Pierwszy sukces!
SK in vitro
Powoli przyzwyczajam się do myśli, że żadne dziecko nie będzie z mojej krwi
Jestem zastępczą mamą
WSTĘP
Dziękuję. Ciągle napływają listy popierające naszą akcję „Szczęście z in vitro”, która ma doprowadzić do choć częściowej refundacji leczenia niepłodności. Dziękuję też Czytelnikom, którzy zdecydowali się opowiedzieć swoją historię. Oto nadzieja, rozczarowanie, ból i poszukiwanie sensu życia w tym, co przeszła kobieta, która podpisała się imieniem Sylwia:
Pamiętam, że nie od razu była w nas chęć posiadania dziecka. Mieszkamy na wsi. Jesteśmy małżeństwem od ośmiu lat i najpierw cieszyliśmy się, że budujemy dom, że potrafimy zarobić – każde na własny samochód. Ale już wtedy rodzina wypytywała: „Na co czekacie?”, a mnie to doprowadzało do furii.
Po trzech latach zapragnęliśmy stać się rodzicami. Z miesiąca na miesiąc wyczekiwałam, że najpierw sama zacznę się domyślać, a potem lekarz powie mi: „Jest pani w ciąży”. Miałam urojone ciąże.
Już wtedy zaczęłam podejrzewać, że z nami jest „coś nie tak”, ale mąż nie chciał słyszeć o wizycie u lekarza. Obrażał się i powtarzał, że jest normalnym facetem. Wmawiał mi, że po prostu potrzebujemy więcej czasu. Za to we wsi huczało. Wiem, bo mi opowiadano, że zostaliśmy określeni jako odmieńcy, co to swoich dzieci mieć nie mogą. I tak jest do dnia dzisiejszego. Idę w niedzielę do kościoła, a na plecach czuję spojrzenie staruszek, które znają mnie od dzieciństwa, wiedzą, gdzie mieszkam i że mam problem. Możliwe, że wyolbrzymiam sytuację. Już wolę, kiedy ktoś zapyta mnie wprost: „A u was kiedy?”, niż żeby plotkował za plecami.
Zdecydowany chłód czuję ze strony teściowej. Z ukochanej synowej (bo mądra i oczytana) zjechałam na ostatnie miejsce. Jestem jedyną kobietą w rodzinie, która nie ma dzieci. Myślę, że gdybym mieszkała w mieście, byłoby mi łatwiej. Wtopiłabym się w tłum. Mogłabym rozmawiać z teściową tylko przez telefon. A na wsi żyjemy okno w okno.
Jednak w końcu nadszedł dzień, że mąż dorósł do wizyty u lekarza. Badania w klinice w Białymstoku wykazały, że jedyną nadzieją jest in vitro, ale szanse są średnie, około 35%.
Pod wpływem leków bardzo utyłam. Ale najważniejsza była nadzieja, że pod moim sercem zacznie bić małe serduszko. Bez reszty zaangażowałam się w leczenie. Mój mąż był przy mnie, ale jednak tylko w roli obserwatora. W ogóle wydaje mi się, że starał się ukryć uczucia. Choć codzienne USG (w czasie przygotowania do in vitro) były przeprowadzane przez specjalistów w bardzo miłej atmosferze, zawsze czułam się zawstydzona i niepotrzebnie obnażona. Ale wyśnione dziecko pozwalało mi przeżyć wszystko. I nadszedł dzień 16 marca 2000 r., gdy miano mi „wszczepić” dwa zarodki. Jaka byłam szczęśliwa! Tak bardzo chciałam, żeby się zagnieździły. Już nawet zwracałam się do nich jak do swoich dzieci. Kompletnie mi odbiło. Dzieci były realne, miały imiona i nieznośne charakterki. Rozmawiałam z nimi.
Nadzieja trwała dwa tygodnie. Test wykazał, że nie ma ciąży. Tak po prostu. Nie mogłam uwierzyć. Zrobiłam drugą próbę, ale wynik był ten sam. Stałam w łazience i nawet nie płakałam. Po prostu umarł kawałek mnie samej. Wydawało mi się, że jeśli będę wierzyła w tę ciążę, to ją utrzymam. Gdyby tak było, na świecie nie byłoby bezpłodnych kobiet.
Mąż szybciej się pozbierał psychicznie i zaczął mnie pocieszać, że możemy spróbować raz jeszcze. Ale ja się załamałam. Przestałam chodzić do kościoła, bo przecież tak się modliłam, a Bóg mnie nie wysłuchał. Bałam się następnej próby, poza tym okazało się, że nasze możliwości finansowe nie są aż tak duże.
Aż pewnego dnia zjawił się dawny przyjaciel rodziny, ksiądz Stanisław, który przyjechał z wizytą do naszej parafii. Rozmowa z nim spowodowała, że zaczęłam dbać o swój wygląd, o męża, o dom, zaczęło mi zależeć na pracy. Planuję studia. No i jest ten jeden procent nadziei. Ta rozmowa z księdzem była zapisana w niebie.
Inność odczuwam ciągle. W pracy jestem głupio „napiętnowana”, gdy dzielone są bony okolicznościowe. Wysokość kwoty zależy od jednego kryterium – liczby posiadanych dzieci. Nic innego nie ma znaczenia. Przy moim nazwisku zawsze widnieje zero. Nie dostaję ani grosza. Proszę mnie zrozumieć, nie chodzi o pieniądze, ale o wykluczenie. Poza tym w moim zakładzie pracy główną imprezą integrującą dorosłych jest zabawa noworoczna dzieci. Ja mogę iść do domu.
Ale dziś moja inność nie przeszkadza mi tak bardzo. Umiem już nie wgapiać się w małe dziecko czy nawet telewizyjną reklamę kremów dla dzieci.
Wiem, że obsesja może zabić moje małżeństwo. I dlatego staram się normalnie żyć i cieszyć się tym, co mam. Choć nie jest to dla mnie łatwe, zdałam się na los – co ma być, to będzie. Gorąco wierzę, że uda mi się zrealizować marzenia o rodzicielstwie, jeśli nie własnym, to w ramach rodziny zastępczej czy adopcyjnej. Ogromna wiara w Boga pozwala mi pokonać rozpacz. Tłumaczę sobie, że taka jest Jego wola.
Dziś mam 30 lat. Jestem mamą zastępczą dla 13-letniego chłopca. Byłam również mamą dla czteroipółletniej dziewczynki, która odeszła już do swojego domu rodzinnego. Ciągle jednak myślę o ponowieniu próby in vitro.
Sylwia
Listy prosimy kierować na adres: i.konarska@przeglad-tygodnik.pl
Kategorie: Bez kategorii
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy