Andrzej Szahaj

Powrót na stronę główną
Andrzej Szahaj Felietony

Ponad podziałami

Ostatnio sporo czytam o konieczności zasypywania przepaści, która powstała w Polsce między zwolennikami prawicy a całą resztą, czasami nieopatrznie nazywaną „obozem lewicowo-liberalnym” (nieopatrznie, albowiem różnice pomiędzy liberałami i lewicowcami są spore, delikatnie rzecz ujmując). Boję się, że nadzieje na skuteczność takiego zabiegu są płonne, sprawy zaszły za daleko. W polityce zakorzeniła się nienawiść, czego jedną z głównych przyczyn są media (pseudo)społecznościowe, fatalny wynalazek ludzkości, który prawdopodobnie doprowadzi do jej upadku, a przynajmniej do kompletnego zidiocenia. To im zawdzięczamy epidemię chamstwa, agresji i skłonności do poniżania, a także bezwstydnego ukazywania swojej niewiedzy jako cnoty, powszechnej amatorszczyzny przebierającej się w szatki znawstwa (tzw. influencerzy), a wreszcie pogardzania nauką, czyli „nowego obskurantyzmu”. Media społecznościowe to jednak temat na osobny felieton.

Po tym rytualnym narzekaniu będzie o czymś pozytywnym – nie przypadkiem sprzed epoki mediów społecznościowych. Chodzi mi o seminaria lucieńskie, organizowane z inicjatywy prezydenta Lecha Kaczyńskiego w latach 2006-2009 w Lucieniu koło Płocka, gdzie znajduje się dawny ośrodek wypoczynkowy Kancelarii Prezydenta RP. Miałem trzykrotnie przyjemność brać w nich udział i jestem dumny z uczestnictwa, choć przecież już wtedy moje poglądy polityczne były odległe od tych, które prezentował obóz ideowy prezydenta.

No właśnie. Seminaria te zbierały ludzi wywodzących się z różnych politycznie i ideowo środowisk, choć niewątpliwie dominowali zwolennicy wizji prawicowo-konserwatywnej. Były one autentycznymi spotkaniami naukowymi, w trakcie których można było spokojnie i bez zacietrzewienia dyskutować o ważnych sprawach. Panowała atmosfera wzajemnego szacunku i uznania. Otwartość na argumenty. Były to ciekawe, poważne rozmowy. Z pewnością za tę znakomitą atmosferę odpowiadali nie tylko (ówcześnie) młodzi członkowie gabinetu prezydenta Kaczyńskiego, niekryjący swoich ambicji intelektualnych i ciekawie je realizujący, ale także, a może przede wszystkim, sam prezydent. (Mój udział w tych spotkaniach zawdzięczam, oprócz łaskawości prezydenta, który sam akceptował wszystkich uczestników spotkań, starej przyjaźni z Andrzejem Zybertowiczem, doradcą Lecha Kaczyńskiego. Choć już wtedy dzieliły nas poglądy polityczne, to wciąż łączyły setki przegadanych godzin i bardzo podobne poglądy naukowe). Widać było, jak rozkwita w trakcie debaty intelektualnej, jak bliska jest mu atmosfera

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Andrzej Szahaj Felietony

Dziecięca choroba prawicowości

Pytanie, które mnie prześladuje po wyborach prezydenckich, jest jedno: co się stało z młodymi ludźmi? Skąd taki gwałtowny skręt na prawo? Doskonale rozumiem, że młodość to bunt, sam byłem młody, choć dawno temu. Znam też analizy socjologów i psychologów społecznych. Z dotychczasowych badań wynika, że młodzi chcą radykalnych zmian. To także rozumiem. Dlaczego jednak ogromna ich część chce jeszcze słabszego państwa? Dlaczego chce więcej kapitalizmu w kapitalizmie? Tak bowiem interpretuję sukces Konfederacji.

Mam wrażenie, że na naszych oczach rodzi się ruch przypominający nieco zjawisko wysypu „pryszczatych” w dobie budowy socjalizmu w Polsce. Młodych ludzi, którzy domagali się przyśpieszenia, intensyfikacji i radykalizacji zmian (cierpiących na „dziecięcą chorobę lewicowości”, by użyć sławnej formuły Lenina). Dzisiejsi „pryszczaci” chcą urynkowienia wszystkiego, co urynkowić się da. Zwinięcia się państwa zamiast jego naprawy. Czytam, że marzą o założeniu własnej firmy i o tym, aby państwo niczego od nich nie chciało, zwłaszcza podatków, przy czym podobno przymykają oczy na całość haniebnej piątki Mentzena, interesują ich jedynie podatki i imigranci. Dane te odczytuję jako naszą wielką wspólną porażkę. Od czasów transformacji z początków lat 90. nie udało nam się zbudować w społeczeństwie przekonania, że państwo to dobro wspólne, jego utrzymanie zaś wymaga solidarnego dźwigania ciężarów, w tym podatkowych. Podobnie jak nie udało się zbudować samego państwa, które nie byłoby w pewnym sensie atrapą.

W klęsce tej wielką rolę odegrali polscy politycy, którzy bez względu na orientację ideową solidarnie popychali społeczeństwo na prawo w kwestiach gospodarczych. Kibicowali im liczni dziennikarze i komentatorzy z mediów głównego nurtu. Hegemonem w sferze ideowej stał się neoliberalizm z jego kultem rynku i niechęcią do państwa jako ponoć zbędnego regulatora relacji rynkowych. Powstał kult „wyczynowego kapitalizmu”, jak go określił prof. Marek Belka. Mnożyły się podejścia zgodne ze sławną formułą Tadeusza Syryjczyka, ministra przemysłu w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, że „najlepsza polityka przemysłowa to brak polityki przemysłowej”. Tak było np. w mieszkalnictwie, gdzie brak polityki mieszkaniowej uznawany był za najlepszą politykę mieszkaniową. Rynek miał wszystko załatwić sam. W ten sposób wychowaliśmy sobie całe pokolenia kapitalistycznych hunwejbinów

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Andrzej Szahaj Felietony

Darwinizm społeczny

Gdy czytam liczne wypowiedzi na temat tzw. socjalu, w tym szczególnie osławionego 800+, studiuję programy niektórych partii, z Konfederacją na czele, przysłuchuję się wypowiedziom polityków ze wszystkich partii, czytam felietony niektórych gwiazd felietonistyki polskiej, dochodzę do wniosku, że darwinizm społeczny trzyma się w Polsce mocno. Na naszej scenie pojawił się zaraz na początku transformacji i ujawnił w narzekaniach na brak stosownych kompetencji cywilizacyjnych ludzi poddanych brutalnej transformacji, na ich przywiązanie do starych, złych nawyków, na nieumiejętność dostosowania się do wymogów kapitalistycznej organizacji pracy, na ich mentalność żywcem wyjętą z czasów „komuny” („homo sovieticus”). A także w osławionej formule „rynek zdecyduje”, która zamykała dyskusję na temat losów całych grup społecznych, z klasą robotniczą i pracownikami PGR-ów na czele.

Dyskurs darwinizmu społecznego wzięty był z XIX w. To wszak wtedy, za sprawą angielskiego filozofa Herberta Spencera, stał się istotnym elementem zachodniego pejzażu intelektualnego. Był skutkiem typowego dla XIX w. zafascynowania rodzącą się nauką biologii i uznaniem, że jej ustalenia powinny stanowić podstawę wszelkich dociekań naukowych, także odnoszących się do społeczeństwa. Istotnym elementem owego biologizmu stała się teoria ewolucji Karola Darwina, która pokazywała świat przyrody jako obszar permanentnej walki o przetrwanie, w której wygrywają gatunki lepiej dostosowane do środowiska, a giną te nieradzące sobie w konkurencji. Darwinizm społeczny był przeniesieniem zasad ewolucji darwinowskiej do sfery społecznej. Przy czym zakładano wtedy, jak i dziś, że kapitalizm jest niejako naturalnym środowiskiem człowieka, a zatem dostosowanie się do jego wymogów uznano automatycznie za znak zwycięstwa w wyścigu o przetrwanie i rozwój, brak zaś owego dostosowania za wyraz zawinionego przez siebie braku intelektualnego czy moralnego, prowadzącego do zasłużonego upadku (szczególnie popularne było oskarżenie o lenistwo). W tej perspektywie zwycięzca tylko sobie zawdzięcza sukces, a przegrany jedynie siebie może winić za porażkę. Przy czym darwinowskiego mechanizmu selekcji nie można oskarżać o niemoralność, jego okrucieństwo wynika bowiem z samej natury ewolucji. Silniejsi wygrywają, słabsi muszą ulec, taki jest świat. Tym ostatnim można pomóc co najwyżej przez łaskę filantropii, a nie systemowo, kara, jaka ich spotyka jest bowiem przez nich samych zawiniona i ma wymiar wychowawczy. Ewentualna litość zatem, a nie solidarność, oto przesłanie darwinizmu społecznego.

Podejście to niejako automatycznie zdjęło odpowiedzialność za przegranych z barków zwycięzców, uwolniło ich od wyrzutów sumienia, wszak gra była ich zdaniem czysta, a przegrany sam sobie był winien. Jeśli w wyniku klęski umrze z głodu, trudno. Niech to będzie lekcja dla innych, aby bardziej się starali, a przede wszystkim pokornie skłonili głowę przed urodzonymi zwycięzcami. Systematyczne okrucieństwo i całkowita bezduszność ukrywają się pod

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Andrzej Szahaj Felietony

Epidemia autorytaryzmu to skutek uboczny neoliberalizmu

Jestem świeżo po lekturze książek Anne Applebaum („Koncern autokracja”, „Zmierzch demokracji”). Zgadzam się z większością jej obserwacji i wniosków. Szczególnie cenne wydają mi się uwagi związane z kształtującą się na naszych oczach „międzynarodówką autokratów”. Także gdy pisze o zmierzchu demokracji, Applebaum ma rację. Trafnie sugeruje możliwą przyszłość. A nie jest ona różowa, grozi nam dominacja rządów autorytarnych na całym świecie (ideowy sojusz Ameryki, Rosji i Chin jest u naszych bram, a wraz z nim presja na porzucenie demokracji liberalnej w Europie i tam, gdzie jej resztki jeszcze pozostały). Widzę jednak w poglądach Applebaum jedną co najmniej słabość. Nie sięga ona do „korzeni rzeczy”, by przywołać słynną frazę Marksa. Być może dlatego, że wymagałoby to autokrytyki i przyznania się do błędu.

Teza, którą stawiam, jest następująca: winę za wzrost nastrojów autorytarnych na Zachodzie, ale też w innych zakątkach świata, ponosi neoliberalizm, którego tubą było pismo „The Economist”, zatrudniające przez lata Applebaum. To bowiem neoliberalizm wdrażany w USA oraz gdzie indziej od czasów Ronalda Reagana i Margaret Thatcher przyniósł niezwykły wzrost nierówności społecznych, na który reakcją jest antyelityzm dzisiejszych ruchów autorytarnych. Skutkiem ubocznym jego dominacji było zupełne pozostawienie własnemu losowi całych klas społecznych, które w wyniku błędnej polityki ekonomicznej zostały skazane na upadek. Nigdzie nie widać tego lepiej niż w Ameryce. Całkowite podporządkowanie życia społecznego logice turbokapitalizmu, zapoczątkowane przez rządy Reagana, idola środowisk konserwatywno-liberalnych, z którymi zawsze związana była Applebaum, spowodowało, że realizowano interesy wielkiego biznesu bez oglądania się na ewentualne szkody. Czym innym było bowiem odejście od ochrony własnego przemysłu w imię zysków z tańszej pracy w krajach azjatyckich z Chinami na czele? Promowanie globalizacji bez oglądania się na jej lokalne skutki? Utrzymywanie na niskim poziomie płac w imię niebotycznych zysków korporacji? Ochrona interesów możnych, nawet wtedy, gdy szkodliwość społeczna ich działań była ewidentna dla wszystkich, czego najlepszym przykładem jest system zdrowotny w Stanach Zjednoczonych, najbardziej kosztowny i najbardziej niesprawiedliwy ze wszystkich, które wymyślono na świecie?

Efekty działania ideologii neoliberalnej wytworzyły w klasie ludzi pracy najemnej uzasadnione przekonanie, że nikt nie dba o ich interesy. Przekonanie to wiązało się także z faktem zdrady interesów tej klasy przez lewicę. I znowu Ameryka jest tutaj najlepszym przykładem. To przecież lewicowiec Clinton zaczął demontaż państwa opiekuńczego w Stanach, a Barack Obama, jeden z szeregu nieudanych prezydentów amerykańskich, wziął do swojego rządu tych, którzy odpowiadali za kryzys z 2008 r. Ładnie mówił i nic nie robił. To on miał ostatnią szansę, aby odwrócić szkodliwy trend. Okazał się słaby i nieudolny, a do tego blisko związany z establishmentem ekonomicznym USA. Demokraci ponoszą z

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Andrzej Szahaj Felietony

Tęsknota za dzikim kapitalizmem

Mamy modę na deregulację. W nawoływaniach do jej przeprowadzenia w Polsce ewidentnie słychać echa nastrojów zza oceanu. Ale i obawę rządzących dziś sił politycznych, może z wyjątkiem lewicy, przed oddaniem pola Konfederacji. Stąd także spotkanie premiera z przedsiębiorcami i zapowiedź kolejnego. Nie twierdzę, że w tych ruchach nie ma jakiegoś racjonalnego jądra. Z pewnością niektóre przepisy są głupie, inne nieprzejrzyste, a jeszcze inne całkowicie zbędne. Ale niepokoi mnie nuta pobrzmiewająca w wypowiedziach części zwolenników owej deregulacji, zarówno przedsiębiorców, jak i komentujących wszystko kibiców zmian. To ledwo skrywana tęsknota za dzikim kapitalizmem.

Nie przypadkiem tak często padają pochwały pod adresem ustawy Wilczka z końca lat 80., która przyczyniła się do uwolnienia energii gospodarczej Polaków, ale i do ustanowienia dzikiego kapitalizmu, tak charakterystycznego dla naszego kraju w latach 90. Dużo czasu zajęło nam jego cywilizowanie i śmiem twierdzić, że to proces wciąż niedokończony. W tym sensie upieram się, że potrzebujemy kolejnych regulacji. Szczególnie w odniesieniu do relacji kapitału i pracy, pracodawców i pracowników, ale także wielkiego biznesu i zdanych na jego kaprysy małych przedsiębiorców (budownictwo!).

Polska pozostaje krajem niesprawiedliwości społecznej, czego widomym znakiem jest nasz system podatkowy. Dziwię się też, że obecna władza tak się stara umilić życie biznesowi, a ignoruje los pracowników najemnych (ok. 17 mln). Polscy biznesmeni mają dobre, jeśli nie cieplarniane warunki działania, o czym otwarcie mówią ekonomiści. Pracownicy mają się dużo gorzej. Udział płac w polskim PKB nadal jest znacznie niższy niż w wielu krajach Europy, co pokazuje, jak niesprawiedliwy jest podział dochodu narodowego. Już ponad 3 mln zatrudnionych pracuje za najniższą krajową. Nie zmienia się patologiczny rynek pracy – ogromna liczba samozatrudnionych (najwyższa w Europie) pokazuje, że coś tu nie gra.

Poziom uzwiązkowienia sięgnął dna. Nie istnieją zbiorowe układy pracy, znane i stosowane w wielu krajach europejskich od dziesięcioleci (!). Może premier spotkałby się również z przedstawicielami związków zawodowych? Pochylił nad losem pracowników najemnych, którzy są nader licznym

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Andrzej Szahaj Felietony

Wyższe szkoły zarabiania pieniędzy

Afera z Collegium Humanum jest interesująca z wielu względów, ale skoncentruję się na jednym: roli rynku kapitalistycznego w szkolnictwie wyższym. Przypomnijmy – prywatne szkoły wyższe zaczęły w Polsce powstawać w latach 90. XX w. na fali entuzjazmu wobec tego, co prywatne, rynkowe i kapitalistyczne. Podstawowym założeniem ustawowego otwarcia drogi do ich powoływania było często jawnie wyrażane przekonanie autorów naszej transformacji, że prywatne z definicji jest lepsze od państwowego. Oczekiwano zatem, że prywatne szkoły wyższe szybko staną się lepsze od państwowych. Mieliśmy pójść śladem USA, gdzie najlepsze uniwersytety to uczelnie prywatne – z Harvardem i Stanfordem na czele. Nic jednak z tego nie wyszło. Owszem, powstało kilka niezłych prywatnych szkół wyższych, ale żadna nie prześcignęła Uniwersytetu Jagiellońskiego czy Warszawskiego.

Dlaczego? W grę wchodziły przede wszystkim pieniądze. Najlepsze prywatne amerykańskie uniwersytety dysponują funduszami równymi wszystkim środkom, jakie w Polsce przeznaczamy na naukę. U podwalin ich powstania legły ogromne fortuny, których umiejętne używanie zapewniło im wielki prestiż naukowy, wynikający z zatrudnienia wybitnych naukowców i zapewnienia im najlepszych warunków pracy. Wiem coś o tym jako niegdysiejszy stażysta Uniwersytetu Stanforda w Kalifornii. Wielkie pieniądze zapewniły także sukces uniwersytetów angielskich: Oksfordu i Cambridge. Nie zapomnę jednej z kolacji w Cambridge, podczas której moi nieco już podchmieleni angielscy koledzy chwalili się, że do ich college’u spływają czynsze z całej londyńskiej Oxford Street i że dysponuje on własną kopalnią diamentów w Afryce.

Sprawa druga: prywatne uniwersytety amerykańskie czy angielskie nie są nastawione na zysk. Bazują na fundacjach czy trustach

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Andrzej Szahaj Felietony

Brawo Australia!

Wreszcie ktoś się odważył powiedzieć: dość! Rzucić wyzwanie faktycznym władcom świata – wielkim korporacjom internetowym z Doliny Krzemowej. Chodzi o zakaz korzystania z mediów społecznościowych przez osoby, które nie ukończyły 16. roku życia. Rząd australijski wziął na poważnie to, co wiadomo od dawna i co zostało potwierdzone licznymi badaniami. Media społecznościowe szkodzą, przede wszystkim dzieciom i młodzieży. Uznaje się zasadnie, że odpowiadają za lawinowe pogarszanie się stanu zdrowia młodych ludzi – psychicznego, a poniekąd i fizycznego (epidemia otyłości wynikającej m.in. z braku ruchu). Ich fatalne oddziaływanie nie budzi już dziś żadnych wątpliwości. Dzieci i młodzież nie wytrzymują psychicznie hejtowania w sieci (mnożą się samobójstwa), ciągłego porównywania się z innymi, które skutkuje obniżonym poczuciem własnej wartości, przebodźcowania związanego z zalewem informacji płynących z sieci (w większości marnej wartości), wyobcowania ze środowiska rówieśniczego oraz, szerzej, społecznego, co wywołuje poczucie samotności. Źle znoszą dostęp do treści internetowych skoncentrowanych na silnych emocjach, najczęściej o charakterze negatywnym, zderzanie się z całym złem tego świata znajdującym odzwierciedlenie w internecie. Nie przesadzę, jeśli powiem, że media społecznościowe stały się trucizną, która niszczy wchodzące w życie pokolenia. Nie tylko obniżają ich standard życia rozumianego w kategoriach psychicznych, ale także przyczyniają się do zmniejszania ich zdolności interaktywnych, społecznych, wspólnotowych, być może też intelektualnych.

Ta ostatnia sprawa jest elementem szerszego zjawiska – pogłębiania się zidiocenia ludzkości.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Andrzej Szahaj Felietony

Tragedia Ameryki

Pamiętam, jak ponad 20 lat temu mój przyjaciel Richard Rorty, wielki filozof amerykański, powiedział mi, że obawia się dojścia faszystów do władzy w USA. Przyznam, że nie potraktowałem jego słów poważnie. Nieźle znając Amerykę, zupełnie nie dostrzegałem tego zagrożenia. Richard widział więcej. Oczywiście lepiej także znał rzeczywistość amerykańską. No i ziściło się. Wprawdzie nazywanie właśnie wybranego prezydenta USA faszystą jest nieco na wyrost, ale niewątpliwie reprezentuje on skrajnie prawicowe siły polityczne, dążące do demontażu amerykańskiej demokracji. Jego ponowne dojście do władzy jest dla mnie szokiem. I to nawet nie z powodu samego Trumpa, ale tych milionów Amerykanów, którzy na niego znów głosowali.

Gdy mieszkałem w Stanach, byłem jak najlepszego zdania o kondycji moralnej Amerykanów. Spotykałem na ogół bardzo prawych ludzi, niezwykle życzliwych, skorych do pomocy, uśmiechniętych i szczerych. Szybko zauważyłem, że niczym tak bardzo nie pogardzają jak kłamstwem. Co się stało z tymi wspaniałymi ludźmi? Jak to możliwe, że wybrali notorycznego kłamcę, oszusta i bufona na prezydenta swojego kraju? Oczywiście już wtedy zauważyłem, że Amerykanie są niezwykle prowincjonalni, co być może częściowo tłumaczy ich dzisiejsze decyzje wyborcze. Nawet amerykańska elita uniwersytecka była zainteresowana przede wszystkim kontekstem amerykańskim, a co dopiero mówić o przeciętnym Amerykaninie. Z reguły jego wyobraźnia nie wykraczała poza własny stan, a czasem hrabstwo. Ignorancja co do reszty świata była zaś szokująca. Mój syn musiał w szkole pomagać nauczycielce odnaleźć Polskę na mapie. Innej moja córka musiała tłumaczyć, że nie wszyscy na świecie mówią po angielsku. Szokujące było też typowe dla Amerykanów przekonanie, że wszystkie kraje europejskie są z definicji komunistyczne albo przynajmniej socjalistyczne. A wynikało ono z założenia, że tylko w takich krajach możliwe są urlopy macierzyńskie, długie urlopy wypoczynkowe i powszechna, bezpłatna służba zdrowia.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Andrzej Szahaj Felietony

Zysk ponad moralność

Sprawa alkoholu w tubkach narobiła sporo hałasu. I słusznie. Pora teraz na wyciągnięcie z niej nieco głębszych wniosków. Potwierdza ona rzecz od dawna znaną – że kapitalizm jest amoralny, a w każdym razie stał się amoralny. Nawet nie tyle niemoralny, ile właśnie amoralny, dążenie do zysku ma bowiem usprawiedliwiać wszystko. Choć, jeśli moralność akurat się opłaca, np. w celu przekonania nieco wrażliwszych klientów, że przedsiębiorstwo jest „odpowiedzialne społecznie”, to można w nią na pokaz „zainwestować”. (Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że to zawsze jest inwestycja, a nie szczera chęć poprawy). Jeśli jednak stoi na przeszkodzie zwiększeniu zysków, biada jej. I są to sprawy określone systemowo, a nie charakterologicznie. Oznacza to, że niemoralnie postępują w kapitalizmie ludzie, którzy sami wcale nie muszą być niemoralni. Oni raczej uważają, że systemowo warunkowane dążenie do zysku usprawiedliwia zawodową niemoralność. Tym bardziej że ci, którzy chcieliby postępować przyzwoicie, nieraz przegrywają z konkurencją.

Niemoralność po prostu się opłaca. Kapitalizm to system z wpisaną weń zasadą, że sukces jest pochodną bezwzględności. Tych, którzy mają skrupuły, pokonają na wolnym rynku ci, którzy idą jak taran, niszcząc po drodze wszystko. W ten sposób opłacalność niemoralności wymusza niemoralność nawet tych, którzy chcieliby postępować moralnie. Łamiąc przy okazji charaktery, szczególnie ludzi młodych, którzy często nastawieni są idealistycznie. I tak cały system zaczyna się zsuwać po równi pochyłej. Aby nie działał całkowicie przeciwko ludziom, trzeba go regulować. Nakładać mu pęta. Sam jest bowiem jak potwór o ogromnej sile, który niespętany zagrozi wszystkim, także sobie; częściowo spętany wykorzysta swoją energię do celów, które wyznaczy mu nadzorca. I dopiero wtedy można zachować pewną równowagę między dążeniem do zysku a interesami ogółu.

W tym sensie nie ma bardziej niebezpiecznych idei niż te

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Andrzej Szahaj Felietony

Taczeryzm mieszkaniowy

Słynne jest powiedzenie pierwszego ministra przemysłu po przemianach 1989 r., Tadeusza Syryjczyka, że „najlepsza polityka przemysłowa to brak polityki przemysłowej”. Kryje się za nim główny przekaz ideowy polskiej transformacji: dajmy rynkowi decydować. Każda ingerencja w jego działanie zaburzy bowiem proces powstawania samorzutnego ładu ekonomicznego, który najlepiej zaspokoi ludzkie potrzeby. W tym sensie jakakolwiek polityka w jakiejkolwiek dziedzinie życia jako wyraz odgórnego (państwowego) planowania czy regulowania jest z definicji szkodliwa. Takie podejście to efekt wpływu, jaki wywarł na polskich liberałów (głównie gdańskich, ale i krakowskich) realizujących naszą transformację austriacki ekonomista Friedrich August von Hayek (noblista z 1974 r.). Wielbiciel spontaniczności działania sił rynkowych i zażarty wróg wszelkiego planowania czy wpływania na rynek kapitalistyczny przez państwo, a także krytyk państwa socjalnego jako wstępu do totalitaryzmu (sic!). Jego poglądy spopularyzowała w Polsce niewielka książeczka Janusza Lewandowskiego „Neoliberałowie wobec współczesności” (pierwsze wydanie w 1989 r.), a dalej już poszło.

Konsekwencją przyjęcia za dobrą monetę filozoficznych tez Hayeka przez polskie elity transformacyjne było uznanie, że nie tylko najlepszą polityką przemysłową jest brak polityki przemysłowej, ale również najlepszą polityką mieszkaniową jest brak polityki mieszkaniowej. No i teraz zbieramy owoce tego braku polityki jako najlepszej polityki. To bowiem rynek kapitalistyczny miał nam załatwić problem mieszkaniowy, tak jak miał załatwić wiele innych problemów. Nie załatwił. I nic w tym dziwnego, bo nigdzie na świecie to mu się nie udało. Nawet w krajach, w których jest najwięcej kapitalizmu w kapitalizmie, czyli w Wielkiej Brytanii i USA. Wiadomo o tym było od dawna. Przed polską transformacją. Dlaczego zatem nie wyciągnęliśmy wniosków z historii społecznej i politycznej Zachodu i brnęliśmy w rozwiązania, które nigdzie się nie sprawdziły? Żarliwość neofity. Chcieliśmy stworzyć najbardziej

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.