłosiły, że chcą zaklasyfikować budowę mostu na Sycylię, którego wartość wynosi 13,5 mld euro, jako wydatek wojskowy. Inwestycja w bezpieczeństwo? Dwaj wicepremierzy – Antonio Tajani (minister spraw zagranicznych) i Matteo Salvini (minister infrastruktury i transportu) – podkreślają, że most ma wartość strategiczną, a nie wyłącznie ekonomiczną. Argument ten został również podkreślony w raporcie rządowym opublikowanym w kwietniu. „Budowa mostu może być wydatkiem na obronę, niezbędną, by zagwarantować bezpieczeństwo obywatelom”, stwierdził cytowany na portalu ilSicilia.it Antonio Tajani. „Sycylia leży na środku Morza Śródziemnego, są tam ważne bazy NATO, z pewnością posiadanie bardziej wydajnego systemu infrastruktury, który łączy Sycylię z resztą Europy, oznacza również wzmocnienie bezpieczeństwa”, przekonuje Tajani. W innej wypowiedzi – dla „Milano Finanza” – minister spraw zagranicznych wyjaśnił, że rząd będzie musiał uświadomić obywatelom, że „bezpieczeństwo to szersza koncepcja niż tylko czołgi, ponieważ obejmuje ono również infiltrację terrorystów i cyberbezpieczeństwo”. Aby dotrzymać zobowiązań wobec NATO, sekretarz Forza Italia dodał, że rząd skupi się „na infrastrukturze o przeznaczeniu cywilnym, takiej jak most nad Cieśniną Mesyńską, który mieści się w koncepcji obronności, biorąc pod uwagę, że Sycylia jest platformą NATO”. Rząd Giorgii Meloni zamierza więc zrealizować plan zbudowania nad Cieśniną Mesyńską najdłuższego mostu wiszącego na świecie. Projekt ten był marzeniem Rzymian, dyktatora Benita Mussoliniego i byłego premiera Silvia Berlusconiego. Już w 1840 r. Ferdynand II Burbon, władca Królestwa Obojga Sycylii, zlecił grupie inżynierów i architektów opracowanie projektu mostu nad cieśniną. W ostatnich dekadach politycy wracali do tego planu, ale nigdy nie udało się inwestycji zrealizować. Pierwsza ustawa przewidująca budowę mostu pochodzi z 1971 r., a 10 lat później założono firmę Stretto di Messina, odpowiedzialną za zarządzanie projektem. Kolejne rządy anulowały lub odkładały projekt na później, aż do 2012 r., kiedy Rzym wycofał się z niego w obliczu nadciągającego kryzysu zadłużenia. Sycylia bliżej Europy Obecna władza liczy, że tym razem most powstanie i ożywi gospodarczo nie tylko wyspę, ale całe „mezzogiorno”, czyli południową część Italii. Ma ułatwić płynniejszy handel z Sycylią. Region ten, który głównie eksportuje produkty naftowe i rolnicze, cierpi obecnie, płacąc „koszt wyspiarskości”, wynoszący ok. 6,5 mld euro rocznie. Kwota ta pokazuje szacunkową różnicę między tym, ile kosztowałaby działalność gospodarcza, gdyby wyspa była połączona z kontynentem, a rzeczywistymi kosztami wynikającymi z jej położenia wyspiarskiego. „Most mógłby ponownie umieścić Włochy w centrum Morza Śródziemnego. Dzięki szybkim połączeniom kolejowym z północą Starego Kontynentu porty sycylijskie i południowo- włoskie zyskałyby bardzo ważną wartość strategiczną. Inwestycja w most, jeśli zostanie zrealizowana, mogłaby dać naszemu krajowi znaczną przewagę polityczną”, przekonuje na stronie InsideOver sycylijski dziennikarz Mauro Indelicato i dodaje: „Stary Kontynent, po wybuchu wojny w Ukrainie, musi przyśpieszyć realizację planów infrastrukturalnych nie tylko w celu stworzenia szybkich korytarzy dla towarów i ludzi, ale także, w razie potrzeby, dla czołgów i pojazdów opancerzonych. Przemieszczanie wojsk jest niemal tak samo ważne, jak przemieszczanie towarów. W tym sensie ewentualna budowa mostu miałaby również znaczenie z perspektywy wojskowej. Rzym w przyszłości mógłby poprosić o fundusze Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
21 lipca, 2025
Naturalna broń Iranu?
Położenie cieśniny Ormuz sprawia, że jest ona dla Islamskiej Republiki Iranu czymś w rodzaju… broni atomowej Gdy 13 czerwca Izrael rozpoczął masowe bombardowania celów związanych z irańskim programem nuklearnym, a Iran zdecydował się na odpowiedź rakietową, świat z niepokojem zaczął spoglądać w stronę błękitnych wód cieśniny Ormuz. Zawieszenie broni, do którego doszło w nocy z 23 na 24 czerwca, niepokój ten nieco złagodziło. Ale sytuacja w regionie pozostaje napięta. Jaki będzie dalszy rozwój wypadków i czy nie skończy się swobodny przepływ statków przez cieśninę – tego nikt nie jest w stanie przewidzieć. Dziś aż 20% globalnego transportu ropy naftowej i gazu ziemnego odbywa się przez cieśninę Ormuz. Prawie połowa indyjskiej ropy i 60% importu jej gazu ziemnego przechodzi właśnie tym szlakiem. Także Korea Południowa drogą przez cieśninę otrzymuje 60% swojej ropy naftowej, a Japonia – prawie trzy czwarte. Sir Alex Younger, były wieloletni szef brytyjskiego MI6, w udzielonym BBC wywiadzie oświadczył, że nie wyklucza zablokowania cieśniny przez Iran. Jak twierdzi Younger, powołując się na Agencję Energetyczną USA (EIA), straty liczone będą w setkach miliardów dolarów rocznie. Nie ma w tym cienia przesady: w roku 2023 przez cieśninę Ormuz przepływało ok. 20 mln baryłek ropy dziennie. Szybkie przeliczenia pokazują, że to równowartość 600 mld dol. rocznie. Iran dla porównania eksportuje ok. 1,7 mln baryłek dziennie. Według EIA w roku finansowym kończącym się w marcu br. kraj ten wyeksportował ropę naftową o wartości 67 mln dol. Był to jego najwyższy dochód w ciągu ostatnich 10 lat. Jednym z największych importerów ropy transportowanej cieśniną Ormuz są Chiny. Sporą część surowca Iran sprzedaje Państwu Środka po wyjątkowo korzystnych cenach – wyraźnie niższych niż te na rynkach światowych. Takie działania to tlen dla irańskiej gospodarki i rodzaj wsparcia w walce z amerykańskimi sankcjami. Dlatego zdaniem większości bliskowschodnich ekspertów Pekin użyje wszystkich swoich zdolności dyplomatycznych, by zapobiec zablokowaniu cieśniny. Według danych EIA także USA dziennie importują i transportują przez cieśninę ok. 700 tys. baryłek ropy naftowej i węglowodorów ciekłych o niskiej gęstości. Całkowity udział Europy w transporcie ropy przez cieśninę wydaje się mniejszy niż 1 mln baryłek dziennie. Warto pamiętać, że przewożona tamtędy ropa pochodzi nie tylko z Iranu, ale także z innych krajów regionu: Iraku, Kuwejtu, Kataru, Arabii Saudyjskiej czy ZEA. Zablokowanie cieśniny doprowadziłoby do tego, że globalny transport ropy, gazu i innych niezbędnych dla gospodarki surowców znalazłby się w ślepym zaułku. W wielu mediach zachodnich możemy teraz przeczytać, że położenie cieśniny sprawia, iż ta droga morska jest dla Islamskiej Republiki Iranu czymś w rodzaju… broni atomowej. Dowódca Marynarki Wojennej Iranu od paru tygodni straszy jej zamknięciem, a parlament w Teheranie już zatwierdził możliwość zablokowania tej drogi morskiej. Cieśnina Ormuz łączy Zatokę Perską z Zatoką Omańską i Morzem Arabskim. W najwęższym miejscu ma zaledwie 33 km szerokości. Jest wystarczająco głęboka, aby mogły nią przepływać największe tankowce świata. Całe jej północne wybrzeże Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
14 lipca, 2025
Supermax zamiast reformy więziennictwa
Francja wybuduje w Amazonii więzienie o zaostrzonym rygorze, aby odizolować baronów narkotykowych i islamistów Zgodnie z polityką zwalczania handlu narkotykami francuski minister sprawiedliwości ogłosił, że chce utworzyć w Gujanie Francuskiej więzienie o zaostrzonym rygorze, aby „unieszkodliwić” najniebezpieczniejszych przestępców narkotykowych. Propozycja ta przywołuje bolesne wspomnienia kolonii karnych. Więzienie w dżungli Zamiar zbudowania w sercu amazońskiej dżungli zakładu karnego „podobnego do amerykańskich więzień Supermax” Gérald Darmanin ogłosił na łamach prawicowego „Le Journal du Dimanche” podczas podróży, którą 17-19 maja odbył do Gujany Francuskiej. W izolacji można by tam osadzać baronów narkotykowych i islamskich terrorystów, a wszystko za łączną kwotę 400 mln euro. „To więzienie odegra kluczową rolę w walce z handlem narkotykami”, powiedział później minister francuskiej gazecie. Darmanin, idąc za przykładem swojego poprzednika Didiera Migauda, uznał walkę z przestępczością zorganizowaną za priorytet, a sekunduje mu w tym minister spraw wewnętrznych Bruno Retailleau. Kartele narkotykowe nad Sekwaną wszczynają coraz krwawsze wojny o wpływy, coraz częściej też dochodzi do porwań osób, które dorobiły się fortuny na kryptowalutach. Porachunki między kartelami i narkohandel dotyczą już nie tylko Marsylii, Lyonu czy przedmieść Paryża, ale także mniejszych miast. W dodatku w ostatnim czasie odnotowano kilka ataków na zakłady karne, np. w nocy z 14 na 15 kwietnia w kilku więzieniach we Francji doszło do podpaleń samochodów na parkingach, a więzienie Toulon-La-Farlède zostało ostrzelane. Jak zapowiedział Darmanin, ośrodek penitencjarny w Gujanie będzie wykorzystywany do zatrzymywania osób „na początku szlaku narkotykowego” i jako „trwały środek usuwania przywódców siatek handlujących narkotykami” we Francji kontynentalnej. Więzienie ma pomieścić 500 osadzonych i powstać w graniczącym z Surinamem mieście Saint-Laurent-du-Maroni. Pod koniec XIX w. z rozkazu Napoleona III została tam stworzona kolonia karna, do której przywożeni byli więźniowie z Francji, zanim trafili do innych miejsc zsyłki. Niektórzy zostali wysłani na osławioną Wyspę Diabelską u wybrzeży Gujany Francuskiej. Była to kolonia znana z przetrzymywania więźniów politycznych, w tym Alfreda Dreyfusa, który został niesłusznie skazany za szpiegostwo i spędził na wyspie pięć lat (1894-1899). Złą sławę Wyspa Diabelska zyskała z powodu nieludzkich warunków, w jakich przebywali więźniowie; stała się inspiracją dla filmu z 1939 r. z Borisem Karloffem w roli głównej, a także dla powieści „Papillon”, na podstawie której powstały dwa filmy. „Widzimy coraz więcej siatek handlu narkotykami”, mówił Darmanin reporterom. „Moja strategia jest prosta – uderzyć w zorganizowaną przestępczość na wszystkich poziomach. Tutaj, w Gujanie, na początku szlaku handlu narkotykami. We Francji kontynentalnej – neutralizując przywódców siatek przestępczych. I tak dalej, aż do konsumentów. To więzienie będzie zabezpieczeniem w wojnie z handlem narkotykami”. Nie dla kolonialnego superwięzienia Pomysł rozgniewał wiele osób w Gujanie Francuskiej. Plan potępił Jean-Victor Castor, członek tamtejszego parlamentu. Powiedział, że napisał bezpośrednio do premiera Francji, aby wyrazić swoje obawy; zauważył przy tym, że decyzja została podjęta bez konsultacji z lokalnymi urzędnikami. „To obraza naszej historii, polityczna prowokacja i kolonialny regres”, podkreślił Castor w oświadczeniu, wzywając Francję do wycofania się z projektu. Jean-Paul Fereira, pełniący obowiązki przewodniczącego kolektywu terytorialnego Gujany Francuskiej (zgromadzenia 51 ustawodawców nadzorującego sprawy samorządu lokalnego), powiedział, że ogłoszenie budowy więzienia jest dla nich zaskoczeniem, ponieważ plan ten nigdy nie był z nimi omawiany. „Dlatego członkowie kolektywu ze zdziwieniem i oburzeniem odkryli, wraz z całą ludnością Gujany, informacje zawarte w »Le Journal Du Dimanche«”, napisał w oświadczeniu Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
14 lipca, 2025
Stambuł czeka na trzęsienie ziemi
Sejsmolodzy nie mają dobrych wieści dla metropolii Korespondencja z Turcji Przed meczetem Hagia Sophia jak zwykle tłum turystów oczekuje w karnej kolejce do kas. Po tym jak w 2021 r. muzeum znów stało się meczetem, wstęp przez kilka lat był darmowy, jednak ostatnio znów zmieniono decyzję. Darmowy dla wiernych pozostał wyłożony turkusowym dywanem parter świątyni, zwiedzający płacą za wstęp na galerię. Pnę się więc w górę, słuchając, jak przewodnik opowiada grupie turystów o planowanej renowacji Hagii Sophii. Monumentalna budowla ma zostać zabezpieczona przed trzęsieniem ziemi, które czeka Stambuł w perspektywie kilku, kilkunastu, choć może dopiero kilkudziesięciu lat. Decyzję o zabezpieczeniu budowli podjęto po katastrofalnym trzęsieniu, które w 2023 r. nawiedziło południowy wschód Turcji, i ogłoszono po niedawnych wstrząsach w Stambule. Sprawdzam szczegóły. Okazuje się, że architekci planują wzmocnić połączenia między półkopułami a centralną częścią budowli. Zdemontowane zostanie ołowiane pokrycie głównej kopuły i przeprowadzona będzie inspekcja stanu kolumn nośnych oraz podziemi. Zdaniem Hasana Fırata Dikera, kierownika prac, będzie to najprawdopodobniej największa renowacja w historii świątyni. O tyle trudna, że nie da się budować od podstaw, trzeba – twierdzi ekspert – działać w obrębie tych narzędzi, które są dostępne. Wstrząs nad wstrząsami Hagia Sophia to z pewnością najbardziej znany, ale niejedyny budynek w 16-milionowym mieście, który przygotowuje się na wstrząsy. Geolodzy od lat przestrzegają przed katastrofalnym trzęsieniem, które może dotknąć rejon morza Marmara. Geolog Naci Görür uważa, że groźba śmierci wisi dziś nad ok. 2,5 mln mieszkańców Stambułu. Trzęsienie, które wydarzy się prędzej czy później, zapewne będzie miało magnitudę od 7,2 do 7,6. Ekspert wyjaśnił dziennikarzom, że wstrząsy o takiej skali wyrządzą większe szkody niż trzęsienie, do którego doszło w lutym 2023 r. „Liczba ofiar śmiertelnych byłaby niewiarygodna. Zagrożonych jest 600 tys. mieszkań. Nie przystoi Republice Turcji, żeby tak wiele osób zginęło w trzęsieniu ziemi”, powiedział w programie telewizji Habertürk. Dodał, że choć geolodzy od lat zapowiadali trzęsienie ziemi na południu, mieszkańcy regionu żyli w nieświadomości, a infrastruktura nie została przygotowana w odpowiedni sposób: „Nie można pozwolić, by powtórzyło się to w Stambule. Musimy uczynić całą jego infrastrukturę odporną na trzęsienia ziemi. Infrastruktura to drogi, mosty, wiadukty, kanalizacja, sieć wody pitnej”. Tym razem władze wzięły sobie do serca apele naukowców. Minister środowiska i urbanizacji potwierdził dane o 600 tys. mieszkań, które mogą ucierpieć w wyniku wstrząsów. Niektóre ze względu na położenie, inne – z powodu wątpliwej jakości i kiepskiego stanu technicznego. Resort już w 2023 r. zapowiedział wielki projekt transformacji metropolii, zakładający m.in. wybudowanie zupełnie nowych osiedli na 350 tys. mieszkań na terenach uznanych za bezpieczne oraz wzmocnienie tych budynków, które już stoją i wciąż nadają się do zamieszkania. To ostatnie wcale nie jest takie proste. Tuż po lutowym trzęsieniu trudno było znaleźć ekipę do wykonania inspekcji technicznej – tak wielu chętnych w mieście chciało sprawdzić, czy ich domy są bezpieczne. Zdarzają się też spory sąsiedzkie. Medialnym przykładem takiej sytuacji była sprawa noblisty Orhana Pamuka, który chciał wyburzenia budynku, w którym ma siedem mieszkań, i postawienia na jego miejsce nowego, sąsiedzi zaś żądali wzmocnienia konstrukcji, nie godząc się na rozbiórkę. Sprawa trafiła do sądu. Choć prace trwają, wydaje się, że nie postępują tak szybko, jak chcieliby urzędnicy. Po trzęsieniu ziemi z kwietnia stambulska administracja, przedstawiciele ministerstwa środowiska i państwowej agencji mieszkaniowej TOKI spotkali się na szczycie poświęconym Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
7 lipca, 2025
Bunt na Półwyspie Iberyjskim
Hiszpanie sprzeciwiają się zbrojeniowej gorączce NATO Podczas szczytu NATO w Hadze (24-25 czerwca) uzgodniony został nowy cel dla krajów członkowskich: 5% PKB (z obecnych 3,5%) do 2035 r. na „twardą obronę” i dodatkowe 1,5% na inwestycje związane z obronnością, takie jak cyberbezpieczeństwo i mobilność wojskowa. Z nowymi celami nie zgadza się Hiszpania, która oświadczyła, że nie musi się stosować do tych wytycznych. „Nie” Sáncheza dla wyścigu zbrojeń Premier Pedro Sánchez jeszcze przed szczytem oświadczył, że jego rząd nie zamierza blokować przyjęcia przez inne kraje zobowiązania pięcioprocentowych wydatków na obronę. Stwierdził jednak, że Hiszpania nie może przyjąć takiego celu, bo oznaczałoby to poważne ograniczenie środków na politykę socjalną oraz podwyżkę podatków. „W pełni szanujemy uzasadnione pragnienie innych krajów, aby zwiększyć inwestycje w obronność, ale my nie zamierzamy tego robić”, powiedział, dodając, że Hiszpania mogłaby się wywiązać ze wszystkich zobowiązań wobec NATO, jeśli chodzi o personel i sprzęt, wydając na ten cel 2,1% swojego PKB. Zwrócił uwagę także na fakt, że wzmocniona zostanie zależność Europy od uzbrojenia z USA. Hiszpania i reszta Europy, kupując sprzęt wojskowy głównie od Amerykanów, nie będą mogły rozwijać własnej bazy przemysłowej. Postawa centrolewicowego przywódcy wywołała oburzenie wśród pozostałych członków NATO, którzy obawiali się, że może ona zniweczyć wypracowany kompromis. Hiszpania od początku podchodzi z dystansem do kwestii zwiększenia wydatków zbrojeniowych. Według szacunków NATO w 2024 r. wydano tam na ten cel zaledwie 1,24% PKB. Historia relacji Hiszpanii z sojuszem jest trudna. Już pod koniec lat 80. próby przyłączenia Hiszpanii do NATO wywołały chaos polityczny. Sondaże konsekwentnie pokazywały, że obywatele sprzeciwiają się przystąpieniu do paktu polityczno-wojskowego. Ówczesny centroprawicowy rząd stanął przed wyzwaniem: nie udało mu się zdobyć wystarczającego poparcia dla przystąpienia do Paktu Północnoatlantyckiego ani wśród partii politycznych, ani w społeczeństwie. Chociaż potencjalne wejście Hiszpanii do Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej miało wyraźną akceptację wszystkich sektorów politycznych i opinii publicznej, sprawa przystąpienia do NATO ugrzęzła w kontrowersjach. Ostatecznie rząd Unii Centrum Demokratycznego uzyskał poparcie jedynie konserwatywnego Sojuszu Ludowego oraz nacjonalistycznych partii baskijskiej i katalońskiej. Komunistyczna Partia Hiszpanii (PCE) oraz Hiszpańska Socjalistyczna Partia Robotnicza (PSOE) sprzeciwiały się takiemu zaangażowaniu. Siłą napędową kampanii „Nie dla NATO” byli socjaliści, na czele z Felipem Gonzálezem, którzy domagali się referendum w tej sprawie. Tymczasem ta część społeczeństwa, która nie była przeciwna członkostwu w NATO, po śmierci Franco (członkostwo utożsamiano z demokratyzacją Hiszpanii), stopniowo zmieniła nastawienie. Było to spowodowane antypatią wobec Stanów Zjednoczonych (wielu Hiszpanów obwiniało Waszyngton za długotrwałość dyktatury Franco), tradycyjnym brakiem zainteresowania Hiszpanów sprawami zagranicznymi oraz faktem, że znaczna część społeczeństwa nie postrzegała ZSRR Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
7 lipca, 2025Kultura

Misja: aktorstwo
To wzruszające, gdy tworzy się żywą i potrzebną ludziom opowieść Magdalena Boczarska – aktorka filmowa, serialowa i teatralna. Rocznik 1978. Ukończyła PWST w Krakowie. Występowała na wielu warszawskich scenach, m.in. w Teatrze Narodowym, Teatrze Studio Buffo i Och-Teatrze. Aktualnie gra w Polonii i Teatrze IMKA. Współpracowała z Carrousel Theater w Berlinie i Teatro Tatro na Słowacji. Rola w filmie „Różyczka” przyniosła jej nagrodę dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej na FPFF w Gdyni oraz Srebrnego Pawia na MFF w Goa. Za występ w „Sztuce kochania. Historii Michaliny Wisłockiej” otrzymała Orła w kategorii najlepsza główna rola kobieca. Kreacja w „Piłsudskim” zapewniła jej drugą w karierze nagrodę za najlepszą pierwszoplanową rolę kobiecą w Gdyni. Ostatnio można ją oglądać w serialu kryminalnym „Langer”. Jak ewoluuje sytuacja aktorów w erze streamingu? Pojawia się więcej zawodowych szans? Zwiększa się różnorodność ról? – Z jednej strony, kiedy platformy streamingowe rozpoczęły działalność, pojawiło się dużo więcej pracy. To, co produkują Netflix czy Max, jest ogólnodostępne i trafia na wiele zagranicznych rynków, zwiększając naszą widoczność na świecie. Z drugiej – redukują się inne pola eksploatacji, grania. Mam wrażenie, że kręci się też mniej filmów kinowych. Może dlatego, że pandemia wyznaczyła nową, bezpieczniejszą drogę dla producentów i pewniejsze wydaje się zrobienie filmu na platformę niż do kina. Jako beneficjentce rewolucji streamingowej wypadałoby mi powiedzieć, że tak duża ilość pracy rozszerza nasze możliwości zawodowe. Trzeba jednak pamiętać, że wielkie platformy dyktują własne warunki i wyznaczają swoją politykę, która często ma wymiar korporacyjny – daleko jej do rozmów o charakterze artystycznym. To buduje zupełnie nową rzeczywistość, do której wielu z nas próbuje się przyzwyczaić. Inną kwestią są wybory samych widzów, nie wspominając o algorytmach i pozycjonowaniu treści. Mniej jest wolności i finezji niż kiedyś. Ale trudno mówić o finezji w zestawieniu z algorytmem. Twoja perspektywa obejmuje 20 lat w zawodzie aktorskim. Jakie największe różnice widzisz pomiędzy swoimi początkami a obecną sytuacją? – Kiedy kończyłam szkołę teatralną w 2001 r., naszym celem było granie. Nieważne gdzie, byle na scenie. Jeśli nie udawało się w dużym mieście, wyjeżdżało się na prowincję i szukało pracy w teatrze. Marzyłam więc o etacie. Jakościowe seriale telewizyjne dopiero raczkowały. Takie produkcje jak „Ekstradycja” pojawiały się raz na dwa lata i stawały kultowe. Nie było jednak szans, żeby w nich wystąpić. Kiedy zaczynałam studia w krakowskiej PWST, emitowano pierwsze odcinki „Klanu” i „Złotopolskich”. Rynek pracy dla aktorów wyglądał zupełnie inaczej. Obejmował tylko kino, teatr, dwie telenowele oraz pojedyncze duże produkcje serialowe, w których pojawiały się gwiazdy. Teraz debiutujący aktorzy mają z czego wybierać. – Realia się zmieniły, bo mamy internet i platformy streamingowe. Szkoły teatralne powinny do tego doskoczyć. Myślę, że wielu młodych ludzi chce ukończyć studia aktorskie po to, żeby przygotować się do występowania w serialu albo filmie, a głównym nurtem edukacji wciąż jest granie na scenie. Scen teatralnych jednak nie przybywa. Część szkół otwiera się na zachodzące zmiany, a część musi przewartościować sposób nauczania. Powinno się bardziej zabezpieczyć studentów, aby ich warsztat odpowiadał na dzisiejsze zapotrzebowanie. Warto też uwrażliwić młodych na fakt, że w zawodzie zostanie prawdopodobnie 5-10% absolwentów szkół aktorskich. Słysząc o aferach w szkołach teatralnych, przypomniałaś sobie swoje studenckie doświadczenia? – Rozpoczęłam studia w krakowskiej PWST niedługo po skończeniu 18 lat. Z tej perspektywy można powiedzieć, że trafiłam tam jako osoba pełnoletnia, ale emocjonalnie wciąż byłam dzieckiem. Nikt jednak nie przekroczył przy mnie żadnej granicy. Nie czułam presji czy upokorzenia, mierząc się z wielkimi nazwiskami, osobami, które uznawaliśmy za mentorów. Nawet jeśli czasem z jakiegoś powodu płakałam, każda rozmowa – mniej lub bardziej dla mnie miła – odbywała się w dojrzały sposób. Nigdy mnie nie zastraszano ani nie deprecjonowano. Nie wyniosłam więc stamtąd negatywnych doświadczeń. Czy po ujawnieniu tych afer zmieniły się relacje na linii reżyserzy-obsada i profesorowie-studenci? Powinno się bardziej zadbać o komfort psychiczny młodych aktorów? – Nikogo nie wolno gnębić, poniżać ani zmuszać do przekraczania własnych granic. Jednocześnie nasz zawód jest jednym wielkim przekraczaniem granic i to stanowi jego ogromny paradoks. Jeśli tego nie zaakceptujemy, nie poradzimy sobie w dorosłym aktorskim życiu. Nie jestem za przesadnym tworzeniem bańki ochronnej dla studentów, bo ona nie ma nic wspólnego z realiami zawodowymi, ale bliski jest mi szacunek dla czyjejś wrażliwości. Szkoła to dobre miejsce, żeby się zmierzyć z tym, jak nasza praca może wyglądać. Młodzi ludzie budują swoje ambicje, ale potem brutalnie zderzą się z rzeczywistością. Kończą uczelnię, w której wymaga się, by szanowano ich podmiotowość, lecz po wyjściu z niej będą musieli się dostosować do innych warunków. W PWST zaczynają naukę dorosłe, wrażliwe osoby. Każda z nich musi wiedzieć, gdzie wyznaczyć swoje granice. I to jest podstawowa lekcja, którą powinny dawać szkoły aktorskie. Fantastycznie, że pojawiła się w nich opieka psychologiczna, bo zawsze jej bardzo brakowało. Podniósł się komfort pracy na planie? Korzystałaś kiedyś np. z pomocy koordynatorów ds. intymności? – Sama nigdy nie potrzebowałam wsparcia koordynatorów ds. intymności, może dlatego, że wypracowałam własny system ochronny. Miałam szczęście trafiać na osoby, które mi w tym pomagały i umiały o mnie zadbać. Pamiętam zdjęcia do „Różyczki”, w której było sporo scen erotycznych. Najpierw spotkaliśmy się z reżyserem, operatorem i moimi dwoma ekranowymi partnerami: Robertem Więckiewiczem i Andrzejem Sewerynem. Ustaliliśmy, czemu mają służyć intymne

Seksmisja, czyli Kingsajz ma znaczenie
Juliusz Machulski oznacza: pomysł, błyskotliwość, humor, staranność na najwyższym poziomie Na wielkim łożu z atłasową pościelą leży Karolina Wajda. Jest ledwie pełnoletnia. Jej słynny ojciec nie ma pojęcia, że córka zadała się z muzykami. Leżą obok niej, a potem sięgają po szklaneczki. – W prawdziwym ujęciu będzie w środku coś? Jakaś herbata? – pyta Sławomir Łosowski z grupy Kombi. – Coś tam wlejemy, ale butelka musi być prawdziwa – oświadcza Juliusz Machulski. – Mam jakieś dewizy, trzeba, żeby ktoś skoczył do Peweksu po butelkę „Black & White”. Reżyser nakręcił z Kombi wideoklipy do ich dwóch utworów, w tym „Black and White”. Dorobek zobowiązuje. Jak się czaruje „Seksmisją” i „Kingsajzem” i zostało się „polskim Spielbergiem”, nie wolno odpuszczać w żadnym detalu. Nawet przy produkcji teledysku, nawet gdy tytułowa whisky miga na ekranie przez jedną trzecią sekundy. Machulski oznacza: pomysł, błyskotliwość, humor, staranność na najwyższym poziomie, czyli przekraczanie granic aż do kreowania innych rzeczywistości. Jeśli „Vabank” nas przekonał, to „Seksmisja” rzuciła na kolana. 12 mln widzów! I te teksty: „Kopernik była kobietą!”, „Nasi tu byli”, „Sfiksowałyście, boście chłopa dawno nie miały! Chłopa wam trzeba!”, „Kobieta mnie bije”, „Ciemność, widzę ciemność”, „Nie ma mężczyzn? A dlaczego tu nie ma okien? A dlaczego tu nie ma klamek?”, „No wiesz! Nasza cywilizacja zawaliła się w gruzy, a tobie tylko dupy w głowie!” i niezapomniane zdanie klucz: „Kierunek – wschód. Tam musi być jakaś cywilizacja!”. Większość narodziła się już na planie, spontanicznie, pod wpływem chwili. Film kultowy, powstał 40 lat temu, a do dziś rozpala emocje. Ledwie kilka lat temu przed sądem toczył się proces o prawa czy raczej ich brak do wykorzystania cytatu zaczerpniętego z filmu w reklamie. Chodziło o „Ciemność widzę…”. Tymczasem przed „Seksmisją” sama jasność, jak w podświetlanej podłodze w kabinie Maksa i Ola, czyli głównych bohaterów. Youtuberzy z Polski objaśniają amerykańskim nasze realia i konteksty zawarte w „Seksmisji” po tym, jak streszczenie filmu pojawiło się na amerykańskim kanale Mystery Recaped, posiadającym 1,16 mln subskrybentów. To oznacza, że film żyje w coraz to nowych rejonach świata, w coraz to nowych pokoleniach i kolejnych środkach przekazu. Stale nadąża. „Seksmisja” weszła do kin w roku orwellowskim. Scenariusz Machulski pisał wcześniej, na stypendium w Paryżu w 1981 r., gdy dopadło go zapalenie płuc i cała rodzina szła na plażę. Znów sytuacja polityczna po wprowadzeniu stanu wojennego, jeszcze bardziej niż w przypadku „Vabanku”, sprawia, że widzowie, idąc do kina, łakną terapeutycznego pocieszenia. I satysfakcja gwarantowana! Komediowa wizja społeczeństwa samych kobiet w państwie totalitarnym trafia w dziesiątkę. Dwaj zahibernowani przed dziesiątkami lat mężczyźni budzą się w nowej rzeczywistości. Są zniewoleni przez kobiecy reżim, w którym panuje przemoc i wszechinwigilacja na miarę Big Brothera. (…) Wracamy do roku 2044, kiedy nasi panowie przebudzili się ze snu par excellence zimowego. Okazuje się, że geny męskie przepadły w czasie wojny, która się toczyła, gdy panowie słodko spali. W nowej cywilizacji mężczyźni traktowani są – ni mniej, ni więcej – jak mamuty, które powinny dawno wyginąć. Nie będą już do niczego potrzebni, odkąd partenogeneza sprawia, że w procesie rozmnażania zbędny jest plemnik. Odhibernowani są cudownie kontrastowi. Odmiennie reagują na Fragmenty książki Anny Bimer Świat Machulskich. Biografia rodzinna, Rebis, Poznań 2024 Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Michał Anioł niedoskonały
Dzieła mistrza stały się archetypami naszej kultury, bez których trudno sobie wyobrazić współczesny świat Państwowe Muzeum Sztuki w Kopenhadze ma siedzibę niezwykłą. Wielka, XIX-wieczna (z 1896 r.) królewska galeria malarstwa w stylu włoskiego renesansu została w 1998 r. zdublowana przez równie duży, ale całkowicie nowoczesny, biały budynek schowany za jej plecami, stojący frontem do parkowych drzew. Obydwie części łączą się pasażem w wymowną całość, akcentując płynny związek pomiędzy tym, co było, i tym, co jest. Połączone budynki chronią największą w Danii kolekcję dzieł sztuki (260 tys.). Ten nowy powstał oczywiście z myślą, by prezentować w nim sztukę nowoczesną. Aktualną, czasową wystawę rzeźb „Michelangelo Imperfect” ulokowano jednak nietypowo, bo na łącznej przestrzeni parteru całej budowli, w obydwu jej częściach. Kryje się w tym chyba jeden z głównych zamysłów ekspozycji – podkreślenie wyraźnego związku dzieł geniusza z XVI w. z kulturą współczesną. Wystawa, mimo że dotyczy autora i dzieł tak bardzo znanych, jest europejskim, a może nawet światowym wydarzeniem. Pierwszy raz w historii w jednym miejscu prezentowane są podobno wszystkie rzeźby (40) wielkiego mistrza oraz kilkadziesiąt rysunków. Przewrotny tytuł „Michał Anioł niedoskonały” bierze się zapewne z pokory muzeum i jest swoistym usprawiedliwieniem – eksponowane tu dzieła są bowiem kopiami. W tym rzecz – większości rzeźb Michała Anioła nie sposób przemieścić lub ich transport jest niedopuszczalny. „To nieprawdopodobna wystawa: nigdy nikomu nie udałoby się zebrać wszystkich oryginalnych rzeźb Michała Anioła w jednym miejscu. Ale dzięki kolekcji historycznych reprodukcji w gipsie i nowo wyprodukowanych faksymiliów najwyższej jakości, jaką dysponuje Statens Museum for Kunst, jesteśmy w stanie przedstawić być może niedoskonały, ale uderzająco kompletny, całościowy opis dorobku, który zmienił sztukę na zawsze i pozostaje niezwykle poruszający do dziś”, mówi kurator wystawy Matthias Wivel. Duża część prac, nawet tych zamawianych i skompletowanych jeszcze u zarania muzeum, w końcu XIX w., pochodzi ze zbiorów własnych. Ale wiele innych, których kopiowanie dawniej nie było możliwe, zostało wykonanych współcześnie, przy zastosowaniu najnowszych technik cyfrowych 3D, co samo w sobie jest osiągnięciem. Oglądać możemy zatem rzeźby z kaplicy Medyceuszów we Florencji, w tym sześć postaci ludzkich symbolizujących życie, przemijanie i śmierć. Jest też słynna watykańska „Pieta” czy niezwykle złożona grecka kompozycja „Grupa Laokoona”, która – odkryta niegdyś na oczach mistrza i odrestaurowana przez jego ucznia – stała się wyjątkowo silną inspiracją dla całej twórczości genialnego twórcy. Wystawa „Michelangelo Imperfect” to również bodziec do nowego spojrzenia na miejsce reprodukcji w całym rozumieniu sztuki i na możliwości jej prezentacji w dobie niebywałych zmian technologicznych, przy jednoczesnym ogromnym Michelangelo Imperfect Statens Museum for Kunst (SMK) – Państwowe Muzeum Sztuki w Kopenhadze do 31 sierpnia Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Życie to nie Hollywood
Nikt z nas nie chce być sam. Wszyscy marzymy o miłości. Potrzebujemy dotyku drugiego człowieka Arkadiusz Jakubik – aktor filmowy i teatralny. Czterokrotny laureat Orła, wokalista zespołu Dr Misio. Na najnowszej solowej płycie „Romeo i Julia żyją”, będącej albumem koncepcyjnym, reinterpretuje klasyczną historię Szekspira. Poprzez dziesięć utworów opowiada historię Jana i Krystyny Marców z Piaseczna, pokazując słuchaczom, że miłość nie zna wieku. Zna pan takich Janków Marców? Tych gości, którym nieco rozjechały się oczekiwania względem własnych miłostek i związków? Wykluczonych przez społeczeństwo, nieco wyśmianych, może i niemających nic do stracenia? – To często są moi bliżsi albo dalsi znajomi. Specjalnie umieściłem akcję tej opowieści w małym Piasecznie, bo wydaje mi się, że ludzie w takich miejscach są prawdziwsi; często okazują się ciekawsi i bardziej skomplikowani. Mają też tajemnice, które skrzętnie skrywają przed sąsiadami. Takich Janków, borykających się z problemami w relacjach partnerskich, mających kłopot z ułożeniem sobie życia, z brakiem samoakceptacji, znam bardzo wielu. A jakie są Krystyny? – W tej opowieści Krystyna jest nieodłącznie związana z Janem. Trudno mi określić, jakie one są. Wszyscy jesteśmy inni i to także ważny aspekt historii, którą przedstawiam swoim słuchaczom. Gdzie pan tych Marców znalazł, poznał? Wystarczy jeździć tramwajem i notować podsłuchane rozmowy, czy są oni jakąś składową relacji i znajomości budowanych przez lata? – Jakoś tak się złożyło, że moi przyjaciele z reguły funkcjonują w nierozłącznych parach i długoletnich związkach. Ten system naczyń połączonych towarzyszy mi więc od lat. Trudno mi zatem nie zwracać uwagi na dynamikę poszczególnych relacji. Ale tak naprawdę wszystko sprowadza się do uważnej obserwacji i rozmów z ludźmi. Przy okazji dochodzą spotkania w trakcie tras koncertowych, których odbywam mnóstwo, i to zawsze są konwersacje pozostające ze mną na długo. Natomiast prawda jest też taka, że historii tego rodzaju nie wymyśla się przed ekranem laptopa. To jest oparte poniekąd na moich doświadczeniach. Opowiadam o Marcach przez pryzmat swoich przeżyć, bo kiedyś Romeo miał na imię Oskar, a Julia to była Ruth. To znaczy? – Moi bohaterowie Jan i Krystyna Marcowie chcą razem wystawić sztukę Szekspira, a finalnie odgrywają ten spektakl w swoim domu. U mnie było dosyć podobnie, ponieważ dramat Ingmara Villqista „Oskar i Ruth”, opowiadający o szalonym małżeństwie, które na przemian kłóci się i zaleca do siebie w różnych estetykach oraz gatunkach teatralno-filmowych, grałem z moją żoną Agnieszką. Razem jesteśmy już ponad 33 lata. Staliśmy się dinozaurami w naszym środowisku! (śmiech). A samo przedstawienie graliśmy 17 lat. Wyobraża pan sobie? Doszliśmy do momentu, w którym teksty tego dramatu weszły do naszego codziennego języka. Z Agnieszką przerzucamy się nimi non stop aż do dzisiaj. Ma pan jakiś ulubiony? – Gdy w najróżniejszych okolicznościach przyrody mówię do Agnieszki: „Co jest nie tak?”, ona zawsze odpowiada z lekką afektacją: „Wszystko jest nie tak. Zawsze wszystko było nie tak”. Niezależnie od okoliczności zawsze wybuchamy śmiechem. Nie wiem, dlaczego, ale cały czas bardzo nas to bawi! Coś jeszcze o tym przedstawieniu? – Dziś mam wrażenie, że było ono bardzo istotną częścią naszej relacji. Trochę opowiadało o nas i o tym, jak funkcjonujemy, ale w jakimś sensie stało się też częścią naszej małżeńskiej autoterapii. Dlaczego? – Ponieważ umówiliśmy się, że nigdy nie zagramy tego spektaklu pokłóceni. A nawet w najlepszym związku mają miejsce tzw. ciche dni. I proszę sobie wyobrazić taką sytuację, że akurat jest taki cichy dzień, a my wieczorem musimy zagrać „Oskara i Ruth”. Mamy około godziny drogi z naszej wsi pod Piasecznem do Teatru Powszechnego w Warszawie. No i oczywiście jak jedna strona się nie odzywa, to druga podobnie. Agnieszka jest Skorpionem, a ja upartym osłem spod znaku Koziorożca. No i jedziemy do teatru. Oczywiście żadne z nas nie wyciągnie ręki, więc i godzina w samochodzie milcząca. Napięcie takie, że siekierę można w powietrzu zawiesić. Lądujemy w teatrze o 18.00, spektakl już za godzinę. Cichy dzień trwa w najlepsze. W garderobie Agnieszka się maluje, ja się przebieram. Widownia zajmuje miejsca, za chwilę startujemy. Minuta do spektaklu, a dalej żadna strona nie wyciąga do drugiej ręki. W końcu zaczyna się przedstawienie. Stoimy w kulisach i słyszymy pierwsze dźwięki symfonii Beethovena. Zapalają się światła. A my nie wychodzimy na scenę. Ludzie czekają… I nic? – Nic a nic! (śmiech). Każda sekunda trwa wieczność. Raz... Dwa… Trzy… A my dalej stoimy w kulisach. Każde liczy, że to druga strona w końcu wyciągnie rękę. I ta strategia, o dziwo, działała (śmiech). Ktoś musiał pierwszy się złamać; objąć i powiedzieć: „ty głupolu jeden”, „ty kretynie”, „ty durna babo, chodź tutaj, już przestań, zaczynamy, dajmy sobie spokój”. Jak się przytuliliśmy i pocałowaliśmy, to dopiero wtedy mogliśmy wyjść na scenę. Ten spektakl był dla nas bardzo istotny i z pewnością miał funkcję terapeutyczną. Te wszystkie doświadczenia i emocje z teatru przerobiłem na opowieść o Janie i Krystynie. Czyli rzeczywistość zderza się u mnie z fikcją. Dziś Arek Jakubik woli być aktorem czy może jednak muzykiem? – To zależy od miejsca, w którym Jakubik aktualnie się znajduje (śmiech). Z zawodu jestem aktorem, a muzyka zjawiła się w moim życiu, kiedy zacząłem odczuwać potrzebę mówienia własnym głosem. Właśnie dlatego powstał Dr Misio – potrzebowałem mieć coś własnego. Jako aktor dostaję czyjś scenariusz do przeczytania, a potem do zagrania. Ktoś napisał te dialogi dla mnie i oczywiście staram się jak najlepiej je zinterpretować przed kamerą. Tylko to nie są moje

W pojedynkę, chociaż razem
Po 39. Toruńskich Spotkaniach Jednego Aktora Teatr jest sztuką zespołową, ale teatr jednego aktora to wyjątek od tej reguły. Chociaż tylko do pewnego stopnia. Poza klasykami gatunku, Danutą Michałowską, Wojciechem Siemionem, Tadeuszem Malakiem czy Ireną Jun, mało kto ważył się bez wsparcia innych twórców, tzw. trzeciego oka (reżysera, autora scenariusza czy scenografa), samodzielnie konfrontować z publicznością. Ale choć uprawiających autorski teatr jednego aktora jest niewielu, i tak cała odpowiedzialność za spektakl spoczywa na barkach osoby, która spotyka się z widownią sam na sam. Panuje przekonanie, że artyści mierzący się z tym gatunkiem teatru skazani są na samotność. Agnieszka Przepiórska, należąca do twórczyń wytyczających ścieżki monodramu, nie podziela tej opinii. Na scenie nie czuje się samotna. Przeciwnie, nawiązuje silną więź z publicznością. Dopiero po spektaklu – tak się zdarza – zagląda jej w oczy samotność. Tak podczas premiery książki „Bioteatr Agnieszki Przepiórskiej” mówiła jej autorka, Katarzyna Flader-Rzeszowska. Książka ukazała się w serii „Czarna książeczka z Hamletem”, poświęconej sztuce monodramu, zainicjowanej niemal 20 lat temu przez Wiesława Gerasa. Ta już 19. pozycja powiększającej się wciąż biblioteki łączy walory eseju, pracy badawczej i zajmującego opowiadania. Udało się tu przedstawić drogę aktorki przez teatr jednoosobowy, jej odkrycia i samodzielną w nim rolę jako twórczyni skupionej na przywracaniu pamięci o bohaterkach przeszłości. Niektóre postacie mają imiona i nazwiska, jak poetki Zuzanna Ginczanka, Barbara Sadowska i Jadwiga Stańczakowa czy biolożka Simona Kossak, inne jedynie imiona jako reprezentantki wspólnego losu. Tak jak pani Irena, bohaterka „Ocalonych”, przejmującej opowieści o ofiarach przemocy, gwałtów i mordów popełnianych pod koniec powstania warszawskiego przez zwyrodnialców z rosyjskiej formacji RONA, pozostającej na usługach hitlerowców. To oni stłoczyli na Zieleniaku przy ulicy Grójeckiej na Ochocie tysiące kobiet, które poddali bestialskim torturom i przemocy seksualnej, doprowadzając do śmierci. Trudno nawet powiedzieć, ile naprawdę było ofiar i gdzie zagrzebano ich ciała, bo pamięć o tym okrucieństwie latami starannie wymazywano, a gwałty wybielano. O tym opowiada w monodramie Przepiórska, walcząc o pamięć, szacunek i prawdę o kobietach ofiarach, którym należy się cześć równa innym walczącym z opresją okupantów i ich popleczników. Aktorka użycza swojego głosu wymazanym z historii, a jednocześnie przemawia własnym głosem. Jej emocje towarzyszą bohaterkom sprzed lat. Dramaturg Piotr Rowicki, od dawna współpracujący z Przepiórską, wzmacnia jej żywiołowy protest przeciw przemocy cytatami z „Orestei” Ajschylosa, monologiem zemsty wykrzyczanym przez obraną na sojuszniczkę Klitajmestrę. Tym monodramem zainaugurowany został tegoroczny przegląd w Toruniu. Temperatura emocjonalna „Ocalonych”, która sprawia, że publiczność prawie nie oddycha, towarzysząc aktorce ze ściśniętym gardłem, wyznaczyła główny tor spotkań. Dobór monodramów świadczył o staraniach organizatorów, aby był to przegląd działający na wyobraźnię i wrażliwość widowni. Przede wszystkim młodej, która obcowała ze zmaganiami z minionym i światem współczesnym. Autorzy i wykonawcy wracali do trudnych kart historii, tak jak Anna Rozmianiec („Maryla – ku przestrodze”), przywołująca zapomnianą postać sportsmenki Marii Kwaśniewskiej, brązowej medalistki z igrzysk w Berlinie w 1936 r. Albo Michał Piela Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Munk pasażer z poczuciem humoru
Tragedie, które dotykały jego bliskich, mógłby pokazać z patosem, ale był artystą o innym typie wrażliwości Michał Bielawski – reżyser, scenarzysta, producent, realizator pierwszego pełnometrażowego filmu o Andrzeju Munku i jego twórczości „Pasażer Andrzej Munk” (scenariusz napisał wspólnie z Markiem Hendrykowskim). Co sprawiło, że właśnie Andrzejowi Munkowi i jego filmom poświęcił pan wiele miesięcy pracy? – Munk chodził mi po głowie od ósmej klasy podstawówki, gdy na zajęciach edukatora filmowego Andrzeja Bukowieckiego zobaczyłem „Zezowate szczęście” i „Eroicę”. Od razu wiedziałem, że to filmy inne od innych, ale trochę lat mi zajęło odkrycie powodów tej inności. Jest jeszcze formalny powód, gdyż producentem filmu jest Studio Munka – studio debiutów. Dla środowiska instytucja legendarna, bo to pierwszy ważny przystanek dla absolwentów szkoły filmowej, tu robią pierwsze filmy. Jerzy Kapuściński z Katarzyną Malinowską od dawna chcieli zrobić film o patronie studia i w ten sposób trafili do mnie. Udało mi się połączyć sceny o charakterze biograficznym z sekwencjami kreacyjnymi, o charakterze filmowego eseju. I pozyskać wypowiedzi ludzi, którzy albo z Munkiem pracowali, jak m.in. Krzysztof Winiewicz, Jerzy Stefan Stawiński, Andrzej Wajda, Edward Zajiček, Edward Dziewoński, albo byli jego studentami, jak Roman Polański, Krzysztof Zanussi, Stefan Szlachtycz, Wojciech Solarz czy Anna Dyrka. Andrzej Munk kręcił filmy, gdy powojenne rany pozostawały świeże, a martyrologia była tematem codziennym. „Eroica” miała premierę w styczniu 1958 r., w 1960 r. „Zezowate szczęście”. „Pasażerki” według prozy Zofii Posmysz już nie ukończył. Wojnę przed Munkiem pokazywano na serio, z patosem, a tu groteska, plus ironia i sarkazm. Ich symbol to wojenna kariera oportunisty Dzidziusia Górkiewicza. – Sam wiele rzeczy próbuję zrozumieć, np. dlaczego Munk tak konsekwentnie unikał patosu podlanego sosem patriotyzmu. Uważam, że dokument biograficzny powinien być jednak dziełem otwartym, stawiać pytania, a nie na wszystko mieć gotową odpowiedź wszechwiedzącego narratora. Doszedłem do wniosku, że spojrzenie Munka daje jakby inną perspektywę, pozwala na uchwycenie właściwego poziomu i pionu. Dzięki temu na rzeczy ważne można patrzeć inaczej, niż to obowiązywało wszędzie i wokół, do tego w czasach, gdy wzorcem były radzieckie filmy, ale nie te wybitne, lecz te perswazyjnie tłumaczące świat. Munk nie eksponuje pochodzenia, a przecież rodzina całą wojnę musiała się ukrywać. Ojciec, Ludwik Munk, świetnie prosperujący przedsiębiorca, w 1940 r. wywozi i ukrywa majątek w Warszawie, ale gestapo i tak zabiera mu cenne rzeczy, a on sam do końca wojny opłaca szmalcowników. Długi rejestr strat wypisał własnoręcznie w Archiwum Państwowym w Milanówku. Pod koniec 1944 r. w Lichwinie zamordowano dwie siostry Antoniny Munkowej i ich dwie córki. Premier Cyrankiewicz przyrzekł rodzinie, że zrobi wszystko, by sprawę morderstwa wyjaśnić. Nie udało mu się, bo „partyzant” po wojnie zatrudnił się w miejscowym UB. Dopiero po latach etnolog Jerzy S. Łątka ujawnił prawdę w książce „Bezkarni zabójcy Basi Binder” (wyd. Fundacja Oratio Recta). – Tę inność nazwałem hasłowo i w skrócie cieniem wojny. Tragedie dotykały bliskich Munka bezpośrednio, mógłby je pokazać z patosem, na serio, po „wajdowsku”, ale był artystą o innym typie wrażliwości, z własnym poczuciem humoru. Zrobił to, co było jego prawem, wybrał inaczej. Widać, wolał realizować cudze tragedie, cudze dramaty wzięte żywcem z ich życiorysów, np. Jerzego Stefana Stawińskiego, więźnia oflagu, powstańca i autora scenariuszy jego najważniejszych filmów. W wielu scenach zdecydowałem się na operowanie niedopowiedzeniami, inaczej się nie dało. Ciężar przeżyć, jakie musiała pozostawić w Munku okupacja, sprawił, że on także często operował niedopowiedzeniami. Zanalizowałem np., jakim sytuacjom towarzyszy gwizd lokomotywy. Powraca w symboliczny sposób, choć pociągu często nie widać, jedynie go słyszymy. Najpierw pojawia się jako dźwięk. Munk podczas okupacji pracował na kolei pod Warszawą, więc musiał wiedzieć, co dzieje się z pociągami pełnymi ludzi w bydlęcych wagonach, zmierzającymi do Oświęcimia. Gwizd oznaczał tysiące skazanych na śmierć, dowożonych pociągami, głównym środkiem transportu. W filmie poświęciłem mu sporo uwagi, powraca jako lejtmotyw. Munk w kilku bardzo intensywnych scenach, nie tylko w „Człowieku na torze”, używa tego dźwiękowego atrybutu kolejarskiej pracy, którą naprawdę szanował. W filmie wykorzystałem scenę z „Pasażerki”, gdy nie widać pociągów, ale trwa koncert niedaleko rampy, więźniowie grają, a muzykę przerywa gwizd lokomotywy. Para zakochanych w sobie więźniów przekazuje w spojrzeniu miłość… Anna Ciepielewska i Marek Walczewski. – A w pierwszym rzędzie na koncercie na świeżym powietrzu siedzą kapo i esesmani. Gdy słychać gwizd pociągu oznaczający transport z nowymi straceńcami, jedna z funkcjonariuszek zatyka sobie uszy, tak jej przeszkadza w delektowaniu Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Nieodwzajemniona miłość do Inżynierskiej 6
Każdy czas ma swoją poetykę, a artyści są najmniej szkodliwymi stworzeniami na ziemi Andrzej Fogtt – artysta malarz, dyplom uzyskał w pracowni prof. Zdzisława Kępińskiego i prof. Magdaleny Abakanowicz. Pańskie nazwisko można kojarzyć ze sławnym pieśniarzem łączącym lata międzywojenne z PRL, Mieczysławem Foggiem. Chyba jednak nie jesteście spokrewnieni? – Opowiem zabawną historię. Pamiętam, że mój ojciec bardzo Fogga przedwojenne piosenki lubił i cenił wybitny talent. Później, gdy studiowałem w Poznaniu, przyjeżdżałem czasem do Warszawy. Kiedyś, czekając na pociąg powrotny na Dworcu Głównym, ujrzałem na peronie Mieczysława Fogga, który też wybierał się do Poznania. Przedstawiłem się i powiedziałem, że nasze nazwiska są podobne, tylko on ma podwójne G, a ja podwójne T. Artystę ucieszył ten zbieg okoliczności – zaprosił mnie do Warsu, gdzie przegadaliśmy całą drogę. Interesują pana ciekawi ludzie. Dlatego założył pan, na wzór Witkacego, malarską firmę portretową? – Coś w tym jest. Namalowałem ponad 4 tys. portretów, a Witkacym, który wykonał 400 czy 500 portretów, zająłem się nie tylko jako malarzem i pisarzem. Uwielbiałem jego filozofię sztuki. Po wizycie w Muzeum Pomorza Środkowego w Słupsku, gdzie znajduje się największa kolekcja jego prac, zinterpretowałem ok. 150 portretów na podstawie 40 Witkacowskich obrazów. Fragment tej kolekcji był pokazywany w kilku galeriach, wydałem także specjalny album dokumentujący kolekcję. Dla żartu stworzyłem też regulamin mojej firmy portretowej. Dokonałem w nim humorystycznego nawiązania do regulaminu Witkacego, uprościłem warunki korzystania z moich usług, nie wprowadziłem poza tym kategorii portretów A, B, itd. Nie znajdziemy tam również pojęcia portretu „wylizanego”. Pozostał natomiast warunek, że osoba portretowana nie ma na temat mojej pracy nic do powiedzenia. Do Witkacego nawiązałem także, pisząc libretto musicalu i powieści „Nienasycenie”. Obecnie razem z jednym ze znanych reżyserów i kompozytorów pracujemy nad tym spektaklem. Jak wszystko dobrze pójdzie, zdążymy go pokazać na 140. urodziny artysty. Libretto to głównie moje wiersze, które powstały w latach 90. Inspiracją do niego były postacie licznych żebraków, którzy w owym czasie pojawili się na ulicach Warszawy. Utwór zaczyna się w latach 30. – wtedy pojawią się fragmenty „Nienasycenia”. Druga część ukazuje proces transformacji po rewolucji Solidarności. Rozmaite obserwacje – recytowane i śpiewane – prezentowane są na balu U Goryla na ulicy Pięknej. To jest coś, jakby Witkacy w snach Fogtta tworzył dla rozbawienia girlasów. Zapowiada się ekscytująco. Poza Witkacym interesował pana angielski malarz Francis Bacon – widziałem, że też go pan portretował. – Poznałem go osobiście w pewnej knajpce rybnej w Londynie. Był tam również inny malarz brytyjski, Lucian Freud. Przedstawiłem się jako malarz z Polski. Poprosił, bym szybko naszkicował jego twarz. Trwało to jakieś trzy sekundy. Spojrzał i powiedział: świetne, zostań z nami. Nawiązała się rozmowa. Okazało się, że takie nazwiska jak Feliks Topolski czy Józef Czapski wcale nie są im obce. W przypadku Bacona interesowała mnie jego specyficzna sztuka portretowania i sposoby deformacji, stosowane wcale nie z formalnych powodów, ale jako wynalazek malarski, stylistyczny. Bacon obrazował świat psychiczny danej osoby, stanowiący zarazem metaforę rzeczywistości. Spośród słynnych twórców współczesnych natknąłem się też na Balthusa, a właściwie legitymującego się polskim pochodzeniem Balthasara Klossowskiego de Rolę. Zainteresował się moimi pracami, gdy zobaczył mój katalog – zaprosił mnie nawet na swoje urodziny do Szwajcarii. W tym czasie żyłem z dnia na dzień, doskwierała mi bieda, obrazy się nie sprzedawały. Nie stać mnie było nawet na bilet do Poznania, a co dopiero do Szwajcarii. Odpisałem, że jestem chory i niestety nie mogę przyjechać na tak wspaniałe zaproszenie. Ten kiepski okres trwał kilka lat. Nie powstrzymało to jednak pańskiej pasji do malowania portretów. – Nie zarzuciłem tego zajęcia do tej pory, zwłaszcza że wśród współczesnych malarzy nie widać wielu chętnych do portretowania. Coś takiego się stało, że sztuka portretowa w Polsce jest bardzo fragmentaryczna. A przecież portrety malowali Edward Dwurnik czy Stanisław Baj. Mnóstwo moich portretów to wizerunki ludzi polskiej kultury, literatów, reżyserów. Są wśród nich zarówno żyjący, jak i nieżyjący, z którymi odczuwałem pewną wspólnotę, interesowałem się ich twórczością i wychowywałem na ich dziełach. W tej grupie znalazł się Jan Matejko, są trzy portrety Jacka Malczewskiego, portrety przyjaciół Erny Rosenstein, Eugeniusza Markowskiego, Franciszka Starowieyskiego, Henryka Berezy, Władysława Hasiora, a także Władysława Strzemińskiego czy Katarzyny Kobro – właściwie cała polska elita artystyczna. Na swojej drodze spotkałem wielu niezwykłych ludzi, także teatru i filmu: Wojciecha Pszoniaka, Janusza Gajosa, Janusza Głowackiego, Andrzeja Wajdę i wielu innych. Wypracował pan przez ponad 50 lat aktywności artystycznej charakterystyczny, wyrazisty i rozpoznawalny styl. – W ogóle nad tym nie pracowałem. Zajmowałem się robotą, a niepowtarzalny styl kształtuje się w pracy i wynika ze sposobu widzenia rzeczywistości. To coś wychodzące z impresjonizmu, puentylizmu, czy ma jakąś własną nazwę? – Ktoś powiedział, że to fogizm, ale nie stosowałbym takiego terminu. Jaki jest pański stosunek do podziału na abstrakcję i figurację? – Według mnie abstrakcja nie istnieje. To termin stworzony sztucznie. Kandinsky twierdził, że wszystko, co można nazwać – istnieje. Jest np. malarstwo bezprzedmiotowe, zestawy kolorów, plam, linii itd., są figury geometryczne, kwadraty Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Tęsknić za domem
Warszawskie Spotkania Teatralne rozbudziły tęsknotę za teatrem Aktorzy często powtarzają, że teatr to ich dom. Trochę to trąci banałem albo bywa wygodną maską rzeczywistości teatralnej, niekoniecznie przypominającej idealizowany dom. Tak czy owak, tegoroczne 45. Warszawskie Spotkania Teatralne, tradycyjnie organizowane przez Teatr Dramatyczny, rozbudziły tęsknotę za teatrem. Paradoksalnie za teatrem dramatycznym, w którego istnienie (przynajmniej festiwalowe) zaczęto powątpiewać. W programie tegorocznych spotkań znalazły się bowiem zaledwie dwa dramaty – klasyczne „Wesele” Stanisława Wyspiańskiego w reżyserii Mai Kleczewskiej z Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie i „Tęsknię za domem”, współczesny dramat Radosława Maciąga, wyróżniony w ubiegłym roku Gdyńską Nagrodą Dramaturgiczną. Ale to właśnie one wzbudziły największe emocje, przypominając, że teatr bliżej ma do serca niż do rozumu. Inne spektakle oparte były na scenariuszach korzystających z rozmaitych źródeł (powieści, faktografii) imitujących dramaty. Jedynie „Susan Sontag” z Teatru im. Stefana Jaracza w Olsztynie zbliżyła się temperaturą emocjonalną do tej wytworzonej przez „Wesele” czy „Tęsknię za domem”, a to za sprawą wyrazistego finału. Nie chcę powiedzieć, że nie było w tych wystudzonych spektaklach ciekawych myśli czy frapujących rozwiązań scenicznych, ale w zderzeniu z „prawdziwymi” dramatami ujawniały pewną bezradność. Przewaga Wyspiańskiego nad teatralnymi dramaturgami nie budzi zdumienia, niewielu mieliśmy w historii takich wizjonerów. Może bardziej zaskakuje zwycięska siła zwykłego dramatu Maciąga. Jeden z młodszych kolegów recenzentów trafnie zauważył, że ludzie wstydzą się przyznać, że taki teatr im się podoba. Może za wcześnie został (?) złożony do grobu. Najsmutniejsze „Wesele” Nie tak źle jednak z tym dramatem, skoro królem warszawskiego przeglądu okazał się Wyspiański. Co to za demoniczne teksty! Wciąż aktualne, jakby pisane wczoraj. „Wesele” i „Wyzwolenie” zdają się idealnie przylegać do rytmu polskiego życia w każdych okolicznościach. Zwłaszcza kiedy tekst interpretują aktorzy tak wyborni jak w Słowackim. Wtedy nie ma lepszego komentarza do gorączki wyborczej od „Wesela”. Aktorzy potrafią jeszcze dorzucić od siebie aktualne akcenty – jak charakterystyczny ociężały sposób mówienia jednego z kandydatów na prezydenta, wydobyty przez Dziennikarza, czy gest ze snusem przywołujący uzależnienie innego kandydata. Wywołuje to zrozumiałą wesołość widowni. Ale są ku temu poważniejsze impulsy. Po wizycie Wernyhory Kuba powiada w zachwycie: „Jak żyje / jeszczem takiego Polaka nie ujzoł”. Na co z godnością i przechwałką w głosie odpowiada Gospodarz (wyśmienity Juliusz Chrząstowski): „Bo żyjesz mało; / jeszcze duża takich Polaków ostało, / co są piękni”. Kuba nie daje za wygraną i pyta dociekliwie: „A kaz się to wszyćko kryje?”. I to dość, aby publiczność zareagowała śmiechem zaprawionym goryczą. Czasem to tylko spostrzeżenie, którego nie można uniknąć. Kiedy Czepiec (kreacja Marcina Kalisza) obdarza Radczynię (niezawodna Lidia Bogaczówna) siarczystym całusem, ta, gdy tylko chłop się oddali, starannie wyciera usta, nie kryjąc odrazy. Więcej tu jednak powodów do smutku niż śmiechu. „Wesele” Mai Kleczewskiej to bodaj najsmutniejsza inscenizacja tego dramatu – przepojone poczuciem lęku i rozpaczy, mimo że początek zapowiada się malowniczo bujnym roztańczeniem, które trwać będzie przez cały akt pierwszy. Tańcownicy nie będą znikać ze sceny, aby wybrzmiały dialogi poszczególnych par, one przedzierać się będą do uszu przez dźwięki muzyki, gwar. To zaledwie fragmenty toczonych rozmów, co może nawet irytować, ale zabieg wydaje się celowy. Reżyserce zależy na wywołaniu wrażenia tumultu w gruncie rzeczy nieznośnego w swojej formie zdarzenia. Niby wesoło, a już smutno. Dopiero jednak zrobi się smutno, kiedy pojawią się osoby dramatu. Tym razem będą to lęki, obsesje, koszmary. Wszystkie zjawy nawiedzające bohaterów niosą albo ból, albo strach, albo poczucie zagrożenia. Stańczyk już nie jest mędrcem – w kabaretowym ujęciu Krzysztofa Głuchowskiego to zblazowany błazen. Hetman to chodzący jak bomba zdrajca. Rycerz okaże się żołnierzem wyklętym – to on urządzi na scenie egzekucję Żydów. Nawet Wernyhora Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Rewolucja oczami dziecka
Bujna wyobraźnia pomaga przetrwać nawet najtrudniejszy okres życia Lionel Baier – szwajcarski reżyser, w swoich filmach skupia się na problemach społeczno-politycznych, pokazując je najczęściej z perspektywy zwykłych ludzi. Najnowszy dramat „W ukryciu” opowiada o wydarzeniach z maja 1968 r. w Paryżu, widzianych przez dziewięcioletniego chłopca. Film będzie można oglądać w kinach od 13 czerwca. Twój film powstał na bazie powieści Christophe’a Boltanskiego „La Cache”. Autor opowiada o dziejach swojej artystycznej rodziny w trakcie wydarzeń paryskich z maja 1968 r. On sam był wtedy dzieckiem, dlatego w filmie przyjmujesz perspektywę dziewięciolatka. Bajkowa otoczka przypominała mi serię książek o Mikołajku. – Nie były one moim źródłem inspiracji, ale podoba mi się to porównanie. Mamy ten sam czas i miejsce akcji, do tego mówimy o małym chłopcu jako głównym bohaterze. Mnie samemu chyba bliżej było do postaci Gastona Lagaffe’a z belgijskich komiksów „Gaston”. Tak czy siak nie mogę powiedzieć, że „W ukryciu” można zestawiać z „Mikołajkiem” na zasadzie 1:1, ale to takie opowieści o Francji w krzywym zwierciadle. Pod koniec filmu pada zdanie: „Arogancją jest nie mieć żadnej wyobraźni”. Twój film w głównej mierze opiera się na dziecięcej imaginacji. Ten cytat stał się motywem przewodnim? – Bardzo możliwe. Dziś wierzę, że bujna wyobraźnia pomaga przetrwać nawet najtrudniejszy okres życia. Sam mam polskie korzenie (wszyscy w mojej rodzinie pochodzą z różnych miejsc na świecie) i wiem, że w tamtych czasach pochodzenie wiązało się z pewnymi wyzwaniami. Jakimi – Kiedy mój dziadek przyjechał do Szwajcarii, musiał kłamać, udawać, że jest kimś innym. Do tego potrzebował wyobraźni! Dziadek nieustannie zmyślał i tym samym wymyślał siebie na nowo: w papierach zmieniał swoje pochodzenie i kombinował, aby móc zostać w Szwajcarii i rozpocząć nowe życie. Prawda została jednak utracona, dziadek stał się tą osobą, którą sam sobie wykreował. Kiedy pojechałem do Polski, aby poznać jego przeszłość, dowiedziałem się o nim całkiem sporo, ale były to wyłącznie suche fakty. Nie wiedziałem, dlaczego musiał wyjechać ani w jaki sposób żydowskie korzenie wpłynęły na jego losy. Nie otrzymałem odpowiedzi na pytania „dlaczego?” albo „jak?”. W Polsce znalazłeś informacje w stylu wpisów z Wikipedii. – Dokładnie tak. Pozostaje wówczas jedno: zbudować coś na fundamencie prawdy, operując wyłącznie fikcją. Trzeba wyobrazić sobie jakieś rzeczy, wejść w umysł tych ludzi i zastanowić się, co myśleli i dlaczego podejmowali takie, a nie inne decyzje. Albo podjąć niektóre za nich. Dziadek pochodził z Polski, ale jego nazwisko Baier mówi nam, że miał też korzenie niemieckie. Dziś wiem również, że pradziadek był w Odessie jako żołnierz. Gdybyśmy spojrzeli na dzieje mojej rodziny z takiej dokładnej, historycznej perspektywy, okazałoby się, że wcale nie pochodzę z Polski. Ale dziś nie da się tego inaczej określić, więc tak o sobie mówię. Postanowiłem, że ta Polska to punkt wyjścia dla mojej rodziny. Dlaczego? – Sam musiałem podjąć taki wybór, bo nikt inny tego nie zrobił. Jacques Lacan powiedział kiedyś, że tak naprawdę nie jest interesujące, czy widzimy taką zero-jedynkową prawdę. Bo to jest słowo, którego używamy, aby opowiedzieć naszą własną historię, naszą prawdę. Aby pokazać światu, kim jesteśmy. Jeśli czuję, że moje korzenie sięgają Polski, to przy tym zostanę. Wykorzystywanie fikcji w celu odszukania własnej tożsamości wciąż jest sposobem, aby wyrazić siebie i uporządkować swoją genealogię. Postanowiłem zekranizować „W ukryciu”, bo to książka, która mówi coś o tożsamości rodziny autora. Boltanski stara się ją zrozumieć, ale poprzez połączenie prawdy historycznej z fikcją, która wprowadza w książce konwencję powieści. Lacan mówił też o fazie lustra, o momencie, w którym dziecko po raz pierwszy przegląda się w lustrze, widzi swoje odbicie i w ten sposób wytwarza swoją tożsamość (ego). Angielski tytuł filmu możemy przetłumaczyć jako „bezpieczny dom”. Miałem wrażenie, że ten dom rodzinny staje się dla bohatera czymś w rodzaju Lacanowskiego lustra. – Taki też był mój zamiar. Jak przestrzeń tego mieszkania wpłynęła na sposób prowadzenia narracji i kręcenia filmu? – Raz jeszcze wracamy do tematu wyobraźni. To miejsce, które Boltanski opisuje w książce, wciąż istnieje. Można je zobaczyć, wejść do środka. Postanowiłem jednak, że pod żadnym pozorem nie mogę go odwiedzić. Ani razu nie przekroczyłem progu tego mieszkania. Skąd taka decyzja? – Nie chciałem, aby prawdziwe obrazy wpłynęły na wyobrażenie tego miejsca, które wytworzyła we mnie lektura książki. Ja to mieszkanie pamiętam wyłącznie oczami własnej imaginacji. Tym sposobem na potrzeby filmu zbudowaliśmy w studiu coś w rodzaju mieszkania z mojej głowy. W trakcie seansu ono chwilami wydaje się duże, bardzo przestrzenne – i takie miało być. To mieszkanie widziane oczami małego chłopca. W takich przypadkach Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Muzyka rodzi się z ciszy
Andrea Bocelli od trzech dekad łączy muzykę klasyczną i rozrywkową Korespondencja z Rzymu Los odebrał mu wzrok, ale ma dar, który porusza miliony. Jego głos rozbrzmiewa na najważniejszych scenach świata. Usłyszymy go również w Polsce. Andrea Bocelli wystąpi 6 czerwca w Poznaniu i 8 czerwca we Wrocławiu. Włoski artysta podpisał pięcioletnią umowę na wyłączność z agencją AEG Presents – liderem w dziedzinie rozrywki na żywo, odpowiedzialnym m.in. za festiwal BST Hyde Park oraz światowe trasy Taylor Swift, Eltona Johna, Paula McCartneya, The Rolling Stones, Céline Dion i wielu innych gwiazd. Dla Bocellego współpraca z tą agencją to nowy początek. Symbol włoskiej muzyki, znany na całym świecie, rozpoczął trasę koncertami w Pompejach, są na niej także, oprócz Polski, Portugalia i Stany Zjednoczone. W 2024 r. Andrea Bocelli świętował 30-lecie kariery. Od studiów prawniczych do śpiewu Andrea Bocelli urodził się 22 września 1958 r. w La Sterza, niewielkiej toskańskiej wiosce niedaleko Lajatico, w rodzinie rolniczej. Od urodzenia miał problemy ze wzrokiem – zdiagnozowano u niego wrodzoną jaskrę. W wieku 12 lat, po wypadku podczas gry w piłkę nożną, całkowicie stracił wzrok. Już jako dziecko pasjonował się muzyką – pierwsza płyta Franca Corellego, podarowana przez nianię, zainspirowała go do marzeń o karierze tenora. Uczył się gry na fortepianie, flecie, saksofonie i gitarze, śpiewał, komponował i rozwijał umiejętności w szkole dla niewidomych w Reggio Emilia. Również mając 12 lat, zdobył swoją pierwszą nagrodę – za wykonanie słynnej włoskiej piosenki „’O sole mio” w Viareggio. Ukończył studia prawnicze na Uniwersytecie w Pizie. Po krótkim epizodzie pracy w kancelarii zdecydował się całkowicie poświęcić muzyce. Występował w klubach i kawiarniach, zainspirowany twórczością Franka Sinatry, Charles’a Aznavoura i Édith Piaf, a zarobione pieniądze inwestował w lekcje śpiewu. Jego determinacja i talent doprowadziły do podpisania kontraktu z wytwórnią Sugar Music. Przełom nastąpił w 1993 r., gdy Andrea zaśpiewał u boku Zucchero utwór „Miserere”. Rok później zwyciężył na festiwalu w San Remo z piosenką „Il mare calmo della sera”, rozpoczynając światową karierę. W 2017 r. włoska telewizja Rai 1 wyemitowała film „Muzyka ciszy”, ekranizację autobiografii Andrei Bocellego. Reżyser Michael Radford opowiedział w nim historię chłopca z Toskanii, który mimo utraty wzroku nie porzucił marzeń. W roli mentora wystąpił Antonio Banderas, a muzykę skomponował Gabriele Roberto. To opowieść o wewnętrznej sile, o ciszy jako przestrzeni, w której rodzi się muzyka – historia małych rzeczy, które stają się czymś wielkim. Komentując filmową opowieść o swoim dzieciństwie, Bocelli powiedział: „Nie wierzę w zasługi, ale w dar, który trzeba odkryć i pielęgnować. Wiara w przypadek może prowadzić do rozpaczy”. Zapytany o kontynuację biografii, żartobliwie dodał: „Moje obecne życie byłoby zbyt nudne na film – lepiej byłoby opowiedzieć o moich historiach miłosnych. To byłoby przynajmniej romantyczne”. 90 mln sprzedanych płyt Od debiutu Bocelli nagrał kilkanaście albumów studyjnych, zarówno popowych, jak i klasycznych, w tym dziewięć kompletnych oper. Sprzedał ponad 90 mln płyt, a jego „Romanza” stała się jednym z najlepiej sprzedających się albumów w historii. Z kolei „Sacred Arias” to najpopularniejszy album muzyki klasycznej w jednym wykonaniu. Sławę przyniósł mu także utwór „Con te partirò”, a wersja „Time to Say Goodbye” nagrana z Sarah Brightman stała się światowym przebojem. W duecie z Céline Dion zaśpiewał „The Prayer” – piosenkę nagrodzoną Złotym Globem i nominowaną do Oscara. W 2010 r. jego gwiazda pojawiła się na Hollywood Walk of Fame. Andrea Bocelli wielokrotnie współpracował z uznanymi artystami, takimi jak Ed Sheeran, Lady Gaga, Barbra Streisand czy Luciano Pavarotti. Śpiewał dla papieży, monarchów i prezydentów, występował w Carnegie Hall i Metropolitan Opera, a także Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
AKTUALNOŚCI
WięcejLikwidacja Pawiaka
We wtorek 29 lipca 2025 r., godz. 12.00 Muzeum Więzienia Pawiak zaprasza na dziedziniec, gdzie odbędzie się uroczystość upamiętniająca 81. rocznicę likwidacji kompleksu więziennego przy ulicy Dzielnej. W ramach obchodów zaplanowano przemówienia okolicznościowe, złożenie kwiatów oraz modlitwę przy Pomniku Drzewa Pawiackiego z asystą honorową Wojska Polskiego. Po oficjalnej części obchodów odbędzie się koncert słowno-muzyczny „PAWIAK’44” przygotowany przez współorganizatora, Fundację ART. Wobec zbliżania się frontu okupanci niemieccy rozpoczęli w drugiej połowie lipca 1944 r. przygotowania do likwidacji więzienia. Z Pawiaka wysłano wówczas dwa ostatnie transporty ewakuacyjne. Więźniowie zostali wywiezieni do KL Ravensbrück i KL Gross-Rosen. Część z aresztowanych zwolniono. Wśród nich znalazł się polski personel medyczny oraz matki z niemowlętami. Już po wybuchu powstania warszawskiego, w murach Pawiaka urodziło się dwoje dzieci, które wraz z matkami zostały zamordowane przez Niemców. W dniach 13 i 18 sierpnia, w ruinach getta odbyły się ostatnie egzekucje więźniów Pawiaka. Wśród rozstrzelanych była kobieta w siódmym miesiącu ciąży, Halina Tulińska, która za murami Pawiaka pozostawiła synka i córkę. 20 sierpnia nastąpiła ewakuacja niemieckiej załogi więzienia, zaś 21 sierpnia 1944 opustoszałe, podminowane zabudowania Pawiaka i Serbii wraz z przyległymi budynkami zostały wysadzone w powietrze przez oddział niemieckich minerów.
Świat skutków bez przyczyn
Radosław S. Czarnecki, Wrocław Dura lex, sed lex (łac. Twarde prawo, ale prawo) to rzymska zasada prawnicza wyrażająca absolutną nadrzędność norm prawa, zgodnie z którą należy bezwzględnie stosować niezależnie od uciążliwości, okoliczności oraz konsekwencji. Słowa te wypowiedział Gnaeus Domitius Annius Ulpianus - czyli Ulpian (przełom II i III n.e.). Zalicza się go do jednego z pięciu wielkich rzymskich autorytetów prawniczych, główny doradca cesarza Aleksandra Sewera. Stanowi uosobienie starorzymskiej cnoty i surowości obyczajów, przeciwstawnych swawoli polityków, senatorów, cesarzy (m.in. w takim charakterze prezentowany jest w twórczości Zygmunta Krasińskiego czy Aleksandra Krawczuka). To prymat stanowionych zasad nad chimerą różnorakich poglądów, emocji, afektów itd. trapiących wszelkie zbiorowości wobec których państwo musi zachować asertywność, indyferentność i bez emocjonalność. Ten którego myśl nie wybiega daleko, zobaczy udrękę z bliska. KONFUCJUSZ Mleko się rozlało (już dawno) i się rozlewa coraz szerzej niczym powódź. Tak czy siak bez względu na dalszy rozwój sytuacji, jako społeczeństwo (a tym samym państwo) jesteśmy pogrążeni w dramatycznym kryzysie. Powszechny krzyk, często histeryczny i emocjonalny, rozlegający się ze strony środowisk demo-liberalnych nad nieprawidłowościami mającymi miejsce w II turze wyborów prezydenckich budzić może nie tyle zaskoczenie – bo zagrożenia wynikające ewentualnie z tych nieprawidłowości niosą dalekosiężne efekty – co może być potwierdzeniem uniwersalności niesionej przez zacytowaną sentencję Konfucjusza sprzed ponad 2400 lat. Przymykanie bowiem oczu na drobne, ale permanentne postępujące przez 30 lat demokracji w RP naruszenia prawa (i nie rozliczone zgodnie z procedurami i literą) siłą rzeczy muszą powracać wzmożonym bumerangiem w życiu publicznym z coraz większą siłą i skalą. I te same środowiska kreujące się dziś na ośrodki demokracji, liberalnych i cywilizowanych obyczajów, postępu i nowoczesności gdy w dziejach III RP zachodziły grube naruszenia zasad państwa prawa milczały bądź bagatelizowały te przypadki. Bezkarność i tuszowanie takich przypadków, raz – dawało przyzwolenie na dalsze, za każdym razem poważniejsze, naruszenia tych zasad, dwa – tworzyło w społecznej świadomości obraz wybiórczego traktowania prawa, jako rękojmi dla pomiatania nim i stanowionym porządkiem. Jako czegoś co służyć ma wyłącznie plemiennym interesom polityków zgodnym z ich nadziejami, sentymentami i emocjami. Od choćby stosunek do tzw. “falandyzacji prawa”, które to pojęcie oznaczać miało selektywne, zależne od interesów środowisk skupionych wokół Lecha Wałęsy podczas jego prezydentury spojrzenie i podejście do jurysprudensji. Dziś oburzone Autorytety Prawne, wtedy prezentowały wybitnie labilne poparte przymrużeniem oczu, stanowiska. No bo tamte łamanie czy deptanie jurydycznego porządku było dokonywane i legitymizowane przez mit, legendę, symbol przemian demo-liberalnych po 1980 r. “Falandyzacja prawa” jako materializacji tego procesu towarzyszyły podczas
„Teoria względności” w polityce
Narodowy Dzień Pamięci Ofiar Ludobójstwa dokonanego przez ukraińskich nacjonalistów na obywatelach II RP, nasuwa szereg refleksji nad „pamięcią narodową” kształtowaną przez polityków a nie osoby mające wiedzę w danym obszarze. Przez ok 70 lat „publicznego” milczenia nt Wołynia ze względów
Morawiecki für Deutschland
Każdy człowiek ma dwie półkule mózgowe. Były premier Mazowiecki też ma dwie. Tyle że gdy u większości ludzi obie współpracują za sobą, to u Morawieckiego każda sobie rzepkę skrobie i robi co innego. Jeden Morawiecki przez całe lata uporczywie atakował Niemców, że za mało wydają na zbrojenia, że wożą się na plecach innych państw, w tym oczywiście Polski. Był skuteczny, bo Niemcy przejęli się polskimi naciskami i otworzyli kurek z euro na militaria. Wtedy uruchomiła się u M. druga półkula. I pisowski bonza zaczął jęczeć, że gdy Niemcy przeznaczą na zbrojenia 5% PKB, to nie możemy być naiwni. Berlin porzuca pacyfistyczne pozory. Rychło w czas mu to przyszło do głowy. Nawet jak na pisowca Morawiecki wykazał się wyjątkową głupotą. On, Kaczyński i cała niegrzesząca mądrością reszta klasy politycznej mogą sobie pogratulować. Mają pewne miejsca w czołówce „Almanachu głupoty polityków”. Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Śmiszek i dolce vita
„My, politycy, mamy swoje ego. My, politycy, chcemy, by nasza osoba była zawsze podziwiana”. Któż mógł to powiedzieć? Ekshibicjonista, zakochany w sobie narcyz albo po prostu ktoś z obozu patologii politycznej. Wszystko razem w jednej osobie. Europarlamentarzysta Krzysztof Śmiszek, partner Roberta Biedronia, też europosła, w przerwie między wojażami po świecie wpadł do „Super Expressu”. I plótł te farmazony z rozkoszną minką. Wydaje mu się, że jest politykiem. Myli się, i to bardzo. Dla wyborców, którzy go poparli, jest już Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Promocja
WięcejKlapki do miasta i na plażę – ranking najmodniejszych modeli na lato
Artykuł sponsorowany Lato to czas, gdy nasze stopy pragną swobody i wygody. Nic nie sprawdza się lepiej niż stylowe klapki, które z łatwością dopasują się do miejskiego zgiełku i relaksu na gorącym piasku. Wybór idealnej pary może być
Myślisz o pracy w szkole? Zapisz się na studia z przygotowania pedagogicznego – rekrutacja otwarta!
Artykuł sponsorowany Zastanawiasz się nad pracą nauczyciela, jednak brakuje Ci wykształcenia pedagogicznego? A może ukończyłeś studia z innej dziedziny, ale chciałbyś dodatkowo uczyć w szkole? Podyplomowe przygotowanie pedagogiczne to oferta dla Ciebie! Czytaj dalej i dowiedz się, co to za kierunek,
10 mniej oczywistych miejsc w Europie idealnych na wakacje samochodowe
Artykuł sponsorowany Podróż samochodem po Europie otwiera przed turystą zupełnie inne możliwości niż tradycyjne formy zwiedzania. Pozwala dotrzeć do miejsc pomijanych przez biura podróży i uniknąć zatłoczonych atrakcji. Poniżej znajdziesz zestawienie mniej znanych, ale wyjątkowo atrakcyjnych
Jak zadbać o jelita przy IBS?
Artykuł sponsorowany IBS, czyli zespół jelita drażliwego, to codzienne wyzwanie, które wpływa na komfort życia. Istnieje wiele sposobów na to, jak poprawić kondycję jelit i zminimalizować dolegliwości. W tym artykule skupimy się na sprawdzonych metodach wspierania
Dlaczego warto korzystać z usług biura rachunkowego online?
Artykuł sponsorowany Nowoczesne biuro rachunkowe online jako odpowiedź na potrzeby współczesnych przedsiębiorców Obecnie przedsiębiorcy coraz częściej poszukują rozwiązań, które pozwalają im prowadzić biznes sprawniej, wygodniej i efektywniej. W tym kontekście biuro rachunkowe online staje