Opinie

Powrót na stronę główną
Opinie

Sąd nie jest twierdzą (cd.)

Sprawozdawczyni sądowa Helena Kowalik opisała, jak sądy zamykają się przed mediami (PRZEGLĄD nr 26/2024). Oto kolejny głos w tej sprawie.

Odcięcie dziennikarzy od wiedzy o toczących się sprawach, utrudnienie zdobywania informacji, czekanie tygodniami na odpowiedzi, które, jeśli już przyjdą, są ograniczone do minimum – Sąd Okręgowy w Warszawie odgrodził się murem od dziennikarzy, a więc i od społeczeństwa.

Do października 2023 r. w sądzie tym działała sprawna sekcja prasowa z zespołem ludzi, którzy w kilka chwil potrafili wyszukać sygnaturę sprawy, terminy rozpraw, ustalić, czy posiedzenie trwa, czy się skończyło, i odpowiedzieć na wiele innych pytań. Wydawali newsletter informujący o medialnych procesach. Ale to już przeszłość. W listopadzie ub.r. decyzją prezesa sądu bezcenną dla dziennikarzy komórkę rozwiązano.

Powód jest nieznany, efekty są dramatyczne – uzyskanie nawet prostych informacji, nie mówiąc o bardziej skomplikowanych, stało się drogą przez mękę. Nie ma możliwości, by wykręcić numer i sprawdzić najprostsze rzeczy, takie jak termin rozprawy. „Oddział bezpieczeństwa”, który przejął obowiązki sekcji prasowej, przyjmuje pytania mejlowo i tą drogą na nie odpowiada. Na odpowiedzi zaś czeka się od kilku do kilkunastu dni, a niekiedy prawie miesiąc.

Przykład: po trzech tygodniach oczekiwania „Rzeczpospolita” uzyskała odpowiedź na pytania o to, za co dokładnie zostali prawomocnie skazani byli szefowie CBA Kamiński i Wąsik w sprawie ich działań w aferze gruntowej. Przekaz w przestrzeni publicznej był uproszczony, precyzyjna informacja była koniecznością. Dopiero odpowiedź potwierdziła, że z wyroku sądu drugiej instancji wypadł zarzut podżegania do korupcji, obecny w wyroku w pierwszej instancji. Jednak w przypadku gazety codziennej trzytygodniowe oczekiwanie to prawie wieczność. Jeszcze gorzej jest, gdy potrzeba informacji z dnia – o areszcie, losach zażalenia czy wyroku. Sąd pozostaje nieugięty – pytanie trzeba słać mejlem i czekać. Odpowiedź często przychodzi już po publikacji artykułu. Jak wtedy, kiedy pytałam o decyzję w sprawie zażalenia na niezastosowanie aresztu wobec biznesmena Leszka Czarneckiego w sprawie GetBack.

Grażyna Zawadka jest dziennikarką „Rzeczpospolitej”

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

AfD to taka niemiecka Konfederacja

Sławomir Mentzen rozbawiłby nas swoimi słowami, że Alternatywa dla Niemiec nie jest antypolska, lecz proniemiecka, gdyby nie to, że „proniemieckości” AfD boją się sami Niemcy.

Prezes Nowej Nadziei próbował wytłumaczyć fakt przystąpienia trójki eurodeputowanych z jego partii, wchodzącej w skład Konfederacji, do budowanej przez AfD nowej grupy w Parlamencie Europejskim – Europy Suwerennych Narodów. W poprzedniej kadencji AfD zasiadała we frakcji Tożsamość i Demokracja, lecz w maju tego roku została z niej wyrzucona za sprawą rozdającej w niej karty partii Marine Le Pen. Powodem stał się wywiad lidera listy kandydatów AfD w wyborach europejskich Maximiliana Kraha dla włoskiego dziennika „La Repubblica”, w którym polityk przekonywał, że nie wszyscy członkowie SS byli przestępcami. Krah wybielał zbrodniarzy w czasie kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego i przygotowań do obchodów 80. rocznicy największej zbrodni hitlerowców na terenie Francji – rozstrzelania i spalenia żywcem przez żołnierzy dywizji pancernej SS „Das Reich” przeszło 640 mężczyzn, kobiet i dzieci ze wsi Oradour-sur-Glane. Obecny na rocznicowej uroczystości prezydent Niemiec Frank-Walter Steinmeier mówił o swoim wstydzie z tego powodu, że jego kraj zawinił po raz drugi: „Mordercy pozostali bezkarni, a ciężka zbrodnia nie została odkupiona”.

Rozgłos, jakiego nabrały słowa Kraha, zmusił AfD do ukarania polityka zakazem wypowiedzi w czasie kampanii wyborczej i pozbawieniem stanowiska w kierownictwie partii. Zamknięto mu także drzwi do Europy Suwerennych Narodów. Jednak uzyskał on mandat eurodeputowanego i zachował członkostwo w AfD, która – jak zauważył dziennik „TAZ” – mimo pełnej skandali kampanii i znanych z radykalizmu kandydatów stała się drugą co do wielkości siłą polityczną w Niemczech.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Wczoraj rządowi, dziś antyrządowi

Ogórek nie chowa się w wannie, czyli co słychać u ulubieńców poprzedniej władzy.

Telewizja publiczna przestała pluć na Tuska, ale wojna o dusze Polaków trwa. Tak znamienici żurnaliści jak Danuta Holecka, Michał Rachoń czy Adrian Klarenbach nie złożyli bowiem broni, tylko po zwolnieniu z TVP z oddaniem opluwają niemieckiego agenta na antenie TV Republika. Szkopuł: jak zauważył prezes Jarosław Kaczyński, „Republika nie wszędzie dociera, ma bardzo niewielkie środki i to jest dopiero taki początek telewizji”. W takiej początkującej telewizji nie mogli pomieścić się wszyscy bojownicy o wolność i demokrację wyrzuceni z roboty przez koalicję 13 grudnia.

Sygnał uzurpatorów.

Zabrakło miejsca dla Michała Adamczyka, wieloletniego dziennikarza Telewizji Polskiej i prowadzącego „Wiadomości”, a od kwietnia do grudnia 2023 r. dyrektora Telewizyjnej Agencji Informacyjnej. Redaktor Adamczyk mówi, że jest dumny, iż jako dziennikarz TVP informował „o wielu aferach rządu PiS, i to obiektywnie, inaczej niż TVN”. Poza tym sądzi, że jest prezesem zarządu TVP. „26 grudnia 2023 r. zostałem powołany przez Radę Mediów Narodowych na stanowisko prezesa zarządu TVP. Nic się od tego czasu nie zmieniło, więc nigdzie się nie wybieram”, stwierdził, gdy go jakiś wredny pismak zapytał o plany zawodowe.

Co prawda, sąd umorzył postępowanie w sprawie wpisania do KRS Adamczyka jako prezesa zarządu, co jest równoznaczne ze stwierdzeniem, że na gruncie prawa pan Adamczyk prezesem nie jest, ale wyrokami wydanymi przez nadzwyczajną kastę przejmują się tylko słabujący na umyśle targowiczanie, a nie piewcy Polski dumnej i wielkiej, o szerokich horyzontach.

Gdy dobra zmiana dobiegła końca, Adamczyk przez trzy tygodnie okupował siedzibę TVP, a po zakończeniu akcji ogłosił manifest: „Siłą i przemocą, bezprawiem i podstępem wypędzono legalne władze Telewizji Polskiej. Wypędzono wielu dziennikarzy, pracowników i współpracowników. Wyłączono legalny sygnał Telewizji Polskiej. Podłączono sygnał uzurpatorów. Ta walka się nie zakończyła. Obiecuję”.

Że nie odpuścił, świadczy wpłynięcie do Prokuratury Okręgowej w Warszawie zawiadomienia o podejrzeniu popełnienia przez niego przestępstwa, polegającego na próbie otwarcia rachunku bankowego na rzecz TVP. Z zawiadomienia wynika, że Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji planowała przelanie na to konto ponad 100 mln zł pochodzących z abonamentu.

Obrońca niezależności telewizji publicznej za niezłomność płaci wysoką cenę. Kłopoty redaktora i prezesa TVP w jednej osobie na bojach z prokuraturą się nie kończą. Telewizja, której prezesuje, pozwała go bowiem i żąda 1,3 mln zł za okupację swej siedziby, co miało doprowadzić do strat finansowych. Ku pokrzepieniu: pozwano również innego okupanta, Samuela Pereirę.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Ręce dokładnie umyte

Bodnar powołał zespół prokuratorów. Dlaczego w sprawie Barbary Blidy potrzebna jest biała księga?

Czy 17 lat po śmierci Barbary Blidy doczekamy się sprawiedliwości? Jest nadzieja. Prokurator generalny Adam Bodnar powołał zespół do opracowania w sprawie byłej posłanki SLD białej księgi, czyli zbioru usystematyzowanych dokumentów dotyczących działań podjętych przez prokuraturę w związku ze śmiercią Blidy. Zespół ma też uwzględnić prace sejmowej komisji śledczej powołanej do zbadania okoliczności tej tragedii oraz raport komisji.

To może być otwarcie do kolejnych działań. Z prostego powodu – sprawa śmierci Barbary Blidy została zamieciona pod dywan. Winnych znamy. Ich nazwiska są wymienione w raporcie końcowym sejmowej komisji śledczej, którą kierował Ryszard Kalisz. Raport pokazuje patologiczne mechanizmy, wskazuje ludzi, którzy łamali prawo. Nikt nigdy tych ustaleń nie podważył. Rzecz w tym, że zostały w Sejmie przegłosowane – bo Platforma nie chciała wojny z PiS. Sejm, w którym większość miały Platforma i PSL, nie zebrał wystarczającej liczby głosów, by postawić przed Trybunałem Stanu Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobrę. Podobnie było w prokuraturze, która – gdy władzę przejęło PiS – umorzyła śledztwa w kolejnych wątkach. Może więc warto o prawdę zawalczyć?

– Jestem dobrej myśli – mówi Ryszard Kalisz, gdy pytamy go, co sądzi o inicjatywie Bodnara. – Mam nadzieję, że prokuratura przeanalizuje raport komisji i wnioski, które przyjęliśmy. Powinna to być pierwsza część działalności tego specjalnego zespołu.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Sąd nie jest twierdzą (cd.)

Dołączając do apelu znakomitej dziennikarki, sprawozdawczyni sądowej Heleny Kowalik, o rozwiązanie problemów z zamykaniem się sądów przed dziennikarzami, pragnę zwrócić uwagę Pana Ministra Sprawiedliwości Adama Bodnara, że problem wymaga natychmiastowego rozwiązania.

Otóż sądy chcą taką praktyką, o której pisze Helena Kowalik (PRZEGLĄD nr 26/2024), zamykać się przed społeczeństwem. Widzę to na każdym kroku. Od pytań ludzi z biura obsługi interesanta sądu, gdy dowiaduję się o termin rozprawy („A pani jako kto pyta? Kim pani jest w sprawie?”), po odpowiedzi (uzasadnienia „jako publiczność” nie rozumieją).

To pracownicy sądu, a sami sędziowie? Zwykle nie interesuje ich, czy na sali jest świadek w sprawie – a należałoby tym się zainteresować, wszak nie powinien znać zeznań innych, zanim swoich nie złoży. Pytają za to, czy na sali są dziennikarze. A jakie to ma znaczenie? Po co jest to rytualne domaganie się legitymacji prasowych z wpisywaniem danych do akt?

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Sąd nie jest twierdzą (cd.)

Po przeczytaniu w PRZEGLĄDZIE artykułu Heleny Kowalik o trudnościach pracy reportera sądowego i ja chciałabym się pożalić.

Pracę jako reporter odpowiedzialny za powstawanie tzw. kryminałków zaczynałam w 2011 r. Zdarzenia, które opisywałam jako bieżące, po kilku lub kilkunastu miesiącach były podsumowywane aktem oskarżenia, a co za tym idzie – trafiały do sądu. Wiedziona ciekawością, co ustalono w toku postępowania przygotowawczego, zaczęłam przygodę z reportażem sądowym. Dopiero na sali rozpraw zrozumiałam, jak płytkie i często nie do końca prawdziwe są informacje o zdarzeniu przekazywane mediom. Bywało, że przed sądem sprawa prezentowała się zupełnie inaczej niż w policyjnym komunikacie. Ja chciałam znać całość, żeby nie wydawać sądów, zanim zrobi to organ do tego upoważniony.

W 2011 r. i wiele lat później ustalenie, jakie tzw. medialne sprawy są rozpoznawane przez sądy powszechne w Warszawie, nie było trudne. Sąd Okręgowy w Warszawie i Sąd Okręgowy Warszawa-Praga miały rzeczników, prężnie działające sekcje prasowe i newslettery, czyli tabelkę z sygnaturą, datą rozprawy i krótkim opisem, czego proces dotyczy. Było do czego się odnieść i kogo zapytać, co w wokandach piszczy.

Hanna Dobrowolska jest reporterką sądową. Publikuje m.in. w portalu Kryminalni, Oskarżam na Gazeta.pl oraz w kwartalniku kryminalnym „Newsweeka”

Artykuł Heleny Kowalik ukazał się w PRZEGLĄDZIE nr 26

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Pomieszanie z poplątaniem

Polska polityka żywi się naszą niepamięcią, chaosem i mitami.

Mamy to przed oczami – i rzecz dotyczy nie tylko Polski, ale też całego zachodniego świata. Pomieszanie z poplątaniem.

W Stanach Zjednoczonych ogłoszono wielkie zwycięstwo Donalda Trumpa w debacie z Joem Bidenem. Choć jeśli ktoś wsłuchał się w to, co mówią obaj politycy, to Biden mówił sensownie, a Trump jak chłopek-roztropek, chaotycznie i przecząc sobie w co drugim zdaniu. Ale nie o treść tu poszło, lecz o formę. I forma wygrała.

We Francji mamy wielki triumf (niezależnie od wyników drugiej tury) Zjednoczenia Narodowego, partii populistycznej, rasistowskiej, antyeuropejskiej. Wszyscy zastanawiają się, jak ugrupowanie rodziny Le Pen, jednoczące różnorodną prawicową szurię – katolików tradycjonalistów, nacjonalistów, rewolucjonistów, suwerenistów, nową prawicę – zdobyło tak wielkie poparcie. Jakim cudem do drugiej tury dostała się kandydatka, która z radością fotografowała się w czapce oficera Wehrmachtu?

Odłóżmy te pytania na bok. Zwróćmy uwagę na inną rzecz – Trump króluje w stanach, w których kiedyś dominowali demokraci. To elektorat ludowy jest jego siłą.

Zjednoczenie Narodowe Marine Le Pen najsilniejsze jest w regionach, które przez lata były twierdzami lewicy, także tej komunistycznej. Czyli na północy kraju, w dawnym górniczym regionie Nord-Pas-de-Calais, oraz na południu, w okolicach Marsylii i Tulonu.

A Polska? W wyborach europejskich w dziewięciu województwach Lewica nie przekroczyła progu 5%. Również w tych, w których przez lata była potęgą – śląskim, kujawsko-pomorskim i świętokrzyskim. Oczywiście elektoraty falują… Ale ciekawsze jest to, że dawni wyborcy SLD, zwłaszcza z mniejszych i średnich miast, dzisiaj twardo głosują na PiS. Skąd ta zmiana? Jak to się dzieje, że ludzie głosują od ściany do ściany, że zmieniają poglądy, czasami nawet nie zdając sobie z tego sprawy?

Jest kilka powodów. Pisałem o tym już parokrotnie – partie stały się wodzowskie, liderzy są ważniejsi niż treści, które niosą. Nie mędrca więc poszukujemy, ale wodza. Nie programu – ale mitu. „Błaganie o mit” – tak zatytułował tydzień temu felieton na łamach PRZEGLĄDU prof. Stanisław Filipowicz. „Magowie świata polityki – przywódcy – muszą uzbroić swój język w schematy transmitujące mowę mitów – przypomniał. – Kto tego nie rozumie, niech się nie bierze do polityki. W spektaklu władzy musimy ujrzeć walkę żywiołów i usłyszeć głos sławiący jej bohaterów”. Dodając, że PiS ma mity, a liberalni demokraci – opowieść o ciepłej wodzie w kranie.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Marnowany potencjał

Państwo musi skuteczniej pomagać wynalazcom w komercyjnym wdrażaniu efektów ich pracy. Jeśli tak się nie stanie, innowatorzy nadal będą wyjeżdżać na Zachód.

Od dawna w szeroko rozumianym obszarze nauki gromkim głosem wołamy, że skandalem jest fakt, iż na badania i rozwój Polska wydaje ledwie 1,46% PKB, podczas gdy średnia unijna wynosi ok. 2,24%. Jeszcze gorzej wypadamy w europejskich rankingach innowacyjności: na 27 krajów UE zajmujemy 24. miejsce, wyprzedzając tylko Łotwę, Bułgarię i Rumunię.

Z racji działalności w środowisku stowarzyszeń naukowo-technicznych sfederowanych w Naczelnej Organizacji Technicznej często uczestniczę w galach konkursów, podczas których wręczane są różne laury za innowacyjność, osiągnięcia naukowe i sukcesy rynkowe. Jednego z członków jury tych konkursów, wybitnego profesora, zapytałem, dlaczego tak często przyznają nagrody, podczas gdy nie widać ich efektów. Odpowiedział: „Może to i trochę na wyrost, ale przynajmniej wzmacniamy chęć podążania w tym kierunku”.

Czy z tej mąki będzie chleb?

19 lutego br. w Warszawskim Domu Technika NOT odbyło się forum „Polityka technologiczna Polski”, którego organizatorami były: Polska Izba Gospodarcza Zaawansowanych Technologii (IZTECH), Federacja Stowarzyszeń Naukowo-Technicznych NOT, Konferencja Rektorów Polskich Uczelni Technicznych oraz Rada Dyrektorów Jednostek Naukowych PAN. Celem spotkania było przedstawienie uczestniczącym w forum ministrom: nauki i szkolnictwa wyższego Dariuszowi Wieczorkowi oraz rozwoju i technologii, którym był wówczas Krzysztof Hetman, najważniejszych problemów polityki przemysłowej i naukowej, w szczególności dotyczących rozwoju nauk technicznych i technologii. W spotkaniu wzięli udział rektorzy i dziekani uczelni technicznych, prezesi i dyrektorzy instytucji państwowych oraz instytutów naukowo-badawczych, przedstawiciele instytucji organizujących spotkanie, a także reprezentanci innowacyjnych firm i stowarzyszeń naukowo-technicznych.

Moderatorem był prof. Jerzy Buzek, przewodniczący Rady IZTECH. Otwierając dyskusję, powiedział: „Jestem przekonany, że ta setka osób, która w spotkaniu dzisiaj uczestniczy, ma do wykonania wielkie zadania, aby dokonać przełomu w polskiej nauce i transferze technologii do gospodarki. Nadszedł czas, żebyśmy przestali być odbiorcami cudzych osiągnięć sprowadzanych do Polski, a stali się ich współtwórcami”.

Prof. Ryszard Pregiel, prezes Centrum Zastosowań Perspektywicznych Technologii, przypomniał, że w czasie transformacji ustrojowej zniknęły całe gałęzie przemysłu wysokiej techniki, w tym przemysł komputerowy, obrabiarkowy czy telekomunikacyjny. „Nie potrafiliśmy tych gałęzi do dzisiaj odbudować. – Nie mamy ani jednego przedsiębiorstwa wysokiej techniki, które byłoby widoczne w skali światowej, i jesteśmy pod tym względem jedynym takim krajem wśród sześciu największych państw Wspólnoty Europejskiej. – punktował prof. Pregiel. – Staliśmy się montownią produkcji przemysłowej, a nie kreatorem nowych technologii”.

Potwierdził to minister Krzysztof Hetman, wyrażając chęć współpracy z naukowcami i przedsiębiorcami, by zmienić tę sytuację. Jednak kilka miesięcy później minister Hetman przeniósł się do Parlamentu Europejskiego.

Minister Dariusz Wieczorek podkreślał, że powinniśmy ograniczyć zakup technologii za granicą, zlecając badania polskim instytutom i uczelniom, szczególnie w dziedzinie obronności i wysokich technologii. Zapewnił też, że będzie się starał o systematyczne zwiększanie nakładów na badania i rozwój.

Uczestników bogatej merytorycznie debaty poproszono o nadesłanie swoich wniosków, został również powołany zespół do opracowania założeń polskiej polityki przemysłowej. Praca zespołu powoli postępuje, a czas płynie nieubłaganie.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Stracone mandaty

W Europie Polska jest ewenementem – miejsce lewicy i liberalnego centrum zajęło ugrupowanie Donalda Tuska/

Chociaż III Rzeczpospolita powstała głównie dzięki ludziom lewicy (tej rządzącej w PRL i tej opozycyjnej), którzy potrafili się porozumieć przy Okrągłym Stole – dominują w państwie elity o przekonaniach prawicowych, co w polskich warunkach oznacza przede wszystkim antykomunizm i klerykalizm, a coraz częściej także nacjonalizm. Zaczęło się to już w pierwszej dekadzie III RP, choć jeszcze wtedy możliwe było dwukrotne zwycięstwo Aleksandra Kwaśniewskiego w wyborach prezydenckich i SLD w parlamentarnych. Jednak po 20 latach polską scenę polityczną całkowicie zdominowały różne odmiany prawicy – od umiarkowanej spod znaku PO i PSL, przez coraz bardziej radykalne PiS, po różne odmiany prawicowej skrajności, które obecnie zgromadziły się pod szyldem Konfederacji.

Najbardziej wymowną ilustracją coraz większego przechyłu polskiej polityki w prawą stronę są wybory do Parlamentu Europejskiego. To akurat ten rodzaj wyborów, który nie decyduje bezpośrednio o losach Polski, dlatego stanowi znakomitą okazję do „policzenia swoich zwolenników” i zapewnienia partyjnym działaczom synekur bez konieczności odpowiadania za przyszłość państwa.

9 czerwca Polacy po raz piąty wybrali swoich przedstawicieli do Parlamentu Europejskiego. I pomimo upływu 20 lat od pierwszych eurowyborów, w których mogliśmy głosować, obraz Polski jako kraju zdominowanego przez prawicę pozostaje niezmienny, a nawet się umacnia. Bo właśnie w 2004 r. – mimo że Polską rządzili prezydent Aleksander Kwaśniewski i premier Marek Belka – wybory europejskie po raz pierwszy wygrały siły opozycyjne wobec lewicy. Pierwsze miejsce zajęła Platforma Obywatelska, której liderami – obok Donalda Tuska – byli wtedy Jan Rokita i Zyta Gilowska. Wśród jej pierwszych 15 europosłów prawdziwą gwiazdą okazał się były premier Jerzy Buzek, który raptem trzy lata wcześniej sromotnie przegrał wybory parlamentarne jako lider powszechnie znienawidzonej Akcji Wyborczej Solidarność i autor „czterech wielkich reform”. Ale w 2004 r. Buzka wskazało już 173 tys. mieszkańców Górnego Śląska – co stanowiło rekord w skali kraju – i w kolejnych trzech głosowaniach wynik ten się poprawiał (w 2019 r. – 422 tys. osób). Dopiero w tym roku 84-letni Buzek odszedł na polityczną emeryturę.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Jeszcze nie jest za późno

Wojna na Ukrainie może się zakończyć sensowniejedynie przy stole negocjacyjnym,a nie na bitewnych polach. Trzeba rozmawiać.

Lot ćmy do ognia trwa. Psują się stosunki międzynarodowe, narasta brak wzajemnego zaufania w relacjach między państwami, nasilany jest zimnowojenny amok, toczą się krwawe konflikty, których końca nie widać. Tak bynajmniej być nie musi, ale niestety jest i przez czas jakiś będzie. Jak długo, tego nie wie nikt. Dramatyzm sytuacji tkwi w tym, że w niejednym kraju bardziej wpływowe okazują się siły prące do starć niż do pokojowego dialogu, górę biorą militaryści, a nie pacyfiści, prowojenne grupy nacisku bywają silniejsze od pokojowych kręgów politycznych. Bezmyślnie lansuje się jedną z najgłupszych sentencji w dziejach: chcesz pokoju, szykuj się do wojny. Otóż nie; jeśli pragnie się pokoju, do niego należy się gotować, a nie olbrzymim kosztem zbroić się po zęby, które przez innych zbrojących się mogą zostać wybite. Teraz już nawet jakiś drobny incydent może doprowadzić do wielkiej katastrofy. Ale jeszcze nie jest za późno…

Ryzykowny wyścig.

Akcja wywołuje reakcję. Od pewnego momentu nie jest już ważne, kto zaczął napinać swoje żołnierskie muskuły, oczywiście przez wszystkich określane jako obronne, a nie wojenne.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.