Tag "Krzysztof Wasilewski"

Powrót na stronę główną
Historia

Wojenne losy godne filmu przygodowego

Osoba Cyrankiewicza notorycznie była tematem rozmów na posiedzeniach radzieckiego kierownictwa Uratował z rąk gestapo Jana Karskiego, późniejszego legendarnego kuriera. Był więźniem w Auschwitz i Mauthausen. Przez ponad 20 lat stał na czele polskiego rządu. Józef Cyrankiewicz – bo o nim mowa – w setną rocznicę urodzin jest postacią tyleż zapomnianą, co przedstawianą w wypaczony sposób. Józef Cyrankiewicz narodził się dwa razy. Przyszedł na świat 23 kwietnia 1911 r. w Tarnowie. Wychowywał się w typowej mieszczańskiej rodzinie o sympatiach endeckich. Wyjąwszy zawieruchę wojenną, dzieciństwo upływało mu bezstresowo. W krakowskim gimnazjum, do którego uczęszczał, zyskał miano największego urwisa, a wybryków nie przerwał nawet po tym, jak przez przypadek został przez kolegę postrzelony w nogę. Młody Cyrankiewicz znany był z wybuchowego charakteru. Jako student Uniwersytetu Jagiellońskiego doprowadził do międzynarodowego skandalu, kiedy wychłostał bukietem czerwonych róż wizytującego uczelnię nazistowskiego prawnika. Naraziło go to na kłopoty, lecz także rozsławiło jego imię na krajowej scenie politycznej. Mając zaledwie 24 lata, został sekretarzem Okręgowego Komitetu Robotniczego PPS. Cyrankiewicza cenili najwybitniejsi przedstawiciele polskiej lewicy, Adam Ciołkosz zaś uważał go za swojego politycznego syna. Wspominając lata przedwojenne, Jan Karski mówił: „Wtedy Cyrankiewicz – nie mam

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Opinie

Pomnik albo potępienie

Graczyk piętnuje rozmowy redaktorów „Tygodnika” z SB jako kolaborację, zbywając milczeniem ich spotkania z zachodnimi dyplomatami Najnowsza książka Romana Graczyka pt. „Cena przetrwania? SB wobec »Tygodnika Powszechnego«” łamie kolejny mit założycielski Trzeciej Rzeczypospolitej. Okazuje się bowiem, że nawet wśród niestrudzonych opozycjonistów znajdowali się tacy, którzy w PRL widzieli swoją ojczyznę. Po 1989 r. w debacie historycznej zapanowała swoista amnezja. Życiorysy autorytetów potraktowano specjalnym wybielaczem, który zmył plamę współpracy z komunistyczną władzą. Wystarczyło zrobić sobie zdjęcie z Lechem Wałęsą czy odwiedzić zaprzyjaźnionego biskupa, aby otrzymać odpuszczenie win. Nagle okazało się, że spośród licznego grona profesorów, publicystów i polityków nie ma nikogo, kto choćby epizodycznie wspierał miniony system. Rosła za to liczba solidarnościowych kombatantów, którzy na różne sposoby stawiali opór władzy. Najpowszechniejszą metodą była emigracja wewnętrzna. Pozwalała ona wykonywać swoją pracę na uczelni, w urzędzie czy nawet w podstawowej organizacji partyjnej, a jednocześnie zapewniała czystość sumienia. Co sprytniejsi otwarcie angażowali się w przedsięwzięcia organizowane przez reżim. Robili to jednak z przekonaniem, że system najlepiej niszczyć od środka. Dopiero wraz z upadkiem realnego socjalizmu można było w końcu zrzucić maski. Księgarnie zapełniły się więc wspomnieniami osób z pierwszych stron gazet, które

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Opinie

Rzeczpospolita mitomańska

Podziemie niepodległościowe przedstawia się obecnie jako bohaterski zryw narodu polskiego przeciwko komunistycznemu tyranowi. Przemilcza się natomiast jego ciemne strony Na początku lutego Sejm ustanowił nowe święto państwowe. Decyzją posłów 1 marca będzie odtąd oficjalnie obchodzony Narodowy Dzień Pamięci „Żołnierzy Wyklętych”. Nie jest to pierwszy raz, kiedy wybrańcy narodu występują w roli historyków i sędziów zarazem. Chociaż ustawa czeka jeszcze na akceptację Senatu i podpis prezydenta, wątpliwe jest, aby nie została przyjęta. Zdominowana przez prawicę druga izba parlamentu, podobnie jak Bronisław Komorowski wyznają wspólny pogląd na najnowsze dzieje Polski. Według nich lata powojenne to okres bohaterskiej walki podziemia z narzuconą władzą, której jedynym celem było wymordowanie elity narodu i zastąpienie jej moskiewskimi namiestnikami. – Ustanowienie tego dnia jest wyrazem szacunku dla żołnierzy drugiej konspiracji za niezłomną postawę patriotyczną i niepodległościową oraz konsekwentne sprzeciwianie się narzucanemu Polsce i nieakceptowanemu przez społeczeństwo ustrojowi – stwierdził Krzysztof Łaszkiewicz, sekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta. Wybór daty nie jest przypadkowy. 1 marca 1951 r. w mokotowskim więzieniu stracono ppłk. Łukasza Cieplińskiego, prezesa IV Komendy Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość”, oraz pięciu jego

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Historia

Polską niepodległość budowała lewica

Rząd Moraczewskiego działał przez zaledwie trzy miesiące. W tym czasie udało mu się stworzyć nowoczesny system opieki socjalnej i rozpocząć prawdziwą demokratyzację życia politycznego Polska niepodległość nie odrodziła się 11 listopada 1918 r., lecz tydzień później. Wtedy to Jędrzej Moraczewski, socjalista z krwi i kości, stanął na czele pierwszego krajowego rządu. Chociaż był premierem przez zaledwie trzy miesiące, wyznaczył kierunek rozwoju państwa na pokolenia. W obiegowej opinii niepodległość w Polsce wywalczyli Józef Piłsudski i Roman Dmowski. Pierwszy pokonał zaborców na polu walki, drugi na salonach międzynarodowych. Jednak to tylko część prawdy. Nie sposób budować państwa jedynie za pomocą bagnetów czy dyplomatycznych wystąpień. Najważniejsza, choć mało wdzięczna rola często należy do ludzi drugiego planu, którzy potrafią tworzyć dobre prawo i skutecznie je wdrażać. Ich nazwiska rzadko są pamiętane, inaczej niż ich dokonania, które zostawiają trwały ślad w życiu całego państwa. Tak było z rządem Jędrzeja Moraczewskiego. Kiedy 10 listopada 1918 r. Józef Piłsudski przybył w cesarskim pociągu do Warszawy, na ziemiach polskich istniało kilka ośrodków władzy. W stolicy rządy sprawowała Rada Regencyjna, powołana rok wcześniej przez niemieckie dowództwo. Kierował nią arcybiskup warszawski kard. Aleksander Kakowski, a towarzyszyli mu prezydent

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.