Historia

Powrót na stronę główną
Historia

Między Lublinem a Londynem

Manifest ogłoszony 22 lipca 1944 r. wyraźnie wskazywał, że celem PKWN jest odbudowa Polski, a nie włączenie jej do sowieckiego imperium.

Lublin trzykrotnie był miejscem kluczowych wydarzeń w polskiej historii. Po raz pierwszy w 1569 r., gdy na sejmie lubelskim doszło do zawarcia ścisłej unii polsko-litewskiej, przeforsowanej przez króla Zygmunta Augusta. Po raz drugi w listopadzie 1918 r., gdy w Lublinie utworzono Tymczasowy Rząd Ludowy Republiki Polskiej – pierwszy gabinet II Rzeczypospolitej, kierowany przez przywódcę galicyjskich socjalistów Ignacego Daszyńskiego. I wreszcie trzeci raz – w drugiej połowie 1944 r., gdy Lublin stał się pierwszą stolicą nowej Polski, odbudowanej na terenach wyzwalanych spod niemieckiej okupacji.

„Rząd lubelski” – takiej nazwy, chcąc podkreślić jego nieprawomocność, a pewnie i gorszość wobec „prawowitego rządu RP na wychodźstwie” czy też „rządu londyńskiego”, używa się dziś w antykomunistycznej polityce historycznej. Londyn brzmi bowiem o wiele lepiej niż prowincjonalny Lublin, bardziej światowo i zachodnio. Jednak rzeczywistość historyczna była inna, to w Lublinie odradzała się prawdziwa Polska, która swoją prawomocność budowała siłą faktów dokonanych. Prawdziwa, bo obejmująca polską ziemię i zamieszkującą na niej ludność, a nie tylko bezsilną i w gruncie rzeczy tragiczną, choć bez wątpienia patriotyczną emigrację na Zachodzie.

Wybór Lublina na siedzibę władz tej nowej Polski nie był przypadkowy. Trudno powiedzieć, czy Stalin – od którego w tamtym czasie zależały dalsze losy naszego kraju – znał tradycję unii lubelskiej i rządu Daszyńskiego, ale z całą pewnością znał geografię i wiedział, że Lublin to pierwsze duże miasto na zachód od linii Curzona, która miała być nową granicą polsko-radziecką. Warto przy okazji wspomnieć, że granicy tej nie wymyślili moskiewscy komuniści. Jej nazwa pochodzi od nazwiska brytyjskiego ministra spraw zagranicznych George’a Curzona, który w lipcu 1920 r. zaproponował linię demarkacyjną pomiędzy wojskami polskimi i bolszewickimi, biorąc za podstawę zachodnią granicę zaboru rosyjskiego po III rozbiorze Polski. Brytyjska geneza tej linii niewątpliwie pomogła Stalinowi w uzyskaniu jej akceptacji przez Churchilla w 1943 r. i od tego czasu było oczywiste, że przyszła Polska na wschodzie będzie się zaczynała od Bugu.

20 lipca 1944 r. tę właśnie rzekę przekroczyły wojska 1. Frontu Białoruskiego Armii Czerwonej, a wraz z nimi pierwsze jednostki 1. Armii Polskiej w ZSRR. Tego samego dnia odbyło się w Moskwie zebranie „Polaków Stalina”, czyli przedstawicieli Krajowej Rady Narodowej i Związku Patriotów Polskich, oraz władz radzieckich w celu ukonstytuowania Delegatury KRN dla terenów wyzwolonych. Ostatecznie jednak z woli Stalina przyjęto nazwę Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego na wzór analogicznych tymczasowych organów władzy we Francji (pod przywództwem gen. de Gaulle’a) i we Włoszech.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Co interesowało Amerykanów?

Notatka z rozmowy ppłk. Wiesława Górnickiego z attaché wojskowym USA w lutym 1989 r.

Zmiany, które zachodziły w Polsce na przełomie lat 80. 90., szczególnie interesowały Stany Zjednoczone. Amerykańscy dyplomaci nie tylko chcieli być dobrze poinformowani, ale i wpływać na sytuację w Polsce. A i ekipa gen. Wojciecha Jaruzelskiego nie stroniła od kontaktów z nimi. Dochodziło do nich na różnym szczeblu i dotyczyły wielu spraw politycznych, zagranicznych i gospodarczych. Poniżej prezentujemy niepublikowaną notatkę płk. Wiesława Górnickiego, bliskiego współpracownika gen. Jaruzelskiego, powstałą po rozmowie z attaché wojskowym USA płk. Dennisem Monroe. Warte uwagi są fragmenty dotyczące rozmów z Solidarnością i tworzenia przez zaufanych gen. Jaruzelskiego alternatywnego kanału wymiany informacji z przedstawicielami Stanów Zjednoczonych oraz zachowania polskiego ambasadora podczas opuszczania Afganistanu przez wojska Związku Radzieckiego.

Dokument zamieszczamy w oryginalnym kształcie, z zachowaniem ówczesnej pisowni, dodając jedynie wyjaśnienia w nawiasach kwadratowych. Notatka pochodzi z kolekcji Wiesława Górnickiego znajdującej się w zbiorach Fundacji Archiwum Dokumentacji Historycznej PRL.

Paweł Dybicz

 

Ppłk WIESŁAW GÓRNICKI

Warszawa, dnia 1989.02.11

Nr AX/002/89

Wyłącznie do wiadomości Tow. Generała

TAJNE

NOTATKA SŁUŻBOWA

Dotyczy: spotkania z płk. Monroe

Melduje, że 9 bm. Wraz z płk [Marianem] Moraczewskim (1) spotkaliśmy się na kolacji z amerykańskim attaché wojskowym, płk. Dennisem Monroe, na jego zaproszenie.

Zgodnie z instrukcją przekazałem na wstępie rozmówcy informację następującej treści, ujmując ją dosłownie w cudzysłowy: „zostałem upoważniony, aby poinformował pan swoich zwierzchników wojskowych, że pochodzący od nich pewien sygnał dotarł bezpośrednio do Generała Jaruzelskiego i został przychylnie przyjęty. (Użyłem angielskiego słowa, które można również zrozumieć jako »mile powitany«)”. Monroe mimo mojej sugestii nie zanotował tego sformułowania, gdyż nagrywał rozmowę z ukrytego w kieszeni magnetofonu. Można więc mieć pewność, że informacja dotrze pod właściwy adres, z pominięciem kanału dyplomatycznego oraz CIA.

Podniosłem również sprawę wystąpienia [Janusza] Onyszkiewicza (2). Wskazałem, zgodnie z instrukcją, że kluczowe decyzje X Plenum (3) zostały rozstrzygnięte decyzjami trzech generałów, z których każdy ma przecież swą własną „bazę kadrową”. Nie wnikam w tej rozmowie w powiązania Onyszkiewicza z poszczególnymi agendami rządowymi USA, jednakże uważam, że powinny one wpłynąć na niego w kierunku zaprzestania tak destruktywnej działalności, gdyż godzi ona poprzez nieprzychylne reakcje „bazy kadrowej” w szanse szerokiego porozumienia narodowego. Nie ma ono w Polsce alternatywy, oprócz ponownego konfliktu wewnętrznego, który w obecnej sytuacji międzynarodowej byłby chyba dla USA niepożądany. Wojsko i aparat MSW miałyby prawo uznać, że żądanie 20% redukcji budżetów jest pierwszym konkretnym rezultatem „okrągłego stołu”(4).

 

1 Marian Moraczewski w latach 1979-1984 był attaché wojskowym przy Polskiej Misji Wojskowej w Berlinie Zachodnim, a w latach 1986-1987 przy ambasadzie PRL w Waszyngtonie. Potem pracował w Kancelarii Rady Państwa, a następnie w Kancelarii Prezydenta Jaruzelskiego.

2 Janusz Onyszkiewicz, działacz Solidarności, jej rzecznik, w styczniu 1989 r. zaprezentował stanowisko związku i kół opozycyjnych nt. rozmów z władzą.

3 Podczas obrad wznowionego po miesiącu X Plenum KC PZPR (16-18.01.1989) I sekretarz KC, przewodniczący Rady Państwa gen. Wojciech Jaruzelski, a wraz z nim premier Mieczysław Rakowski, ministrowie gen. Czesław Kiszczak (MSW) i gen. Florian Siwicki (MON) oraz członkowie Biura Politycznego Józef Czyrek i Kazimierz Barcikowski oświadczyli, że ustąpią z zajmowanych stanowisk, jeżeli KC nie wyrazi zgody na legalizację Solidarności i rozmowy przy Okrągłym Stole.

4 Okrągły Stół obradował w dniach 6.02-4.04.1989 r.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Dlaczego Polska przegrała Wołyń

Trzeba nazwać zbrodnie i zbrodniarzy po imieniu, potępić ich; ekshumować i upamiętnić ofiary. Tylko tyle.

80. rocznica ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego w 2023 r. pokazała, że Ukraina nie zamierza zamknąć tego tragicznego rozdziału historii poprzez zgodę na ekshumację i upamiętnienie ofiar. Nie domagamy się bowiem od Ukrainy, by przyjęła polską ocenę OUN/UPA i jej zbrodni, które konsekwentnie neguje. Chcemy jedynie ekshumacji i pogrzebania ofiar, tak jak to jest przyjęte w kulturze europejskiej. To minimalny warunek symbolicznego zamknięcia tej tragicznej karty w stosunkach polsko-ukraińskich. W kręgach decydenckich na Ukrainie najwyraźniej panuje jednak przekonanie, że ujawnienie w drodze ekshumacji skali zbrodni OUN/UPA na Polakach podważyłoby ukraińską politykę historyczną, która kreuje nacjonalistyczny mit w miejsce prawdy. Premier Morawiecki, składający 7 lipca 2023 r. wiązankę kwiatów w pustym wołyńskim polu – miejscu po wymordowanej przez UPA polskiej wsi Ostrówki – stał się symbolem polskiej bezradności i bezsilności wobec nacjonalistycznej polityki historycznej Ukrainy.

Teraz – w 81. rocznicę krwawej niedzieli – nie było zapewne nawet wiązanki kwiatów w pustym polu. Zapanowała przed tą rocznicą głucha cisza świadcząca o tym, że władze polskie nie zamierzają podnosić „drażliwych kwestii”. Tę narrację słyszymy nieprzerwanie od ponad trzech dziesięcioleci. Pewien prawicowy publicysta określił przed rokiem historyczny dialog polsko-ukraiński jako „dialog dziada z obrazem”, przywołując powiedzenie „mówił dziad do obrazu, a obraz ani razu”. Trudno nie przyznać mu racji. Skąd jednak wzięła się „dziadowskość” polskiej polityki wobec Ukrainy, i to nie tylko w kwestiach historycznych?

U zarania III RP elity postsolidarnościowe – mam na myśli ówczesną Unię Demokratyczną, chociaż późniejsza prawica i lewica postkomunistyczna też przyjęły ten sposób myślenia – uznały, że największe zagrożenie dla Polski perspektywicznie będzie stanowić Rosja, ponieważ nigdy nie pogodziła się z niepodległością Polski (od redakcji: autor szerzej o tym pisze w swojej książce „Polska-Ukraina. Polityki historyczne”).

Było to pozornie zgodne ze szkołą myślenia politycznego Jerzego Giedroycia i Juliusza Mieroszewskiego. Powołując się na tę szkołę, uznano, że należy szukać współpracy z państwami postsowieckimi położonymi między Polską a Rosją (w pierwszej kolejności z Ukrainą) i wspierać je. Realizacja tego założenia wyszła jednak daleko poza to, co postulowali Giedroyc i Mieroszewski, którzy nie traktowali swojej koncepcji jako bezwzględnie antyrosyjskiej. Wcielenie w czyn ich postulatów przez kolejne ekipy III RP sprowadziło się do bezwarunkowego spełniania przez stronę polską oczekiwań strony ukraińskiej. Tak ułożyły się stosunki polsko-ukraińskie na przestrzeni minionego 30-lecia, zwłaszcza po przewrotach politycznych na Ukrainie w 2004 i 2014 r. W Kijowie doskonale wiedzą, że dostaną od Polski wszystko, czego sobie zażyczą, więc nie muszą iść na żadne kompromisy. Także w polityce historycznej.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Chachary, czyli ludowa historia Górnego Śląska

Z powodu słabości rodzimego kapitału i postanowień konwencji genewskiej aż do połowy lat 30. znaczna część przemysłu polskiego Śląska pozostawała w ręku niemieckich koncernów. Rosła również obecność kapitałów francuskiego i amerykańskiego, które polskie władze zachęcały do inwestowania w śląski przemysł w nadziei, że podniesie to pozycję państwa na arenie międzynarodowej. Koordynację działań właścicieli wielkich zakładów dalej zapewniał Związek Przemysłowców Górniczo-Hutniczych. W przedsiębiorstwach zaczęli się pojawiać nieliczni polscy dyrektorzy, jednak było to działanie bardziej na pokaz, a inna sprawa, że część z nich okazała się podatna na propozycje korupcyjne. Także do rad nadzorczych koncernów zaczęto kooptować Polaków, chcąc tym samym zapewnić przychylność ze strony władz nowego państwa. Obok Korfantego, który zasiadał w kilku radach nadzorczych, powoływano znanych prawników, różnego rodzaju „zasłużonych działaczy”, a nawet arystokratów, takich jak książę Radziwiłł czy hrabia Poniński.

Wszystko to jednak działo się w cieniu wciąż trwającego konfliktu polsko-niemieckiego. Edward Długajczyk pisał: „W szerokich kręgach opinii publicznej panowało przekonanie, że Śląsk wymaga stałego wysiłku polonizacyjnego, gdyż życie w województwie toczy się pod przemożnym wpływem rywalizacji polsko-niemieckiej. Ten sposób widzenia zacieśniał pole praktycznego działania. Dla poszczególnych ugrupowań, wyznających zasady katechizmu narodowego, stał się wygodną odskocznią usprawiedliwiającą niemal wszystkie ich poczynania”. Rzadkie były wówczas głosy takie jak ten Adama Wojciechowskiego z „Gazety Robotniczej”: „Dziś się te dwa nacjonalizmy zawzięcie zwalczają, przynosząc nieobliczalne szkody moralne śląskiej ludności obydwóch kierunków narodowościowych”. Autor przyjął za rzecz normalną, że Niemcy bronią swych praw, jednak mimo to wierzył, że „współżycie na Śląsku jest możliwe i leży w interesie naszego życia gospodarczego i politycznego. Musimy tylko zrezygnować ze środków walki, które to współżycie utrudniają”.

Sytuację komplikowały jeszcze niemal permanentne problemy gospodarcze, z jakimi musieli się borykać mieszkańcy polskiego Śląska. W zasadzie tylko kilka lat okresu międzywojennego można uznać za pomyślne pod względem koniunktury gospodarczej. Początkowy okres, do 1925 r., to czas powojennego kryzysu, galopującej inflacji, a także wyzwań związanych z koniecznością dostosowania się przedsiębiorstw do nowych realiów działalności. Okazało się, że niezbyt chłonny polski rynek wewnętrzny nie jest w stanie przyjąć większej części produkcji górnośląskich zakładów, a to, w połączeniu z napięciami w bilansie płatniczym państwa, wymuszało prowadzenie eksportu na granicy dumpingu. Koszty ponosili często krajowi konsumenci, płacący zawyżone ceny za te same produkty, które eksportowano po zaniżonych cenach. Podkreślić przy tym należy, że po podziale regionu po polskiej stronie znalazło się aż trzy czwarte wszystkich górnośląskich górników (144 tys.). Wszelkie problemy górnictwa od razu więc odbijały się na nich, a w związku z liczebnością tej grupy także na sytuacji panującej w całym regionie. Hutnictwo zatrudniało trzykrotnie mniej osób niż kopalnie węgla, a jeszcze mniej przemysł przetwórczy. W latach 20. w związku ze wzrostem wydajności pracy liczba górników zmniejszyła się jednak aż o jedną trzecią, do 100 tys. w 1929 r. Okres dobrej koniunktury trwał tylko kilka lat i został przerwany gwałtownie na przełomie lat 20. i 30., wraz z wybuchem globalnego kryzysu gospodarczego.

Fragmenty książki Dariusza Zalegi Chachary. Ludowa historia Górnego Śląska, Krytyka Polityczna, Warszawa 2024

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Pierwszy rząd powojennej Polski

Zarówno Stalin, jak i Churchill z Rooseveltem mieli „swoich Polaków”, co stanowiło gwarancję odrodzenia państwa polskiego.

Słowo Jałta ma w Polsce fatalne konotacje. Dominujące u nas polonocentryczne podejście do historii, często przechodzące wręcz w megalomanię narodową, nie bierze pod uwagę globalnego znaczenia spotkań przywódców Wielkiej Koalicji w latach 1943-1945, której nadrzędnym celem było pokonanie hitlerowskich Niemiec i sprzymierzonej z nimi Japonii. Sprawa polska stanowiła kwestię drugorzędną – jedną z wielu na mapie Europy – której rozstrzygnięcie było konieczne, ale dopiero po zakończeniu wojny. Józef Stalin, Winston Churchill i Franklin D. Roosevelt spotykali się zatem nie po to, by decydować o losach Polski, lecz aby jak najskuteczniej wygrać wojnę i ustanowić stabilny porządek świata powojennego.

Tę jakże oczywistą prawdę należy przypominać tym wszystkim, którzy konferencję jałtańską, obradującą na Krymie w lutym 1945 r., uważają za „zdradę Polski” przez zachodnich aliantów. W Jałcie bowiem przywódcy USA i Wielkiej Brytanii mieli ostatecznie „sprzedać Polskę” Stalinowi. Mało kto zwraca uwagę na fakt, że krymskie spotkanie odbyło się w momencie, gdy wszystkie ziemie polskie – i te przedwojenne, i te przeznaczone dla przyszłego państwa polskiego na zachodzie i północy – były już zajęte przez Armię Czerwoną. Churchill i Roosevelt nie mogli więc „sprzedać Polski” Stalinowi, bo jej po prostu nie mieli. Co więcej, jako doświadczeni politycy (a nie naiwniacy „oszukani przez Stalina”, jak często u nas się ich przedstawia) zdawali sobie sprawę, że ich wpływ na dalsze losy narodu polskiego jest znikomy.

A jednak Polacy w Jałcie mieli więcej szczęścia, niż zwykle się uważa – zwłaszcza w dominującej dziś prawicowej narracji historycznej. Trzeba bowiem pamiętać, że mimo klęski II Rzeczypospolitej z 1939 r., pod koniec wojny obu głównym częściom Wielkiej Koalicji (zarówno mocarstwom zachodnim, jak i ZSRR) wyraźnie zależało na tym, by mieć u swojego boku Polaków. Dlatego Brytyjczycy przez cały czas utrzymywali władze RP w Londynie i podległe im Wojsko Polskie. Sowieci zaś zaczęli od utworzenia w 1943 r. Związku Patriotów Polskich i dywizji kościuszkowskiej, by po przekroczeniu linii Curzona w lipcu 1944 r. zainstalować w Lublinie Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego, przekształcony na początku 1945 r. w Rząd Tymczasowy z siedzibą w wyzwolonej Warszawie.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Przyjaźń mimo wszystko

Panny z Genewy, czyli historia nieprzeciętnych kobiet.

11 sierpnia 1942 r. po południu Christopher Silverwood Cope „Kit” przyjechał na ulicę Topolową 8, aby pożegnać się przed planowanym „przerzutem” za granicę.

Około godziny 17 doktor Zofia Garlicka usłyszała gwałtowny i głośny kaszel dozorcy Kaczyńskiego. Taka była między nimi umowa, gdyby dozorca domu zobaczył niepokojące zachowanie hitlerowców, chęć wejścia do budynku, na klatkę schodową – miał zacząć głośno kaszleć. I tak właśnie było.

Zofia starała się uspokoić i w najwłaściwszej kolejności wydawać dyspozycje:
– Nata, do swojego pokoju, opanuj się, papiery masz dobre, powtarzaj sobie to nowe nazwisko…
– Kit, ukryj się w ostatnim pokoju, lepiej, by cię nie zobaczyli.
– Zosiu, pozbieraj szybko papiery z mojego biurka i… i wyrzuć je przez balkon…

Odgłos gwałtownego stukania, wręcz łomotania do drzwi odwrócił role. Gestapowcy weszli do mieszkania i teraz oni zaczęli wydawać polecenia, a silna i dzielna Zofia musiała się im podporządkowywać. Szybko odkryli, że w mieszkaniu są dwie niezameldowane w nim osoby. Zofię Garlicką i jej córkę Zofię Jankowską znali już z poprzednich kilku rewizji. Ich powodem były trwające wciąż poszukiwania zięcia Garlickiej, a męża Zosi, Stanisława Jankowskiego, który nocą z 3 na 4 marca 1942 r. został, jako cichociemny, zrzucony w okolicach Wyszkowa. I tym razem on był powodem przeszukania, ale gestapowcy musieli mieć informację, że w mieszkaniu Zofii przebywają, kiedyś często, teraz już sporadycznie, dwaj angielscy jeńcy zbiegli z oflagu Fort VII w Poznaniu. W mieszkaniu tym krzyżowały się różne formy oporu, różne podziemne inicjatywy i rodzaje działalności. Wystarczająco dużo pretekstów do zainteresowania, szczególnie gdy ktoś „życzliwy” nakieruje okupanta na ten adres.

Uwagę jednego z gestapowców zwróciła od razu wyraźnie zdenerwowana, roztrzęsiona 60-latka. Wykonując polecenie, wręczyła Niemcowi kenkartę i w tym momencie uzmysłowiła sobie, że nie zdążyła spojrzeć na wpisane w dokumencie nazwisko, jej nowe nazwisko. Przecież przez ostatnie kilkanaście dni często je sobie w myśli powtarzała, nie było trudne, nawet jej się podobało, ale teraz… Teraz usłyszała pytanie, na które nie mogła, nie umiała odpowiedzieć. (…) Pytanie o nazwisko. Dla hitlerowca było to jednoznaczne potwierdzenie, że stojąca przed nim rozdygotana kobieta jest Żydówką.

W tym czasie drugi gestapowiec odnalazł zbiegłego z obozu jenieckiego i długo poszukiwanego Anglika. Był to Christopher Silverwood Cope zwany „Kitem”.

Fragmenty książki Rafała Skąpskiego Panny z Genewy, Austeria, Kraków 2024

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Dwie biografie Anny Walentynowicz

Badacze wątków rodzinnych zaczęli ujawniać, że jej oficjalny życiorys mija się z prawdą.

Z okolic Równego wywodzi się rodzina Anny Walentynowicz (1929–2010) – suwnicowej w Stoczni Gdańskiej, której usunięcie z pracy 14 sierpnia 1980 r. stało się impulsem do wybuchu strajku w jej macierzystym zakładzie. Strajk ten niespodziewanie uruchomił potężną falę robotniczego buntu, który rozlał się po całej Polsce. W jego następstwie powstał dziesięciomilionowy ruch robotniczy o nazwie Solidarność, który ostatecznie doprowadził do gruntownych zmian politycznych w polskim państwie i upadku PRL. Anna Walentynowicz stała się jedną z ikon tego ruchu i postacią legendarną. Przyznano jej najwyższe polskie odznaczenie państwowe – Order Orła Białego oraz amerykański Medal Wolności Trumana-Reagana. Stała się bohaterką dziesiątków reportaży i kilku obszernych książek. Trafiła do filmografii i otrzymała przydomek „Anna Solidarność”. Jej wspomnienia ukazały się w językach angielskim, niemieckim, czeskim, słowackim, ukraińskim i japońskim.

Po dojściu w 1989 r. Solidarności do władzy ujawniły się wśród jej przywódców potężne kontrowersje i rozpoczęła się bezpardonowa walka personalna, w ogniu której znalazła się również Walentynowicz. Oprócz hagiografów, przypisujących jej wyłączny mit założycielki Solidarności, pojawili się antagoniści i demaskatorzy. Walentynowicz w swoich wypowiedziach atakowała przede wszystkim Lecha Wałęsę – wybranego przywódcą Solidarności, który tym samym zyskał światowy rozgłos.

Krąg zwolenników Walentynowicz od początku zwalczał wyidealizowany obraz Wałęsy, głosząc, że nim stanął na czele stoczniowej Solidarności, miał „ciemną przeszłość agenturalną” i wbrew jego twierdzeniom „nie włączył się do strajku w Stoczni Gdańskiej w obronie Walentynowicz, przeskakując przez płot, a został przywieziony do strajkującej załogi esbecką motorówką”. W opinii Walentynowicz i coraz liczniejszego grona jej zwolenników Wałęsa na początku strajku miał wykonywać polecenia swoich mocodawców z SB, którzy dzięki jego informacjom mieli wgląd i mogli od środka kontrolować przebieg robotniczego buntu w stoczni.

Walka dwóch ikon założycielskich Solidarności – Wałęsy i Walentynowicz – ma długą i dramatyczną historię. Jednym z następstw tej wielkiej kontrowersji było poddanie ostrej lustracji życiorysów obojga bohaterów zwycięskiego strajku. Poczęły powstawać na ich temat monografie i filmy hagiograficzne, ale też padały coraz cięższe oskarżenia, przybierające często formę paszkwili. Tylko irracjonalnym pieniactwem można tłumaczyć fakt, że Walentynowicz i Wałęsa potrafili się ze sobą tak brutalnie skłócić i znienawidzić. Potęgująca się polaryzacja polityczna poczęła niszczyć ich autorytety. Badacze wątków rodzinnych Walentynowicz zaczęli w toku tej walki ujawniać, że jej oficjalny życiorys mija się z prawdą. Pojawiały się coraz to nowe dowody, że niewygodne z jej punktu widzenia fakty zostały przemilczane, zatajone lub zmanipulowane.

Fragment książki Stanisława Sławomira Niciei Kresowa Atlantyda. Historia i mitologia miast kresowych, t. 20, Wydawnictwo MS, Opole 2024

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Endecy u boku Gomułki

W imię racji stanu weszli do Ministerstwa Ziem Odzyskanych.

Wbrew popularnej obecnie legendzie o powstaniu antykomunistycznym, które miało trwać w Polsce w latach 1945-1963, zdecydowana większość społeczeństwa przystąpiła w tym czasie do odbudowy zniszczonego wojną kraju. Także niektóre środowiska antykomunistyczne uznały, że należy wejść w nową rzeczywistość polityczną. Nie po to, żeby budować komunizm, ale by wspierać to, co służy polskiej racji stanu. To był realizm polityczny charakterystyczny dla części obozu narodowo-demokratycznego. Między innymi dla grupy skupionej wokół prof. Zygmunta Wojciechowskiego (1900-1955), wywodzącej się ze „starej endecji” poznańskiej, która podczas okupacji niemieckiej rozwijała polską myśl zachodnią w ramach konspiracyjnego Uniwersytetu Ziem Zachodnich i Instytutu Zachodniego. 

Dla tych ludzi – skupionych w konspiracyjnej Organizacji Ziem Zachodnich Ojczyzna – rok 1945 był nie „zamianą jednej okupacji na drugą”, ale przełomem, który odwrócił kartę dziejów, ponieważ Polska wracała na ziemie piastowskie sprzed tysiąca lat. Była to realizacja marzeń działaczy i naukowców rozwijających w pierwszej połowie XX w. polską myśl zachodnią. Marzenia te znalazły odzwierciedlenie we „Wskazaniach ideowych” Ojczyzny z 1943 r., gdzie była mowa o Polsce narodowo-katolickiej „ze sprawiedliwym ustrojem społeczno-gospodarczym” oraz granicą zachodnią na Odrze i Nysie Łużyckiej. I nagle – w wyniku ustaleń jałtańsko-poczdamskich – ta granica stała się faktem. 

Dlatego już 13 lutego 1945 r. Zygmunt Wojciechowski skierował na ręce premiera Rządu Tymczasowego Edwarda Osóbki-Morawskiego memoriał, w którym zaoferował usługi kierowanego przez siebie Instytutu Zachodniego w dziele zagospodarowania przyszłych Ziem Zachodnich i Północnych. Natomiast 15 lipca 1945 r. – w rocznicę bitwy pod Grunwaldem – organizacja Ojczyzna podjęła decyzję o rozwiązaniu się, wyjściu z konspiracji i zaangażowaniu w legalną pracę na rzecz powrotu Polski nad Odrę i Bałtyk. Przekaz tego środowiska był jasny – sprzeciw wobec dalszej konspiracji i walki zbrojnej, „tak” dla pracy organicznej przy odbudowie kraju i zagospodarowaniu Ziem Odzyskanych. 

Tę spektakularną decyzję podjęła rada polityczna Ojczyzny w składzie: dr Zdzisław Jaroszewski, Maria Kiełczewska, Juliusz Kolipiński, ks. Karol Milik, Jan Jacek Nikisch, ks. Maksymilian Rode, Kirył Sosnowski, Stanisław Tabaczyński, Alojzy Targ oraz prof. Zygmunt Wojciechowski. Działacze Ojczyzny wkrótce po ujawnieniu się objęli wiele stanowisk w mediach, w ruchu wydawniczym, Polskim Związku Zachodnim, Ministerstwie Ziem Odzyskanych i Ministerstwie Spraw Zagranicznych oraz w szkolnictwie wyższym i średnim.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Wybory, które zmieniły wszystko

Gdyby gen. Wojciech Jaruzelski okazał się przedstawicielem partyjnego betonu, a Lech Wałęsa podzielał poglądy betonu solidarnościowego, do żadnego porozumienia by nie doszło.

Mało kto już pamięta głośną kiedyś opinię Joanny Szczepkowskiej o tym, że „4 czerwca 1989 r. skończył się w Polsce komunizm”. Znana aktorka wypowiedziała te słowa cztery miesiące później w studiu „Dziennika Telewizyjnego” TVP. Dokonała wielkiego uproszczenia, gdyż komunizmu w Polsce na szczęście nigdy nie udało się wprowadzić. Co więcej, tego określenia – tak oczywistego dla IPN-owskiej wersji historii – nie używała nawet ówczesna opozycja, która co prawda potocznie nazywała ludzi rządzącej PZPR komuchami, ale nikomu nie przychodziło do głowy określanie Polski Ludowej mianem państwa komunistycznego. Nie robiła też tego, rzecz jasna, władza, która przez całe lata 80. kojarzyła się Polakom raczej z wojskowymi mundurami (wzorowanymi zresztą na przedwojennych) niż z czerwonymi sztandarami.

A jednak 4 czerwca 1989 r. coś w Polsce się skończyło. Skończył się system, w którym społeczeństwo nie miało wpływu na wybór władzy. System, którego „grzechem pierworodnym” były sfałszowane wyniki dwóch głosowań: referendum z czerwca 1946 r. i wyborów sejmowych ze stycznia 1947 r. To kamienie milowe budowy nowego ustroju, w którym nie było miejsca na legalną opozycję, a więc alternatywę dla władzy. Przez następnych 40 lat nie trzeba już było wyborów fałszować ani stosować przy nich terroru, bo istniała tylko jedna lista kandydatów, a mandaty z góry zostały podzielone. Nie miało więc znaczenia, czy Polacy chodzą głosować, czy nie – wynik był zawsze ten sam (choć trzeba przyznać, że oficjalnie podawana wyśrubowana frekwencja była zawsze ambicją ówczesnej władzy).

W ten sposób wybrano dziewięć kolejnych składów Sejmu PRL w latach 1952-1985. I zapewne tak samo wybrano by dziesiąty w roku 1989, bo wtedy przypadał koniec kadencji poprzedniego. A jednak owi „komuniści”, którzy rządzili Polską niepodzielnie, postanowili wówczas odpokutować „grzech pierworodny” tego systemu, przeprowadzając uczciwe wybory z udziałem opozycji. Po raz pierwszy po wojnie, a właściwie po  raz pierwszy od 1928 r., bo kolejne elekcje w czasach rządów sanacji (w latach 1930, 1935 i 1938) również nie spełniały tych kryteriów.

Nieskrywana pogarda prawicy.

Warto to podkreślić: w czerwcu 1989 r. Polacy mogli bez żadnego skrępowania wybrać 100 senatorów i 161 posłów, czyli cały Senat i 35% składu Sejmu. Pozostałych 299 posłów też zresztą wybrali, tyle że spośród kandydatów ówczesnego obozu rządowego, który – o czym się zapomina – był wielobarwny, gdyż obok PZPR wchodziły w jego skład Zjednoczone Stronnictwo Ludowe i Stronnictwo Demokratyczne oraz trzy organizacje o charakterze wyznaniowym: Stowarzyszenie PAX, Unia Chrześcijańsko-Społeczna i Polski Związek Katolicko-Społeczny. W prawicowej narracji wybory te zwykło się nazywać kontraktowymi i częściowo demokratycznymi, podkreślając, że wolny wybór dotyczył tylko jednej trzeciej Sejmu. Czy jednak nie powinno się wskazywać, że była to aż jedna trzecia Sejmu, który od 40 lat zapewniał monopol władzy? Tych 161 posłów i 100 senatorów stanowiło wyłom w systemie – oto bowiem po raz pierwszy w kraju znajdującym się pod hegemonią radziecką odbyły się wolne wybory, do których dopuszczono nawet zdecydowanych przeciwników tej hegemonii!

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia Wywiady

Spór o 12 mil

Gdyby się nie udało rozwiązać konfliktu w Zatoce Pomorskiej, Niemcy podnosiłyby sprawę rewizji granic.


Prof. Marian Orzechowski


W poprzednim numerze wydrukowaliśmy dokumenty odnoszące się do konfliktu między PRL a NRD w Zatoce Pomorskiej. W związku z zainteresowaniem czytelników tą tematyką warto opublikować rozmowę przeprowadzoną w 2007 r. z prof. Marianem Orzechowskim (1931–2020), historykiem i politologiem, rektorem Uniwersytetu Wrocławskiego, ministrem spraw zagranicznych w latach 1985-1988. Wywiad został zamieszczony w niskonakładowej pracy „Konflikt w Zatoce Pomorskiej 1987-1989”. 

Panie profesorze, co spowodowało, że doszło do konfliktu o Zatokę Pomorską? Czy tylko nasze błędy w latach 60., szczególnie jeżeli idzie o rozgraniczenie wód terytorialnych, czy raczej decyzje władz NRD?
– Nie da się na to pytanie odpowiedzieć jednoznacznie. Jest wiele przyczyn powstania owego konfliktu, ale ja jego genezę upatrywałbym w układzie zgorzeleckim i podpisanym rok później we Frankfurcie nad Odrą protokole wykonawczym do umowy poczdamskiej, rozgraniczającym wody terytorialne. Protokół frankfurcki, mogę to powiedzieć otwarcie, był dość niechlujny, niedokładnie wymierzono linie brzegowe trzymilowej strefy morza terytorialnego. Gdyby już wtedy ktoś był bardziej dociekliwy, zauważyłby, że rozgraniczenie wód jest niedokładne. Ale wtedy, kiedy go sporządzano i podpisywano, nikt nie przewidywał, że pomiędzy Polską a NRD może coś zaiskrzyć. Kolejny punkt to rok 1975, kiedy na mocy ustawodawstwa międzynarodowego Polska podejmuje decyzję o wytyczeniu 12-milowej strefy wód terytorialnych.

Czyli zwiększyliśmy zasięg wód terytorialnych czterokrotnie.
– Tak i wystarczyło spojrzeć na mapę, wytyczyć ową 12-milową strefę i zapytać: a co się stanie, jeżeli strona enerdowska też podejmie taką decyzję? I okaże się, że strefy będą się pokrywać, a co najważniejsze, jedyne głębokie kotwicowisko, nr 3, którym mogły wpływać do Szczecina jednostki morskie o dużej wyporności, znajdzie się po stronie NRD?

Dlaczego NRD tego nie zrobiła w latach 70.?
– W tamtym okresie Edward Gierek był pupilkiem Leonida Breżniewa, NRD zaś dopiero wychodziła z międzynarodowej izolacji, więc milczała. I to przez 10 lat. Dopiero w 1984 r., kiedy Polska była w kryzysie, w gruncie rzeczy izolowana, kiedy ciążyło na niej odium stanu wojennego, Izba Ludowa NRD podejmuje decyzję o 12-milowej strefie morza terytorialnego. I tu trzeba jasno powiedzieć, że miała ku temu pełne prawo. W rezultacie kotwicowisko nr 3 znalazło się na wodach terytorialnych NRD. I od tej pory zaczynają się problemy: początkowo pojedyncze przypadki zatargów, z każdym rokiem nasilające się. Straż Graniczna NRD zaczęła traktować polskie jednostki jako naruszające terytorium ich państwa. Zaczęło się robić gorąco i najgłośniejszym echem, co oczywiste, odbiło się to w Szczecinie, gdzie zaczęto mówić, że NRD narusza nasze suwerenne prawa, ignoruje wzajemne uzgodnienia.

Warto w tym miejscu zapytać, dlaczego NRD podjęła takie decyzje, wiedząc, że musi to wywołać konflikt z Polską.
– Po pierwsze, Polska była słaba, więc NRD sprzyjała ta okoliczność, a po drugie, NRD poczuła swoją siłę i chciała odsunąć jakiekolwiek podejrzenia ze strony RFN, więcej, możliwości oskarżenia, że lekceważy narodowe interesy Niemców, że ignoruje je i ustępuje silniejszemu partnerowi. Wydaje mi się, że przywódcy NRD myśleli także o tym, mając w perspektywie zjednoczenie Niemiec. Proszę pamiętać, że nawet u nas o tym myślano, choć byliśmy zadowoleni, że istnieją dwa państwa niemieckie, „dobre” i „złe”, i że to „dobre” jest naszym sojusznikiem. Co więcej, Polska nigdy nie mówiła, że niemożliwe jest zjednoczenie Niemiec, mówiła natomiast, że każdy naród ma prawo żyć w jednym państwie. Oczywiście to była odległa perspektywa, tak przynajmniej wtedy się wydawało, ale przeświadczenie, że kiedyś to nastąpi, wisiało nad nami. (…)

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.