Historia

Powrót na stronę główną
Historia

Retuszowanie historii

Zwycięstwo zostało przez Rosjan i narody radzieckie okupione stratami wielokrotnie większymi niż angielskie i amerykańskie

Bez wypowiedzenia wojny hitlerowskie Niemcy napadły 22 czerwca 1941 r. na Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich, łamiąc pakt o nieagresji między tymi państwami z 23 sierpnia 1939 r. oraz podpisany tego samego dnia przez Ribbentropa i Mołotowa tajny protokół dodatkowy, uzupełniony jeszcze tajnym protokołem dodatkowym z 28 września tegoż roku. Wojna, rozpoczęta agresją III Rzeszy na Polskę 1 września 1939 r., do czego dołożyła się następnie klęska Francji, stała się wojną światową, do której po ataku Japonii na Pearl Harbor (Hawaje) włączyły się także 7 grudnia 1941 r. Stany Zjednoczone.

Francja i Wielka Brytania mogły się przeciwstawić agresji Hitlera na Polskę, tym bardziej że miały z naszym krajem zawarte układy sojusznicze, a III Rzesza, nawet po Monachium i zagarnięciu Czechosłowacji, nie mogłaby stawić czoła siłom zbrojnym państw połączonych sojuszami obronnymi. Nieudzielenie skutecznej pomocy Rzeczypospolitej, mimo wypowiedzenia Niemcom wojny przez Paryż i Londyn 3 września, spowodowało w czerwcu 1940 r. klęskę Francji, która nie chciała „umierać za Gdańsk”, i poważne zagrożenie Wielkiej Brytanii, bombardowanej przez Luftwaffe od 1 sierpnia do grudnia 1940 r. Z kolei USA były w dużo większym stopniu zaangażowane w wojnę z Japonią niż z III Rzeszą, choć wspierały materialnie i militarnie państwa koalicji antyhitlerowskiej, zwłaszcza na zachodnioeuropejskim odcinku działań zbrojnych.

Drugi front

USA działają zawsze głównie we własnym interesie. Świadczą o tym wydarzenia I wojny światowej, do której Stany przystąpiły dopiero w kwietniu 1917 r. Nie spieszyły się też z wypowiedzeniem wojny III Rzeszy po jej agresji na Polskę czy po klęsce Francji, zwlekały z udzieleniem wsparcia Wielkiej Brytanii. Licząc na pomoc ZSRR w walkach z Japonią, prezydent Franklin D. Roosevelt wiedział, że u progu 1945 r. miała ona pod bronią ogromne siły, łącznie 5,365 mln żołnierzy. Dopiero po zrzuceniu bomb atomowych na Hiroszimę i Nagasaki na początku sierpnia 1945 r. prezydent Harry Truman nie życzył już sobie pomocy Armii Czerwonej.

Pamiętać też trzeba, że drugi front na Zachodzie został utworzony dopiero w czerwcu 1944 r., już po klęskach Wehrmachtu pod Stalingradem i na Łuku Kurskim, mimo że Stalin nalegał, by front ten powstał wcześniej, co odciążyłoby Armię Czerwoną. Nie oznacza to pomniejszania wysiłku zbrojnego aliantów zachodnich, lecz po 70 latach od zakończenia II wojny światowej nie sposób kwestionować, że decydujące znaczenie dla zwycięstwa nad III Rzeszą miały walki na froncie wschodnim. Na każdych 10 żołnierzy niemieckich poległych na wszystkich frontach w latach 1941-1945 aż ośmiu straciło życie w bitwach z Armią Czerwoną.

Nie ma żadnych poważnych argumentów pozwalających udowodnić, że decydującym zwrotem w wojnie była bitwa o Wielką Brytanię w 1940 r., kiedy obroniono ją przed atakami niemieckiego lotnictwa. Amerykańscy politycy i wojskowi twierdzą, że to militarne i materialne zaangażowanie USA doprowadziło do zwycięstwa aliantów. I Brytyjczycy, i Amerykanie pomijają fakt, że przełomowe znaczenie dla rezultatów wojny miał front wschodni. „Z pewnością Stalingrad jest (…) punktem zwrotnym w historii II wojny światowej”, stwierdził 15 lat po bitwie hitlerowski generał Erich von Manstein, chociaż jednocześnie uważał, że wojna na Wschodzie nie wydawała

Autor był profesorem nauk politycznych, rektorem Akademii Humanistycznej im. A. Gieysztora w Pułtusku

Tekst opublikowany w „Przeglądzie” nr 19/2015

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Czerwoni Khmerzy i maraton eksterminacji

Sprawcy ludobójstwa w Kambodży zostali ukształtowani przez stalinizm i maoizm

Po pięciu latach kambodżańskiej wojny domowej, 17 kwietnia 1975 r., do Phnom Penh wkroczyli ni to żołnierze, ni to partyzanci płci obojga. Ubrani w czarne, zgrzebne stroje, z kaszkietami na głowach i kraciastymi chustami zawiązanymi na szyi, co zdradzało przybyszów z głębokiej i biednej prowincji. Przeważnie mieli po 15-17 lat i byli dobrze uzbrojeni. Dominowała broń chińska, ale nie brakowało też radzieckiej (AK-47) i amerykańskiej. Twarze tych młodych ludzi nie zdradzały emocji, mimo że wielu po raz pierwszy znalazło się w dużym mieście i pierwszy raz zobaczyło zachodnie samochody, motocykle, jak również takie przejawy nieznanego im luksusu jak muszle klozetowe, wanny, lustra i łóżka. Samochody i motocykle natychmiast rekwirowali ich właścicielom, a pierwsza jazda w życiu niejednokrotnie kończyła się kraksą. Była to Rewolucyjna Armia Kampuczy – zbrojne ramię maoistowskiego i nacjonalistycznego ruchu stworzonego przez Pol Pota. W skrócie określani jako Czerwoni Khmerzy.

Nikt wtedy jeszcze nie wiedział, że wkrótce ludność stolicy oraz innych miast Kambodży zostanie wypędzona na prowincję i rozpocznie się jedno z najokrutniejszych ludobójstw XX w. Nagle zakończył się rok 1975. Przybysze ogłosili, że rozpoczął się Rok Zerowy. Wszystko, co było dotąd, jest nieważne i zostanie unicestwione, aby miejsce „feudalnej, kolonialnej i kapitalistycznej” przeszłości zajął „czysty socjalizm” (w odróżnieniu od „nieczystego”, który zdaniem Pol Pota i jego najbliższych współpracowników panował w ZSRR i krajach demokracji ludowej).

Nazwę kraju zmieniono na Demokratyczna Kampucza, a władzę przejęła tajemnicza Organizacja (w języku khmerskim Angkar). Dopiero we wrześniu 1977 r. ujawniono, że Angkar to Komunistyczna Partia Kambodży (Kampuczy), a Pol Pot jest jej sekretarzem generalnym i premierem rządu. W ciągu 44 miesięcy rewolucji Czerwonych Khmerów zginęło od 1,2 do 1,7 mln spośród 7,3 mln mieszkańców Kambodży. Do tego jednak należy dodać 600 tys. ofiar bombardowań amerykańskich z lat 1969-1973 i 300 tys. ofiar wojny domowej z lat 1970-1975 (w tym 240 tys. zabitych już wtedy przez Czerwonych Khmerów).

Trzy czynniki

Do dzisiaj trwa spór o to, co się stało w Kambodży w latach 1975–1979. W ZSRR i bloku wschodnim uznano, że „agrarny pseudosocjalizm” Pol Pota nie miał nic wspólnego z jakąkolwiek ideą socjalistyczną i komunistyczną. Taką ocenę przyjęła też duża część zachodniej lewicy. Odmienne stanowisko zajęli prawicowi antykomuniści. Ich zdaniem Pol Pot pokazał, jak w rzeczywistości wygląda komunizm, a jego reżim jest dowodem kompromitacji ultralewicowych dążeń do stworzenia idealnego świata. W tym sporze często umyka kluczowy fakt. Dojście do władzy Czerwonych Khmerów było rezultatem zupełnej destrukcji, której mechanizm został uruchomiony przez Stany Zjednoczone.

Sprawcy ludobójstwa w Kambodży zostali ukształtowani przez stalinizm i maoizm. Pol Pot (właśc. Saloth Sar), Khieu Samphan, Ieng Sary, Son Sen, Hu Nim i Ieng Thirith podczas studiów w Paryżu na początku lat 50. XX w. znaleźli się pod politycznym i ideologicznym wpływem stalinistów z Francuskiej Partii Komunistycznej. Poza „grupą paryską” znajdowali się m.in. Nuon Chea (Brat Numer Dwa) i Ta Mok (Brat Numer Pięć), których od razu ukształtował maoizm i khmerski nacjonalizm. Ideami Mao Zedonga zafascynowała się również „grupa paryska” po powrocie do Kambodży.

Determinujący wpływ na polityczno-ideowy kształt przyszłej rewolucji Czerwonych Khmerów wywarły trzy czynniki. Bazą społeczną dla ich walki partyzanckiej nie była klasa robotnicza, oparli się na najbiedniejszych warstwach chłopskich kambodżańskiej prowincji. Ta „leśna rewolucja” zrodziła ideologię antymiejską, antyzachodnią i antyintelektualną. Ruch Czerwonych Khmerów był też wolny od bezpośrednich wpływów obcych, pozostając na marginesie zainteresowań ZSRR i Chin, których uwagę absorbował wtedy konflikt w Wietnamie. Właśnie to wyizolowanie komunizmu kambodżańskiego podsycało fanatyzm grupy Pol Pota. Trzecim czynnikiem był zaś kadrowy charakter organizacji kambodżańskich komunistów. Komunistyczna Partia Kambodży liczyła w 1970 r. 3 tys. członków, a w 1975 ok. 14 tys. Była to partia-sekta, kierowana przez 200 „starszych braci”, skazana na nieustanną ucieczkę do przodu.

Tragedia Kambodży miała bezpośredni związek z drugą wojną indochińską (1957-1975). Pod koniec lat 60. komuniści wietnamscy poprowadzili przez pograniczne tereny Kambodży jedną z odnóg tzw. szlaku Ho Chi Minha, którym transportowali zaopatrzenie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Warto było

75 lat Zrzeszenia Studentów Polskich

Praca, rozwój, kompetencje, kompromis. To był kod kulturowy ludzi ZSP, który tak bardzo pomógł im w karierach w latach III RP

Aby zrozumieć fenomen ZSP, trzeba przejść na drugą stronę rzeki. Odrzucić solidarnościowe opowieści o Polsce Ludowej, ipeenowskie czytanki, tę propagandę, która niczym mgła zasłania Polskę lat 60. i 70. Trzeba też pewnego wysiłku intelektualnego – Polska sprzed Solidarności, tej pierwszej, to inna Polska niż po tym okresie. Inna, jeśli chodzi o społeczeństwo, jego aspiracje, sposób funkcjonowania. Inna również, jeśli chodzi o środowisko studenckie.

Dopiero wtedy niezrozumiałe stanie się zrozumiałym.

Zrzeszenie Studentów Polskich narodziło się w 1950 r., w najciemniejszych czasach stalinowskich. Trudno więc doszukiwać się tu budującego mitu. A jednak… ZSP powstało w wyniku połączenia się organizacji samopomocowych działających w środowisku akademickim, podczas Kongresu Studentów Polskich 16 kwietnia 1950 r. O jego dalszych losach zadecydowały dwa elementy Po pierwsze, ZSP sformatowano jako organizację skupiającą się na sprawach bytowych studentów, kwestie ideologii pozostawiając w gestii ZMP. To ZMP był główną organizacją młodzieży, a ZSP – de facto studenckim związkiem zawodowym.

Ten podział okazał się istotny – ocalił niezależność ruchu studenckiego. W krajach tzw. realnego socjalizmu to był ewenement. Tam z reguły była jedna organizacja, w rodzaju Komsomołu czy Wolnej Młodzieży Niemieckiej (FDJ), która jednoczyła wszystko. Do tego ustalono, że pieczę polityczną nad ZSP będzie sprawować wydział nauki KC PZPR, a nie – tak jak w przypadku ZMP, a później ZMS i ZSMP – wydział organizacyjny. To było decyzją kluczową – nie oczekiwano od ZSP politycznych serwitutów (przynajmniej nie w takiej skali jak od ZMP, ZMS), wydział nauki traktował zrzeszenie po akademicku, pozostawiając sporo swobody. Po drugie, statut ZSP zakładał pięcioprzymiotnikowe wybory na wszystkich szczeblach i luźną strukturę. Aby pełnić jakąś funkcję, trzeba było zostać wybranym w tajnym głosowaniu. Czyli ważniejsze było poparcie wyborców, studentów, kolegów, a nie władzy. I może jeszcze jedno. Przywykliśmy, że w Polsce Ludowej wciąż powtarzano, że to państwo robotników i chłopów, że klasa robotnicza jest przewodnią siłą itd. Warto zatem dodać tutaj, że tamta Polska miała też swoich ulubieńców. To była nasza młodzież, studenci, nasza przyszłość. Im wolno było więcej, im bardziej się pobłażało, ich kochano, w nich lokowano nadzieje.

To był ten zaczyn.

Bogdan Jachacz, rocznik 1941, bardzo się emocjonuje, gdy opowiada o ZSP. Do zrzeszenia zapisał się pierwszego dnia studiów. To było w Toruniu, w 1959 r. Był świeżutkim studentem polonistyki. Dostał się! Dla niego, chłopca spod Świecia, studia, studenckie życie to był świat pełen atrakcji i możliwości samorealizacji. Marzył o nim, czytając „Świat Młodych” – regularnie, każdy numer, bo miał umowę z dworcowym kioskarzem i mógł pożyczać gazety do domu. Teraz ten gazetowy świat przed nim się otwierał. Jachacz czerpał więc z niego pełnymi garściami.

Już na pierwszym roku wybrano go do rady wydziałowej. Na drugim – do rady uczelnianej. Dwie kadencje był szefem Rady Uczelnianej ZSP na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika. „Do ZSP należało 90% studentów. Trzeba było mocno pracować, żeby cię wybrali”, podkreśla. I zaraz dodaje: „Mieliśmy koła naukowe, organizowaliśmy rajdy turystyczne, była muzyka, jazz, muzyka poważna… Byłem pierwszym, który zorganizował toruńskie juwenalia. Otwierałem je razem

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Okrągły Stół był wielkim eksperymentem

Prawica od początku nie umiała docenić jego wagi, ponieważ głównymi autorami tego sukcesu byli ludzie lewicy

Gdy Okrągły Stół kończył obrady, dla dużej części Polaków był on symbolem wiary, nadziei i miłości. Wiary w możliwość porozumienia się władzy z opozycją, nadziei na lepszą przyszłość, a miłości – może niekoniecznie do każdego bliźniego, ale na pewno do Polski, która dla obu stron konfliktu politycznego była ojczyzną.

Dziś o tym wszystkim już się nie pamięta, a zawarte 36 lat temu porozumienia nie stały się fundamentem zbiorowej tożsamości obywateli III Rzeczypospolitej. Wręcz przeciwnie, są powszechnie uznawane za symbol zdrady narodowej, spisku „czerwonych z różowymi” albo „komunistów z agentami SB”, a na pewno za początek wszelkiego zła, które przypisuje się Polsce odrodzonej jako państwo demokratyczne w 1989 r. Do tego stopnia, że młodzi narodowcy z Konfederacji pogardliwie nazywają III RP „republiką Okrągłego Stołu”. Oni oczywiście nie mogą pamiętać tamtego czasu, a historii uczyli się już w wersji ipeenowskiej. Gorzej, że taką samą pogardę dla początków „trzeciej niepodległości” wyraża wielu starszych polityków czy dziennikarzy, którzy pamięć mają dobrą, lecz wybiórczą, historię zaś dopasowują do własnych potrzeb ideologicznych.

Czym w rzeczywistości był Okrągły Stół? Rewolucją bez rewolucji, czyli pierwszym w powojennej Polsce spełnieniem marzenia o wielkiej zmianie w kierunku wolności i suwerenności, w dodatku bez użycia przemocy – własnej lub radzieckiej – co było zmorą polskich przełomów z lat 1956, 1970 i 1980-1981. I wbrew wszelkim teoriom spiskowym (które pojawiły się bardzo szybko, bo już na początku lat 90.) w 1989 r. nikt nie wiedział, jak potoczą się dalsze wydarzenia. Okrągły Stół był bowiem wielkim eksperymentem, i to w skali nie tylko PRL, ale wręcz całego bloku wschodniego. Nigdy dotąd władza w żadnym kraju zależnym od Moskwy nie zdecydowała się na wyciągnięcie ręki do ludzi opozycji, którzy jeszcze tak niedawno byli przez nią internowani i więzieni, a w wymiarze propagandowym uznawani za wrogów ustroju i agenturę USA.

Eksperyment po referendum

Zimą i wiosną 1989 r. nikt nie miał pojęcia, do czego ten eksperyment doprowadzi. Dla ekipy gen. Wojciecha Jaruzelskiego było jasne, że kolejne lata rządzenia po stanie wojennym oznaczają pogłębianie się marazmu politycznego i gospodarczego, a wobec tego coraz większe zniechęcenie społeczeństwa. Wymownym tego świadectwem były wyniki referendum przeprowadzonego w listopadzie 1987 r., gdy na żadne z pytań dotyczących radykalnej reformy gospodarczej i demokratyzacji życia politycznego władza nie uzyskała odpowiedzi twierdzącej ponad połowy uprawnionych do głosowania (ta porażka do złudzenia przypominała kompromitującą próbę połączenia przez rząd PiS referendum z wyborami parlamentarnymi w październiku 2023 r.).

Warto przy tym pamiętać, że przez całe lata 80. gen. Jaruzelski zabiegał o rozszerzenie zaplecza politycznego swoich rządów. Dziwny to „dyktator”, w dodatku „komunistyczny”, który starał się uzyskać poparcie przeciwników ideologicznych kierowanej przez niego partii. Przede wszystkim hierarchii kościelnej, z papieżem w Watykanie i prymasem Polski na czele, a w wymiarze ściśle politycznym – działaczy katolickich cieszących się zaufaniem tejże hierarchii. Temu służyło powołanie w 1982 r. PRON pod kierownictwem Jana Dobraczyńskiego czy w 1986 r. Rady Konsultacyjnej przy Przewodniczącym Rady Państwa z takimi postaciami jak mec. Władysław Siła-Nowicki, prof. Maciej Giertych czy prof. Krzysztof Skubiszewski, a także (bezskuteczne co prawda) zapraszanie do tworzonego w 1988 r. rządu Mieczysława Rakowskiego ludzi takich jak Andrzej Micewski, prof. Julian Auleytner czy prof. Witold Trzeciakowski.

Gesty te nie mogły jednak przynieść istotnej zmiany, gdyż hierarchia kościelna i związana z nią inteligencja katolicka nie stanowiły realnej ani nawet symbolicznej alternatywy wobec władzy peerelowskiej. Kościół bowiem od 1956 r. funkcjonował w coraz ściślejszej symbiozie z tą władzą, co dzisiaj skutecznie zakłamuje ipeenowska „polityka historyczna”.

Jedyną alternatywą – przynajmniej w odczuciu znacznej części społeczeństwa – mogła być Solidarność. A właściwie legenda Solidarności, bo samego związku zawodowego nie było od czasu wprowadzenia stanu wojennego, który szybko i nadzwyczaj skutecznie zlikwidował faktyczną dwuwładzę w państwie, jaka istniała od sierpnia 1980 r. do grudnia 1981 r. Struktury solidarnościowego podziemia, początkowo działające bardzo aktywnie, z czasem zaczęły słabnąć, od połowy lat 80. nie miały zaś większego znaczenia, tym bardziej że po zniesieniu stanu wojennego kilkaset tysięcy działaczy Solidarności skorzystało z możliwości opuszczenia kraju na stałe.

Nie było więc związku, ale był Lech Wałęsa, który konsekwentnie dbał o budowanie własnej pozycji zarówno w kraju (w czym pomogło długie internowanie po 13 grudnia 1981 r.), jak i za granicą (do czego przyczyniła się przede wszystkim Pokojowa Nagroda Nobla w 1983 r.). I to właśnie Wałęsa okazał się jedynym realnym partnerem do rozmów z władzą w 1988 r., gdy dwukrotnie, w maju i sierpniu, przeszła przez Polskę fala strajków o charakterze

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Państwo o nich zapomniało

Tysiące polskich żołnierzy poległo w walkach o Wał Pomorski ale IPN to nie interesuje

Chociaż walki o Wał Pomorski należą do najchlubniejszych kart naszej historii, przez całe lata, szczególnie za rządów PiS, pomijano je bądź obniżano ich rangę. Nierzadko też w ohydny sposób wyrażano się o uczestnikach tych walk, żołnierzach 1. Armii Wojska Polskiego, oskarżając ich o niepolski rodowód. Pisowskiemu szaleństwu, gwałtowi na historii i pamięci, likwidowaniu pomników, udało się w znaczny sposób przeciwstawić dzięki mieszkańcom Pomorza Zachodniego. Dzięki ich postawie, obywatelskiemu sprzeciwowi wobec ipeenowskiego fałszowania tamtych wydarzeń.

Zanim 1. Armia Wojska Polskiego wzięła udział w zwycięskiej bitwie o Kołobrzeg (7-18 marca 1945 r.), stoczyła ciężkie boje o przełamanie Wału Pomorskiego (Pommernstellung). Tak nazwano system umocnień, który w latach 1932-1937 powstał na ówczesnej wschodniej granicy III Rzeszy i w latach 1944-1945 został zmodernizowany na głównej pozycji obronnej. Fortyfikacje te ciągnęły się na długości 275 km i obejmowały linię D-1 na odcinku od Słupska, przez Szczecinek i Wałcz, do Santoka oraz linię D-2 od Kołobrzegu, przez Połczyn-Zdrój, do Gorzowa Wielkopolskiego. Wchodziło w ich skład ok. 900 bunkrów żelbetowych, a także różnego rodzaju stanowisk ogniowych. Ich uzupełnienie stanowiły liczne transzeje strzeleckie, rowy łączące, schrony drewniano-ziemne oraz zapory inżynieryjne.

Pod koniec stycznia 1945 r. jednostki pancerne Armii Czerwonej uchwyciły drugi brzeg Odry pod Kostrzynem i Frankfurtem. Oznaczało to, że front wschodni był już tylko 90 km od Berlina. Jednakże w rękach niemieckich znajdowały się jeszcze Dolny Śląsk i Pomorze, co groziło oskrzydleniem nacierających na Berlin wojsk radzieckich. Ofensywę na stolicę III Rzeszy trzeba było chwilowo zatrzymać i oczyścić obie flanki z wojsk niemieckich. Do walk na Pomorzu skierowano 1. Armię WP.

Na podstawie dyrektywy operacyjnej dowódcy 1. Frontu Białoruskiego marsz. Gieorgija Żukowa z 28 stycznia 1945 r. 1. Armia WP przeszła następnego dnia do pierwszego rzutu z rejonu Bydgoszczy w kierunku na Jastrowie, Iłowiec, Suchań i Widuchową z zadaniem prowadzenia natarcia i osłony północnego skrzydła frontu. W nocy z 29 na 30 stycznia 11. Pułk Piechoty z 4. Dywizji Piechoty zaatakował i zdobył Złotów. Tak rozpoczęła się bitwa o przełamanie Wału Pomorskiego. Przeciwnikami żołnierzy polskich były różnego rodzaju jednostki niemieckie (w tym Waffen SS) wchodzące w skład Grupy Armii „Wisła” pod formalnym dowództwem SS-Reichsführera Heinricha Himmlera.

Kolejnym etapem były walki o Podgaje, gdzie 1. Dywizja Piechoty starła się z łotewską 15. Dywizją Grenadierów Waffen SS „Lettland”. Podgaje zostały opanowane 3 lutego w godzinach popołudniowych. Po zdobyciu wsi żołnierze polscy odkryli zbrodnię wojenną popełnioną (prawdopodobnie przez łotewskich esesmanów) na ich 32 kolegach z 4. kompanii 3. Pułku Piechoty 1. DP, wziętych do niewoli i spalonych żywcem w stodole.

Przesmyk śmierci

Dalsze walki toczyły się o przełamanie głównej pozycji Wału, która biegła za jeziorami Dobre, Zdbiczno, Smolno i Łubianka na północny zachód od Wałcza. Odcinka tego broniły po stronie niemieckiej Dywizja Piechoty Märkisch-Friedland (Mirosławiec), pułk zmotoryzowany, dwa bataliony niszczycieli czołgów i formacje Volkssturmu, mając do dyspozycji m.in. 140 dział różnego typu i 35 bunkrów żelbetowych. Ważnymi etapami operacji przełamania Wału były też walki o Jastrowie, Nadarzyce, Dobrzycę, Mirosławiec i bitwa pod Jaksicami (8 lutego 1945 r.). W walkach tych brały udział dywizje piechoty: 1., 2., 3., 4. i 6., 1. Brygada Pancerna, 4. Pułk Czołgów Ciężkich, 11. Pułk Artylerii Haubic, 13. Pułk Artylerii Pancernej, 1. Brygada Artylerii Armat, 2. Brygada Artylerii Haubic, 4. Brygada Artylerii Przeciwpancernej, 5. Brygada Artylerii Ciężkiej, 1. Pułk Moździerzy oraz samodzielne bataliony saperów: 8., 10. i 11.

Walki toczyły się w trudnych warunkach zimowych, a potem w czasie wiosennych roztopów. Niemieccy oficerowie porównywali Pommernstellung D-1 do Linii Gustawa we Włoszech i mieli w tym sporo racji. Także dlatego, że zarówno Linię Gustawa, jak i Wał Pomorski przełamali Polacy. Symbolem zaciekłości toczonych walk stał się bój o mniej więcej 200-metrowy przesmyk między jeziorami Smolno i Zdbiczno. Żołnierze 4. Dywizji Piechoty nazwali go „przesmykiem stu diabłów”. Później nazwano to miejsce Przesmykiem Śmierci. Znajdowały się tam dwa niemieckie bunkry otoczone polami minowymi i zasiekami z drutu kolczastego. Podejmowane przez trzy dni – od 5 do 8 lutego 1945 r. – próby ich zdobycia kosztowały życie ok. 300 żołnierzy. Dopiero sprowadzenie haubicy kalibru 152 mm pozwoliło zniszczyć jeden z bunkrów. Drugi bunkier zdobyli polscy piechurzy.

Zmagania na Przesmyku Śmierci tak wspominał por. Eugeniusz Skrzypek z 4. DP: „I to były najcięższe i najtrudniejsze boje, w jakich brałem udział. Bunkry Wału Pomorskiego były dla nas niemiłą niespodzianką. Do tego panowała ostra zima. Dostaliśmy rozkaz nacierania na nie bez wsparcia artyleryjskiego i bez zaopatrzenia, ba, nawet bez strojów maskujących! W ciemnozielonych płaszczach na ośnieżonych, odsłoniętych polach byliśmy dla niemieckich cekaemistów i moździerzystów celami jak na strzelnicy! Polscy żołnierze ginęli tu setkami, ale nie z okrzykiem »Za Stalina!« czy »Za Związek Radziecki!« – jak twierdzą dziś niektórzy, zawsze »Za Polskę!«, »Za wolną Polskę!«”(1).

Zasadnicze walki o przełamanie Wału Pomorskiego toczyły się od 29 stycznia do 12 lutego 1945 r., jednak po sforsowaniu jego głównej rubieży 1. Armia WP prowadziła dalej ciężkie walki zaczepne w rejonie Łowicza Wałeckiego, Borujska, Żabina i Będlina. W ich rezultacie poniosła nowe, dotkliwe straty. Od nawiązania 30 stycznia 1945 r. pod Złotowem styczności bojowej z nieprzyjacielem do końca lutego 1. Armia WP straciła 14 082 żołnierzy, w tym 3430 poległych, 8472 rannych i 2180 zaginionych (2).

Przełamanie Wału Pomorskiego było wielkim sukcesem operacyjnym 1. Armii WP, który zadecydował o przebiegu całej operacji pomorskiej. Sukces ten umożliwił opanowanie całego Pomorza Zachodniego. Polskich żołnierzy nie zabrakło też w walkach na Pomorzu Wschodnim, w tym o Gdańsk i Gdynię 27-28 marca 1945 r. Walczyła tam m.in. 1. Brygada Pancerna, której żołnierze dokonali 6 kwietnia w wyzwolonej Gdyni ceremonii zaślubin Polski z Bałtykiem – kolejnej po Dziwnówku, Mrzeżynie i Kołobrzegu.

Żołnierze 1. Armii wkraczali wtedy na stary piastowski szlak, który osiem wieków wcześniej wytyczyli rycerze Bolesława Krzywoustego. Dzisiaj takie stwierdzenie jest wyśmiewane jako teza PRL-owskiej propagandy. Po 1989 r. mówienie o ziemiach piastowskich lub Ziemiach Odzyskanych traktowane jest z ironią. Tę drugą nazwę albo szyderczo bierze się w cudzysłów, albo dodaje do niej „tzw.”, chociaż wymyślona została nie przez komunistów, lecz przez sanację w odniesieniu do anektowanego w 1938 r. Zaolzia. Po raz pierwszy nazwa stosowana w PRL na określenie przyłączonych do Polski w 1945 r. Ziem Zachodnich została użyta w dekrecie prezydenta Ignacego Mościckiego z 11 października 1938 r. o zjednoczeniu Odzyskanych Ziem Śląska Cieszyńskiego z Rzecząpospolitą Polską (Dz.U. RP z 1938 r. nr 78, poz. 533). Współczesne lekceważenie tej nazwy jako określenia terenów przyłączonych w 1945 r.  świadczy

1 Cyt. za: Piotr Korczyński, Piętnaście sekund. Żołnierze polscy na froncie wschodnim, Warszawa 2023, s. 156.

2 Marek A. Koprowski, Krwawy dar Stalina. Powrót Pomorza Zachodniego do Polski, Poznań 2024, s. 292.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Kto komu powinien dziękować

Władysław Gomułka: polityka Becka uratowała ZSRR

Pisać wspomnienia Władysław Gomułka zaczął w roku 1972 i spisywał je do początków 1981 r., gdy choroba nie pozwoliła mu pracować. Tekstowi poświęcał kilka godzin dziennie, systematycznie, cztery razy w tygodniu. W ten sposób zapisał ponad 1,8 tys. stron. Ręcznie, czytelnym, kaligraficznym pismem. Praktycznie bez skreśleń ani poprawek. Miał więc gotowy tekst już w głowie, wcześniej przemyślany i uporządkowany.

Przed śmiercią (1 września 1982 r.) mówił rodzinie, że na publikację tych wspomnień jest jeszcze za wcześnie. Dlatego dopiero w roku 1991 r. zostały one opracowane i zredagowane przez prof. Andrzeja Werblana, a rok później je wydano.

Cytowane fragmenty pochodzą z I tomu „Pamiętników”, z rozdziału VI „ZSRR i KPP a sprawa niepodległości Polski”, z podrozdziału „Co ZSRR zawdzięcza polityce Józefa Becka?”.

Przemyślenia Gomułki dotyczące Becka i paktu Ribbentrop-Mołotow wywołały sensację, padały wręcz stwierdzenia, że takie opinie nie mogły wyjść spod jego pióra. To niepotrzebne zdumienie – Gomułka, powtórzmy, pisał ręcznie, a w wielu innych sprawach dotyczących ZSRR prezentował podobny punkt widzenia. Oraz żelazny realizm polityczny.

 

Patrząc z dzisiejszej, czyli z powojennej, perspektywy na wydarzenia międzynarodowe rozgrywające się pod koniec lat 30., nie może ulegać wątpliwości, że:

– po pierwsze, ówczesny rząd sanacyjny – podobnie jak cała Polska – był żywotnie zainteresowany w utrzymaniu pokoju, prowadząc politykę neutralności, pragnął uchronić Polskę przed wplątaniem jej do wojny, nie chciał się wiązać sojuszem z Niemcami przeciw ZSRR ani nie uważał za możliwe i korzystne dla Polski zawarcie ze Związkiem Radzieckim sojuszu skierowanego przeciwko Niemcom;

– po drugie, wobec układu sił istniejącego w 1939 r. między Polską a Niemcami oraz wobec ograniczenia się Francji i Wielkiej Brytanii jedynie do formalnego wypowiedzenia wojny Niemcom w trzy dni po ich napaści na Polskę i niepodjęcia przez te państwa działań wojennych ani na froncie zachodnim, ani na terytorium Niemiec przez cały okres ich rozprawy wojennej z Polską, klęska wrześniowa Polski była rzeczą nieuniknioną. Musiała ona nieuchronnie nastąpić, nawet niezależnie od podjęcia w dniu 17 września radzieckiej interwencji zbrojnej przeciw Polsce oraz niezależnie od tego, jaki rząd – sanacyjny, antysanacyjny czy jedności narodowej – znajdowałby się w tych latach u steru władzy państwowej.

Po odbudowaniu militaryzmu niemieckiego – w rezultacie czego poprzez demilitaryzację Nadrenii oraz włączenie Austrii do Niemiec doszło do układu monachijskiego i zagarnięcia przez Hitlera wpierw Sudetów, a później całej Czechosłowacji – sytuacja Polski stała się beznadziejna, nie było żadnej możliwości uratowania jej przed zagładą. W 1939 r. Polska stanęła przed alternatywą: albo wzorem Czechosłowacji skapitulować przed Niemcami, zdać się na łaskę i niełaskę Hitlera i w ten sposób zginąć jako niezawisłe państwo, albo podjąć, bez najmniejszych szans zwycięstwa, wojnę z Niemcami i w ten sposób zginąć z bliżej nieokreśloną nadzieją na korzystny dla Polski rozwój wydarzeń historycznych.

(…) Na kapitulację Polski przed Niemcami nie pozwalał charakter narodowy Polaków, nie pozwalały dominujące w narodzie polskim wiekowe tradycje walk o wolność i niezawisłość Polski. I niezależnie od tego, jaki rząd sprawowałby władzę w Polsce w tym okresie, musiałby odpowiedzieć na roszczenia Niemiec hitlerowskich wobec Polski tak, jak odpowiedziało ówczesne sanacyjne kierownictwo państwa polskiego.

(…) Możliwości polityki zagranicznej Polski przedstawianych w uchwałach KC KPP ani sanacja, ani opozycja nie mogły w ogóle brać pod uwagę. Mogły jedynie widzieć w nich wyraz dążeń i zamiarów Związku Radzieckiego wobec Polski, zmierzających do przekształcenia jej w republikę sowiecką, wchodzącą w skład ZSRR. Ale po układzie monachijskim i takie rozumowanie stało się fałszywe. Nie wiemy wprawdzie, jakie hasła rzucałaby w tym czasie KPP, została bowiem przedtem rozwiązana, jednakże ani poprzednie jej dążenia – zawsze zresztą nierealne – do rewolucji proletariackiej i zbudowania na gruzach Polski burżuazyjnej Polskiej Republiki Rad – ani też rzucane przez nią

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Krwawe zaślubiny z Bałtykiem

Zdobycie Kołobrzegu było pierwszym wielkim samodzielnym zwycięstwem 1. Armii WP i kluczowym etapem walk o Pomorze Zachodnie

W dniach 4-18 marca 1945 r. rozegrała się bitwa o Kołobrzeg – największa obok walk o przyczółki warszawskie (16-23 września 1944 r.) bitwa miejska stoczona przez Wojsko Polskie walczące na froncie wschodnim. Bitwa o Kołobrzeg należy też do największych bitew oręża polskiego podczas II wojny światowej, obok walk Armii „Poznań” i „Pomorze” nad Bzurą (9-22 września 1939 r.), udziału 2. Korpusu Polskiego w bitwie o Monte Cassino (12-18 maja 1944 r.) i operacji łużyckiej 2. Armii WP (16 kwietnia-4 maja 1945 r.).

Zdobycie Kołobrzegu było pierwszym wielkim samodzielnym zwycięstwem 1. Armii WP i kluczowym etapem walk o zdobycie Pomorza Zachodniego. Pod koniec stycznia 1945 r. 1. Armia WP, działająca w ramach 1. Frontu Białoruskiego, dotarła do Bydgoszczy. Potem przystąpiła do forsowania Wału Pomorskiego, czyli długiego na ok. 270 km systemu umocnień polowych, który powstał w latach 30. XX w. i został rozbudowany przez Niemców w 1944 r. Były to walki bardzo ciężkie i zostały okupione znacznymi stratami, które wyniosły ok. 11 tys. żołnierzy (3130 poległych, 5905 rannych, 1957 zaginionych oraz 349 chorych i ewakuowanych do szpitali).

Główne walki o przełamanie Wału Pomorskiego zakończyły się 12 lutego 1945 r. W kolejnych dniach 1. Armia zdobyła Żabin, Wierzchowo i Czaplinek. Następnie otrzymała od dowodzącego 1. Frontem Białoruskim marsz. Żukowa rozkaz wyjścia na wybrzeże bałtyckie na szerokim odcinku od Kołobrzegu po Zalew Szczeciński, oczyszczenia tego terenu z resztek wojsk niemieckich i zapewnienia obrony przeciwdesantowej. Do 8 marca większość obszaru Pomorza Zachodniego została opanowana przez wojska radzieckie i polskie, a niemiecka Grupa Armii „Wisła” rozbita. Niepowodzeniem zakończyło się jedynie radzieckie natarcie na Kołobrzeg – ogłoszony 28 listopada 1944 r. przez Hitlera twierdzą.

Dwutygodniowy bój

Jako pierwsze zaatakowały Kołobrzeg 4 i 5 marca radziecka 45. Brygada z 1. Gwardyjskiej Armii Pancernej i 272. Dywizja z 19. Armii. Jednostkom tym nie udało się wedrzeć do miasta, którego broniły trzy umocnione linie obrony. Wtedy do walk skierowano część sił 1. Armii WP. Oblężenie z udziałem wojsk polskich rozpoczęło się 7 marca, kiedy do Kołobrzegu dotarli żołnierze 6. Dywizji Piechoty. Następnego dnia pierścień okrążenia zamknęła 3. Dywizja Piechoty. Ponadto w walkach ze strony polskiej uczestniczyły od 13 marca 4. Dywizja Piechoty oraz 4. Pułk Czołgów Ciężkich, wyposażony w 23 czołgi ciężkie IS-2 i 13 ciężkich dział pancernych ISU-122.

Ogółem w dwutygodniowym boju o Kołobrzeg wzięło udział w różnym czasie ok. 29 tys. żołnierzy polskich i radzieckich (w tym 28 tys. polskich). Liczebność sił niemieckich broniących miasta szacowana jest na 8-10 tys. żołnierzy. Byli to żołnierze z różnych jednostek niemieckich (m.in. 3. Armii Pancernej), marynarze i członkowie Volkssturmu, ale także francuscy ochotnicy z 33. Dywizji Grenadierów Waffen SS „Charlemagne” („Karol Wielki”). W czasie walk siły te były wspierane przez pociąg pancerny Panzerzug 72A oraz artylerię okrętową trzech ciężkich krążowników: „Admiral Scheer”, „Lützow” i „Prinz Eugen”, ostrzeliwujących miasto z morza.

Dowódcą Festung Kolberg został 1 marca 1945 r. płk Fritz Fullriede, przeniesiony do Grupy Armii

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Od hrabiego po księdza

Napisanie historii powszechnej władza powierzyła autorom, z których żaden nie należał do partii, nie miał związków rodzinnych z szeroko rozumianą lewicą!

Karol Nawrocki jest doktorem nauk humanistycznych w dziedzinie historii, co na wielu wyborcach może robić duże wrażenie. Z samego tytułu niewiele jednak wynika, gdyż cały „dorobek naukowy” kandydata PiS sprowadza się do kilku publikacji obracających się wokół wąskiego tematu, o którym napisał doktorat: dziejów Solidarności w latach 80. w województwie elbląskim. I trudno temu się dziwić, Nawrocki bowiem od początku wyraźnie nastawiał się na karierę polityczną, do której szczeblami miały być stanowiska dyrektora Muzeum II Wojny Światowej i prezesa IPN, uzyskane dzięki poparciu innego wpływowego historyka i polityka zarazem, prof. Ryszarda Terleckiego.

„Obywatelski kandydat” na prezydenta jest przy tym najgorszym przykładem traktowania historii w III RP, rozumienia jej jako ideologicznej propagandy antykomunizmu, nacjonalizmu i klerykalizmu, a nie rzetelnych badań przeszłości i upowszechniania wiedzy o niej. Skutki takiego podejścia są coraz bardziej widoczne. Nie tylko ciągle obniża się poziom wiedzy historycznej Polaków, ale również maleje zainteresowanie przeszłością, szczególnie wśród młodych pokoleń, czego dobitnym świadectwem jest coraz mniejsza liczba maturzystów wybierających historię jako przedmiot egzaminacyjny.

A przecież w czasach tak oczernianej przez IPN Polski Ludowej było odwrotnie: duża część społeczeństwa żywo interesowała się przeszłością, masowo czytając książki i artykuły prasowe czy oglądając filmy historyczne, których poziom był o wiele wyższy niż dzisiaj. Edukację historyczną na wszystkich poziomach nauczania traktowano z pełną powagą. To prawda, że działała cenzura, jednak podlegały jej tylko niektóre tematy z XX-wiecznych dziejów Polski (szczególnie stosunki polsko-radzieckie), natomiast cała wcześniejsza historia cieszyła się pełną swobodą badań i popularyzacji. Tak było od 1956 r. – po krótkim okresie narzucania stalinowskich schematów w nauce historycznej – i każda kolejna dekada PRL poszerzała strefę wolności intelektualnej. A lata 80., gdy Polską rządził gen. Jaruzelski, który de facto odrzucił partyjną ideologię na rzecz ogólnonarodowego patriotyzmu, stanowiły czas coraz większej rehabilitacji także XX-wiecznej historii. W efekcie po 1989 r. niewiele zostało białych plam w naszej przeszłości.

Wspaniałe osiągnięcie

O tym wszystkim jednak nie dowiemy się od takich propagandzistów „polityki historycznej” jak dr Nawrocki. Dla nich powojenna Polska to wyłącznie „komunizm” i „zbrodnie komunistyczne”, a z drugiej strony „opór społeczny”, którego filarem był oczywiście Kościół katolicki. Skoro jednak dr Nawrocki ukończył w 2008 r. studia historyczne na Uniwersytecie Gdańskim (notabene założonym w ostatnim roku rządów Władysława Gomułki, który to rok IPN-owcom kojarzy się wyłącznie z „powstaniem grudniowym” w Gdańsku i na Wybrzeżu), zapewne musiał korzystać z podręczników wydawanych nie tylko w III RP, ale i wcześniej – właśnie w PRL. Szczególnie dotyczy to historii powszechnej, której studenci nieraz do dziś uczą się z serii sześciu podręczników Państwowego Wydawnictwa Naukowego, w większości wydrukowanych po raz pierwszy w latach 1964-1968 (najobszerniejszy tom, obejmujący wiek XVIII, ukazał się dopiero w 1977 r.).

Ta seria uważana jest do dziś za wspaniałe osiągnięcie naszej nauki historycznej, łączące rzetelną wiedzę naukową z pięknym stylem pisarskim, którego dzisiejsi autorzy najczęściej nie mają. I choć autorzy wszystkich tomów od dawna nie żyją, PWN nadal wznawia tę serię, nie rezygnując oczywiście z wydawania podręczników młodszych historyków, którzy reprezentują nowocześniejsze (co nie zawsze oznacza, że lepsze) podejście do dziejów powszechnych. Warto przypomnieć postacie autorów owej serii z czasów „głębokiego PRL-u”.

Wydany w 1965 r. tom pierwszy, obejmujący historię starożytną, napisał prof. Józef Wolski (1910-2008), przedwojenny jeszcze asystent na Uniwersytecie Jagiellońskim, należący do grupy krakowskich uczonych, których 6 listopada 1939 r. Niemcy podstępnie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Kresy w oczach oficerów KOP

Sprawa gospodarczego podniesienia tych ziem jest palącym i kapitalnym zagadnieniem polityki państwowej

Opracowanie oficerów oświatowych Korpusu Ochrony Pogranicza pokazuje prawdziwy obraz Kresów Wschodnich II RP. A obraz ten we współczesnym polskim piśmiennictwie jest mocno zmitologizowany i tym samym zafałszowany. Oficerowie, dokonując opisu gmin kresowych, w których stacjonowali, czynili to rzetelnie. Opis miał służyć ich formacji, nie był przeznaczony dla czytelnika zewnętrznego. Nie było więc tu miejsca na propagandę czy koloryzowanie rzeczywistości.

Opracowanie „Stosunki społeczno-oświatowe w 18 gminach na pograniczu Litwy, Łotwy i ZSRR w ciągu ostatnich 5 lat” jest dziełem instruktorów oświaty KOP, wydanym „Dla potrzeb własnych na prawach rękopisu Oddział Wychowania Żołnierza Dowództwa KOP” w Warszawie w 1935 r., w formie maszynopisu powielonego. Maszynopis liczy 156 kart – 312 stron. Nie wiadomo, w ilu egzemplarzach został powielony. Jeden znajdziemy w CA MSW, to egzemplarz, który znajdował się w Centralnej Bibliotece Dowództwa KOP.

Autorami opracowań są „oficerowie oświatowi” poszczególnych batalionów KOP (zwani też „instruktorami oświatowymi”). Z zasady byli to młodzi oficerowie, dobierani na te funkcje wedle kryteriów intelektualnych i predyspozycji osobistych. Sądząc po ich opracowaniach, rzeczywiście w większości wykazywali się wiedzą ogólną, zwłaszcza historyczną, a także w pewnym sensie warsztatem badacza spraw społecznych, jak również zdolnością do krytycznej, obiektywnej oceny rzeczywistości. W efekcie powstał niezwykle ciekawy, wartościowy materiał historyczny. Prawdziwy, nielukrowany obraz Kresów. O samych autorach niewiele wiemy, w szczególności nieznane są w większości ich dalsze losy.

Czesław Blusiewicz

Instruktor oświatowy baonu KOP „Nowe Troki”

Gmina Nowe Troki powiatu wileńsko-trockiego

Przystępując do opracowania tematu tak ściśle związanego z pracą instruktora oświaty, pragnę dać najwierniejszy obraz tutejszej zbiorowości wiejskiej w oparciu o obserwacje przejawów życia. Trudno jest uwierzyć, jak pierwotną jest dusza wsi i jak daleką od pozorów i zewnętrzności. Mieszkaniec wsi odnosi się do wszystkich i wszystkiego nieprzychylnie. Niewychowany w młodości, poniżany, ograniczony i krótkowzroczny – nikomu nie wierzy. Kieruje się w życiu raczej instynktem – niż świadomością celowego działania. Jego religia i jego „wielka pobożność” wcale mu nie przeszkadza popełniać czyny nieraz potworne. Bowiem religia mieszkańca wsi nie opiera się na miłości Boga i bliźniego i nie wiąże się z obowiązkiem życia codziennego. Służy ona tylko do zabezpieczenia się w życiu pozagrobowym.

Na dalekich, rozrzuconych szarych wsiach śpi lud polski w mrokach biedy i zabobonu, ciemnoty i bierności. Kogoż widzimy na tych wsiach osamotnionych, kto ma odwagę całe życie spędzić daleko, na wsi, zapominając o prawach do osobistego szczęścia i życia? Odpowiedź krótka. Poza nauczycielstwem – garstka rozsianych urzędników i żołnierzy KOP pracujących w samotności, pomimo niezrozumienia, nawiązujących ten bezcennej wartości kontakt wsi ze społeczeństwem, z Państwem, budząc świadomość Ojczyzny i obowiązki obywatela.

Pamiętać więc musimy, że praca tych ideowych dzieci polskich wymaga współdziałania i pomocy, że same słowa krytyczne nie wystarczą, tym bardziej że na wieś przychodzą, na wsi się znajdują różni jej niepowołani apostołowie.

Dziś coraz częściej zdejmuje się odpowiedzialność za osobiste materialne niepowodzenia, składając je na karb kryzysu i stosunków ogólnoświatowych. Że wieś znalazła się w katastrofalnych warunkach, złożyło się na to wiele czynników natury politycznej i ekonomicznej. Nie należy jednak lekceważyć strony moralnej tego upadku i poza dalekim zasięgiem przyczyn ogólnoświatowych trzeba dojrzeć prawdę i błędy własne.

Gmina trocka, obejmująca 355 km kw., jedna z najstarszych gmin powiatu, jest w 90% rolnicza. Terenem swym przylega ona do Wilna. Zdawałoby się, że sąsiedztwo

Kresy w oczach oficerów KOP, wstęp i opracowanie Jan Widacki, Universitas, Kraków 2024

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Wybrali Polskę Ludową

Inteligenci, którym udało się przeżyć, mieli do wyboru uznanie „Polski lubelskiej” za nową okupację albo za szansę na odbudowę życia narodowego

Latem 1944 r. polska inteligencja stanęła na rozdrożu. Po pięciu latach okupacji niemieckiej, której celem było wyniszczenie wykształconej warstwy Polaków i uczynienie z reszty narodu uległej masy niewolników, polscy inteligenci, którym udało się przeżyć, mieli do wyboru uznanie „Polski lubelskiej” za nową okupację albo za szansę na odbudowę życia narodowego. Według dominującej dziś IPN-owskiej wizji historii wszyscy świadomi Polacy powinni byli stawić opór „sowieckiej okupacji”, najlepiej idąc do lasu, by zbrojnie walczyć z NKWD, UB i MO. Na szczęście ludzi, którzy tak myśleli, było wówczas niewielu, a wśród zdziesiątkowanych elit umysłowych II RP taki pogląd był marginalny.

Z drugiej strony polscy komuniści – zarówno ci, którzy dotarli do Lublina z ZSRR, jak i ci, którzy od 1942 r. działali w konspiracyjnej Polskiej Partii Robotniczej – robili wszystko, by pozyskać przedstawicieli przedwojennej inteligencji. Ich celem stało się bowiem stworzenie całkowicie nowego państwa, a to wymagało wykwalifikowanych kadr, którymi poboczny przed wojną i rozgromiony w wyniku stalinowskiej czystki ruch komunistyczny po prostu nie dysponował. Zarazem miało to być państwo, które i dla zachodnich aliantów, i przede wszystkim dla większości narodu polskiego stanowiłoby naturalną kontynuację niepodległej Polski sprzed 1939 r., choć w innych granicach. Dlatego każde znane nazwisko z II RP było dla komunistów na wagę złota, bo legitymowało ich władzę i dowodziło ciągłości państwowej oraz autentyczności narodowej „Polski lubelskiej”.

Dziś takie podejście ludzi z PPR można uważać za instrumentalne, a postawę tych przedstawicieli polskich elit, którzy czynnie zaakceptowali nową władzę, za kolaborację. Tylko czy pomoże to zrozumieć sytuację obu stron w ostatnich miesiącach wojny i w pierwszym okresie pokoju? Czy w ogóle dzisiejsi Polacy – od 80 lat żyjący we własnym państwie o stabilnych granicach – są w stanie zrozumieć swoich przodków, którzy po pięciu latach największej katastrofy dziejowej mogli zaakceptować każdą formę polskiej państwowości? Nawet stworzoną przez tego samego Stalina, który w 1939 r. wydatnie przyłożył rękę do likwidacji „pokracznego bękarta traktatu wersalskiego” (jak nazwał Polskę Mołotow).

Namiastka parlamentu

Szczególnym miejscem, które miało odgrywać rolę „arki przymierza między dawnymi i młodszymi laty”, okazała się Krajowa Rada Narodowa. Ten quasi-parlament, utworzony przez działaczy PPR i innych środowisk lewicowych w okupowanej Warszawie w noc sylwestrową z 1943 na 1944 r., nie miał oczywiście żadnej legitymacji społecznej i tak było do samego końca istnienia KRN, czyli do wyborów sejmowych w styczniu 1947 r. (którym towarzyszyły brutalny terror i fałszerstwa). Tyle że żaden organ polskiej władzy w czasie II wojny światowej nie miał społecznej legitymacji, bo nie mógł jej mieć: prezydent i rząd na uchodźstwie zostali wyłonieni na mocno wątpliwych podstawach prawnych i politycznych, faktycznie zaś pod dyktando władz francuskich, a następnie brytyjskich. Namiastki polskiego parlamentu – Rada Narodowa w Londynie i Rada Jedności Narodowej w okupowanej Warszawie – były powoływane arbitralnymi decyzjami liderów kilku ugrupowań politycznych, które od 1935 r. nawet nie zasiadały w Sejmie II RP. Można więc zarzucać twórcom KRN zależność od Moskwy, lecz nie należy ich atakować za brak reprezentatywności, bo tej w czasie wojennej zawieruchy nie miał nikt.

Krajowa Rada Narodowa od początku była narzędziem w rękach kierownictwa PPR – partii, która przez cały okres swojego istnienia (1942–1948) robiła wszystko, by zdobyć uznanie większości Polaków, w tym polskich elit, jako normalne ugrupowanie na scenie politycznej, walczące o odrodzenie państwa i przebudowanie go według własnego, a nie sowieckiego programu. Było to ambicją zwłaszcza Władysława Gomułki, sekretarza generalnego PPR w latach 1943-1948, ale także Bolesława Bieruta, który od owej nocy sylwestrowej pełnił funkcję formalnie bezpartyjnego prezydenta KRN. Funkcja ta sprawiła, że od lipca 1944 r. Bierut mógł już uchodzić za głowę odrodzonego państwa polskiego i zarazem przewodniczącego parlamentu.

KRN okazała się poręcznym narzędziem budowy „Polski lubelskiej”, gdyż stanowiła organ, który podejmował najważniejsze decyzje polityczne i ustrojowe tamtego czasu. 21 lipca 1944 r. formalnie powołała Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego, przekształcony 31 grudnia w Rząd Tymczasowy RP, a 28 czerwca 1945 r. zatwierdziła Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej, utworzony podczas negocjacji w Moskwie. Ponadto 6 września 1944 r. KRN przyjęła dekret o reformie rolnej, 3 stycznia 1946 r. zaś ustawę o upaństwowieniu podstawowych gałęzi gospodarki narodowej.

„Ta cała rewolucja jest »łagodna«, kanty pościerane, trochę rzeczy nie dopowiedzianych. (…) Świat dzieje się z szaloną szybkością, armia sowiecka z koalicyjną już się spotkały, Berlin jest wzięty, los Mussoliniego i Hitlera nieznany. Żyję, niesiona olbrzymim prądem tej przemiany, która na szczęście mi dogadza, która jest moją sprawą”, zapisała Zofia Nałkowska w dzienniku pod datą 4 maja 1945 r. Dzień wcześniej, nieprzypadkowo w trzeciomajowe święto, wybitna przedwojenna pisarka została uroczyście dokooptowana do składu Krajowej Rady Narodowej. A przecież autorka „Granicy” nigdy nie była komunistką ani nie miała z tym ruchem nic wspólnego! Co więcej, pisarka przez całe życie obracała się w kręgach zdecydowanie antykomunistycznych – jej były mąż, gen. Jan Jur-Gorzechowski, piłsudczyk, bojowiec PPS, legionista, w II RP był komendantem głównym Straży Granicznej, w czasie wojny przedostał się na Bliski Wschód, a zmarł w Londynie w 1948 r., gdy Zofia Nałkowska była już posłanką na Sejm Ustawodawczy. Dodajmy: posłanką bezpartyjną, podobnie jak wcześniej w KRN, gdzie takich posłów zasiadało aż 30.

Nie tylko Nałkowska

To, że w pierwszym parlamencie Polski Ludowej (choć trzeba pamiętać, że aż do 1952 r. nazwą państwa była Rzeczpospolita Polska) zasiadała czołowa postać naszej literatury, nie było niczym wyjątkowym. Wręcz przeciwnie, członkami KRN zostało całkiem liczne grono pisarzy i pisarek. Obok Nałkowskiej trzeba wymienić parę znanych przed wojną prozaików – Helenę Boguszewską i jej męża Jerzego Kornackiego (oboje reprezentowali Polską Partię Socjalistyczną), wybitnego poetę Juliana Przybosia (pierwszego po wojnie prezesa Związku Zawodowego Literatów Polskich, początkowo bezpartyjnego, potem członka PPR), prozaika i dramaturga Leona Kruczkowskiego (oficera z września 1939 r., który po uwolnieniu z obozu jenieckiego w 1945 r. wstąpił do PPR i został wiceministrem kultury) oraz poetę, krytyka literackiego i teatralnego Jana Nepomucena Millera (bezpartyjnego). Ponadto krakowskiego pisarza, tłumacza i publicystę Adama Polewkę (reprezentującego PPR), góralskiego prozaika Jana Wiktora (bezpartyjnego), przedwojennego piłsudczyka i członka Polskiej Akademii Literatury Wincentego Rzymowskiego (w 1944 r. został ministrem kultury w PKWN, a potem ministrem spraw zagranicznych jako przedstawiciel Stronnictwa Demokratycznego), chłopskich pisarzy Władysława Kowalskiego i Józefa Ozgę-Michalskiego (działaczy Stronnictwa Ludowego), wreszcie Wandę Wasilewską i jej najbliższą przyjaciółkę Janinę Broniewską (obie znalazły się jako bezpartyjne w KRN w lipcu 1944 r., choć Wasilewska tylko formalnie, bo nie chciała wrócić do nowej Polski i została w ZSRR).

Ale nie tylko ludzie pióra otrzymywali mandaty poselskie w Krajowej Radzie Narodowej. Bierut i jego towarzysze starali się pozyskać każdego przedstawiciela przedwojennej elity intelektualnej, zwłaszcza uczonych, którzy byli potrzebni przede wszystkim po to

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.