Archiwum

Powrót na stronę główną
Andrzej Romanowski Felietony

Epoka jest polityczna

W Krakowie, w Parku im. Wisławy Szymborskiej, wiszą plansze obrazujące życie poetki. Są wiarygodne częściowo – jak jajeczko częściowo świeże. Czytamy: „W r. 1966 Szymborska wystąpiła z partii”. Ciekawe. Wszak skoro WYSTĄPIŁA, to kiedyś musiała WSTĄPIĆ. Ale o wstąpieniu nie ma w parku mowy. A zatem: WSTĄPIŁA, aby WYSTĄPIĆ? Była, aby nie być? A może nie była? Wielką poetką była, ale w partii nie była?

Nie chcę się czepiać, ale gdybym nic nie wiedział o Szymborskiej, byłbym zdezorientowany. Te tablice są wartościowe – sęk w tym, że bezwiednie powielają stereotypy. A zatem, gdy tylko Szymborska z partii WYSTĄPIŁA, „znalazła się w ciekawszym gronie pisarzy o poglądach antykomunistycznych”. Nie bardzo wiem, kto w latach 60. wyznawał w kraju „poglądy antykomunistyczne” ani dlaczego to hipotetyczne „grono” miało być, niejako z definicji, „ciekawsze”. Wolno przypuszczać, że „grono komunistyczne” było również ciekawe, skoro Szymborska z nim przede wszystkim musiała przestawać – wszak nadal pracowała w redakcji „Życia Literackiego”. Czyli u niewątpliwego „komunisty”, Władysława Machejka.

Nie mam zamiaru lustrować Szymborskiej. Ale chcę tropić dzisiejsze, motywowane politycznie, brązownictwo. Szymborska rzeczywiście była zaangażowana w różne akcje opozycyjne – ale było to później. I szkoda, że o tym w parku nie wspomniano. A jednak publikowała oficjalnie – tak zresztą jak jej rówieśnik, Zbigniew Herbert. „Niezbyt pasowała do oficjalnego nurtu życia literackiego PRL-u lat sześćdziesiątych”? Zapewne, Herbert też nie pasował. Jednak w roku 1975 przyjęła od władz PRL Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski. Czy ma to znaczyć, że wtedy już pasowała?

Oczywiście trudno oczekiwać, by kilkanaście plansz wchodziło w takie niuanse. Można jednak oczekiwać prawdy. A tu czytamy, że Szymborska WYSTĄPIŁA w proteście przeciw usunięciu z Uniwersytetu Warszawskiego Leszka Kołakowskiego. To kłamstwo. Kołakowski został usunięty nie z uniwersytetu

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Przebłyski

Tarczyński zamiast Dudy

Coraz ciekawsze są opowieści, dlaczego Duda Andrzej nie stanął przed obliczem Trumpa Donalda mimo ogromnego apetytu na podlizanie się władcy świata.

Trump nie zaprosił Dudy, choć Marcin Mastalerek i Adam Bielan tygodniami siedzieli na głowie jego sztabowcom. Nie zaprosił, choć najpierw pięknie, po staropolsku, prosili, a w końcu wręcz żebrali. Może ktoś od tego drugiego Donalda przypomniał Amerykanom, że Duda Andrzej zawsze na widok prezydenta USA staje się lizusem i podnóżkiem. Przed Bidenem też klękał. Ma to chyba w genach.

Swoją drogą niezaproszenie na inaugurację najlepszego przyjaciela fatalnie świadczy o Trumpie. Chyba że amerykański Donald, który mało co czyta, a już polskiej prasy w ogóle, nie wie, że ma w Polsce tak bliskiego kumpla. A może go pomylił z Dominikiem Tarczyńskim? I tylko tego zaprosił. Czekamy, aż media dojnej zmiany jakoś nam to wytłumaczą.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Giną ludzie i miliardy

Dlaczego górnictwo jest katastrofą?

Zaledwie pięć dni dzieliło dwa dramatyczne wydarzenia, które wstrząsnęły polskim górnictwem. Najpierw, 22 stycznia ok. 8 rano, w należącej do Jastrzębskiej Spółki Węglowej kopalni Szczygłowice na głębokości 850 m doszło do zapalenia się metanu. W zagrożonym rejonie przebywało 45 osób. Rannych zostało 17, większość doznała oparzeń ciała i dróg oddechowych (dane za komunikatem prokuratury – przyp. MC). W informacjach funkcjonujących w obiegu publicznym podaje się liczbę 44 górników, z których ucierpieć miało 16.

Niestety, trzy osoby w wyniku odniesionych obrażeń zmarły w szpitalach. Pierwszą ofiarą był Marcin Wiktor, sztygar z 17-letnim doświadczeniem. Kolejni górnicy zmarli 23 i 25 stycznia w Centrum Leczenia Oparzeń w Siemianowicach Śląskich.

27 stycznia doszło zaś do drugiej tragedii. Tym razem w kopalni Marcel, wchodzącej w skład Polskiej Grupy Górniczej SA. Tuż po godz. 3 nad ranem na głębokości 800 m nastąpił silny wstrząs. Pod ziemią znajdowało się 29 górników. Jeden z nich, 34-letni ślusarz, zginął na miejscu, a 11 zostało rannych na tyle poważnie, że trafiło do szpitali – czterech było w stanie ciężkim.

Katastrofy w Szczygłowicach i Marcelu wynikały z zagrożeń odmiennej natury. O ile nie potrafimy przewidzieć wstrząsów, o tyle przed zapaleniem się metanu umiemy się chronić. W kopalniach instalowane są specjalne czujniki monitorujące stężenie gazu w wyrobiskach. W razie zagrożenia powinien zadziałać alarm, tak by można było w porę wycofać górników.

Trwa śledztwo

Już 24 stycznia Prokuratura Okręgowa w Gliwicach poinformowała o wszczęciu śledztwa dotyczącego przyczyn katastrofy w Szczygłowicach. Jak czytamy w jej komunikacie, postępowanie to prowadzone jest „w sprawie sprowadzenia zdarzenia, które zagrażało życiu i zdrowiu wielu osób”.

Stwierdzenie to brzmiało na tyle frapująco, że wśród pytań, które skierowałem do rzecznika Jastrzębskiej Spółki Węglowej SA Tomasza Siemieńca, było to, czy do kierownictwa JSW przed wypadkiem z 22 stycznia trafiały jakiekolwiek informacje o nieprawidłowościach w monitorowaniu zagrożeń metanowych w kopalni Knurów-Szczygłowice. I czy kierownictwo JSW było informowane o ewentualnych nieprawidłowościach związanych z bezpieczeństwem w innych kopalniach należących do spółki. Do chwili ukończenia artykułu odpowiedzi nie otrzymałem.

Jak wyjaśniła rzeczniczka prokuratury Karina Spruś, badane będą dokumentacja techniczna, korespondencja radiowa, a także procedury bezpieczeństwa. – W sprawie trzeba przesłuchać mnóstwo osób, nie tylko tych, które przebywały w rejonie zagrożenia, ale również osoby z dozoru, z nadzoru, kierownictwo kopalni, osoby, które brały udział w akcji ratunkowej – podkreśliła prokurator Spruś.

Grzechy przeszłości

W rozmowie z rzeczniczką Prokuratury Okręgowej w Gliwicach musiało oczywiście paść pytanie o inne tragiczne wydarzenia, do których dochodziło w górnictwie, i o wykrywane przez prokuraturę nieprawidłowości. Czasami są one drobne, to brak odpowiedniej odzieży. W podziemiach kopalni jest gorąco, górnikom zdarza się zdejmować bluzy, które mogłyby minimalizować skutki obrażeń termicznych. Ale bywają poważniejsze przypadki łamania zasad obowiązujących w górnictwie bądź nawet celowe przestępstwa, takie jak fałszowanie wpisów w dokumentacji czy poświadczenie nieprawdy. Rzeczniczka prokuratury przywołała dochodzenie po wypadku w kopalni Pniówek. 20 kwietnia 2022 r. w wyniku serii wybuchów metanu życie straciło tam 16 pracowników kopalni i ratowników, którzy ruszyli z pomocą poszkodowanym. W śledztwie dotyczącym tej tragedii kilka osób usłyszało już zarzuty fałszowania wpisów w dokumentacji.

To niejedyny przypadek celowego narażania zdrowia i życia górników. W 2006 r. w kopalni Halemba w Rudzie Śląskiej doszło do jednej z największych tragedii w polskim górnictwie. W wyniku eksplozji pyłu węglowego zginęły 23 osoby. Tam fałszowano pomiary pyłu węglowego. Potem powstał miażdżący raport Najwyższej Izby Kontroli, w którym można było przeczytać o poświadczaniu nieprawdy w dokumentacji kopalni, o ustawianiu przetargów i kompletnym braku nadzoru.

Ludzkim życiem w przeszłości szafowano też w kopalni Knurów-Szczygłowice. W 2007 związkowcy z WZZ Sierpień ’80 roku ujawnili nagranie, z którego wynikało, że fałszuje się pomiary metanu. Taśma z nagraniem trafiła do Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego.

Pan major od górnictwa

Jeszcze raz należy podkreślić, że w przypadku ostatnich katastrof nie ma żadnych sygnałów o ewentualnych nieprawidłowościach. Trzeba jednak postawić pytania o stan bezpieczeństwa w polskich kopalniach, a także o obecną sytuację polskich spółek górniczych, która jest co najmniej zadziwiająca.

Od listopada ub.r. Polska Grupa Górnicza SA nie ma prezesa. Przez kilka miesięcy był nim Leszek Pietraszek, funkcjonariusz służb specjalnych, który najpierw pracował w Urzędzie Ochrony Państwa, a następnie w Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Kierował delegaturami ABW w Katowicach i w Opolu. Dochrapał się stopnia majora. Prezesem Polskiej Grupy Górniczej został już po ostatnich wyborach, wygranych przez Koalicję Obywatelską. To, że ktoś taki miał kierować największą polską spółką górniczą, z pewnością nie jest dziełem przypadku. Pietraszek odszedł w bardzo interesujących okolicznościach. Zastąpił Bartłomieja S., który w Zarządzie Województwa Śląskiego odpowiadał za służbę zdrowia. Były już wicemarszałek Bartłomiej S. trafił do aresztu. Postawiono mu zarzuty korupcyjne.

Strata i nagrody

Kondycja PGG od dawna jest fatalna. Obawy budzi również pogarszająca się sytuacja Jastrzębskiej Spółki Węglowej. Jej dane finansowe pokazują niepokojącą tendencję. Od miesięcy spada w spółce zarówno wydajność pracy, jak i wydobycie. W trzecim kwartale 2024 r. JSW odnotowała przychody ze sprzedaży na poziomie 2,69 mld zł oraz stratę netto w wysokości 308,9 mln zł. Choć w 2023 r. JSW osiągnęła zysk, wynosił on 997 mln zł. Tymczasem jeszcze w 2022 r. przekroczył 7 mld zł.

Mimo słabnących wyników pracownikom Jastrzębskiej Spółki Węglowej wypłacane są nagrody. Mój informator twierdzi, że w ubiegłym roku górnicy dostali aż 18 pensji. Zgodnie z danymi za 2023 r. średnia pensja w JSW wynosiła 17,5 tys. zł brutto. Tym samym wzrosła o ponad 26% w stosunku do 2022 r. Zarobki nadal rosną. I to mimo że dane za pierwsze sześć miesięcy zeszłego roku pokazują gigantyczną stratę – ponad 6 mld zł netto. Która będzie rosła. W kwietniu JSW wypłaci nagrody. Po 6 tys. zł dla górników zatrudnionych pod ziemią, po 4,5 tys. zł dla pracowników przeróbki i po 3,5 tys. zł dla pozostałych. Należy więc się spodziewać, że w innych spółkach górniczych związkowcy też zażądają dodatkowych pieniędzy.

Nie panimaju

To wszystko dzieje się przy wręcz gigantycznych nadwyżkach zatrudnienia w górnictwie – chodzi o nawet 20 tys. osób niepotrzebnie zatrudnionych na etatach. Mało tego. Spółki górnicze podpisują umowy z firmami zewnętrznymi, które kierują górników do pracy w kopalniach. Pół biedy, jeśli są to ludzie, z którymi można się dogadać. Ale w Polsce zostały zarejestrowane liczne firmy zatrudniające obywateli krajów zza naszej wschodniej granicy. Pracują zatem u nas nie tylko Ukraińcy, lecz także osoby z paszportami białoruskimi, kazachskimi czy gruzińskimi. Coraz częstszą odpowiedzią na polecenia sztygarów jest „nie panimaju”. Pod ziemią pojawiły się tabliczki z komunikatami pisanymi cyrylicą.

Czy ta sytuacja ma wpływ na bezpieczeństwo w kopalniach? Nie wiadomo przecież, w jaki sposób obcokrajowcy przechodzili szkolenie górnicze i BHP. A na tym zagrożenia się nie kończą. W Polsce górnik strzałowy, zanim otrzyma odpowiednie uprawnienia, jest skrupulatnie sprawdzany. Bada się go pod kątem karalności. Policja przeprowadza wywiad środowiskowy w jego miejscu zamieszkania. Tymczasem do pracy na przodku kierowani są również cudzoziemcy. Mają dostęp do materiałów wybuchowych, ponieważ na przodku używa się dynamitu.

Pani minister przerażona

W tej sprawie do minister przemysłu Marzeny Czarneckiej trafiło pismo Związku Zawodowego Górników w Polsce. Związkowcy wspominali w nim o „zielonych ludzikach”: „Nie bez znaczenia w dobie rosyjskiej agresji na Ukrainę jest też możliwość przenikania do polskich kopalń tak zwanych zielonych ludzików, co rodzi zagrożenia działaniami sabotażowymi podejmowanymi w ramach wojny hybrydowej. W dobie kryzysu energetycznego i transformacji energetycznej wystąpienie takich zjawisk byłoby katastrofalne dla bezpieczeństwa energetycznego państwa”.

W piśmie podkreślono też, że nowi górnicy ze Wschodu czasem w ogóle nie mówią po polsku. Ale nie tylko to budzi obawy związkowców: „Działając w trosce o bezpieczeństwo pracowników kopalń, w kontekście katastrof, z jakimi mieliśmy do czynienia w JSW w latach ubiegłych, zwracamy uwagę, że poziom bezpieczeństwa w kopalniach zagranicznych (np. ukraińskich) znacznie odbiega, in minus, od standardów BHP stosowanych w polskim górnictwie. Nabyta za granicą praktyka wykonywania zawodów górniczych może nie przystawać do stosowanych w Polsce standardów bezpieczeństwa (…).

Istnieje także obawa, czy pracownicy ci posiadają

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Tomasz Jastrun

Worek bokserski

Podstawowym problemem wiarygodności ekipy rządzącej jest jej skuteczność. Pokazanie niemożności to katastrofa. Po roku widać, że jest umiarkowana niemożność i umiarkowana możność, no i zapowiedzi, że lada miesiąc wszystko ruszy z kopyta. Jeśli ruszy, to raczej stępa, nasz wymiar sprawiedliwości nie zna galopu.

Trzaskowski, którego lubię, ujawnia swoją nieautentyczność, wrażliwy i miękki, a musi robić za twardziela. Jest centrolewicowy, a udaje, że jest centroprawicowy, ludzie czują, że coś jest nie tak. Tymczasem Nawrocki jest sobą – obły i mdły nacjonalista.

Mam już manię na punkcie formy wystąpień Trzaskowskiego i robię, co mogę, by mu przekazać, aby mówił wolniej, mniej monotonnie, wprowadzając pauzy. Znany aktor mówi mi, że w każdej chwili służy lekcjami retoryki. Czy naprawdę nikt w sztabie Trzaskowskiego nie widzi problemu? Nawrocki podobno pobiera takie lekcje. Komorowski przegrał wybory, bo mówił jak niemrawy kaznodzieja i miał za doradców moich kolegów, ludzi szlachetnych i odważnych, ale bez pojęcia o tym, jak się robi kampanię. Obciążeniem dla Trzaskowskiego staje się koalicja, siedem partii, więc się kłócą. I ta drożyzna – to nie wina Koalicji Obywatelskiej, ale jak ludziom brakuje na przeżycie, zwalają winę na rząd. To drożyzna najbardziej zagraża Trzaskowskiemu, no i forma jego wystąpień. Na to pierwsze nie ma rady, na drugie jest.

W sklepie obuwniczym zobaczyłem w lustrze już poważnie starszego pana, z kosmykami siwych włosów. Nie było wątpliwości, to byłem ja. A przecież częściowo jestem zupełnie młody, dlaczego tego nie widać w tym lustrze? Są lustra nam przyjazne i są wrogie. W obuwniczym było to drugie. Gdy następnego dnia szedłem ulicą, jakiś nieznajomy dzieciak zawołał do mnie: „Cześć, dziadek!”. Co za bezczelność. Pomyślałem, że sytuacja jest jednak poważna, już nie ma żartów. A dopiero co kupiłem dwie pary rękawic bokserskich i na dywanie w salonie jak na ringu boksuję z moim 14-latkiem. Zaczęło mu się to podobać i chce się zapisać do pobliskiego klubu bokserskiego. Trenowałem boks i zostały mi dawne odruchy, zawsze miałem w domu worki bokserskie. Mam przewagę wagową nad synkiem, ale szybko robi postępy i zaczynam się bać o swoje zdrowie.

Przyjaźnię się z Violą Wein

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Ambasadorzy i parada lizusów

IV władza w III RP to ambasada USA

Jim Mazurkiewicz, Polonus z Teksasu, według relacji mediów stał się głównym kandydatem na stanowisko ambasadora Stanów Zjednoczonych w Polsce. Niektórzy nawet piszą, że wszystko jest już przesądzone. Jeżeli tak, to spodziewajmy się ciekawego rozdziału w stosunkach Polska-USA.

Spójrzmy na to szerzej. Decyzja Departamentu Stanu prowokuje przecież do dyskusji na temat amerykańskiej Polonii, polskiej prawicy, polityki amerykańskiej wobec naszego kraju, ambasadorów, których nam Waszyngton przysyła, no i tego, jak zachowują się wobec nich polscy politycy.

Pierwszy w rodzinie

Po kolei zatem. Jim Mazurkiewicz to osoba znana, przede wszystkim w środowisku Polonii teksańskiej. Urodził się w roku 1955 r., jest piątym pokoleniem polskich emigrantów. Związany z największym uniwersytetem w Teksasie, Texas A&M University, gdzie uzyskał stopień doktora. W mediach przedstawiany tak: „Profesor przyrodnik, ekonomista, znawca nauk o zwierzętach, specjalista z zakresu chowu i hodowli zwierząt, a także doradca rolny. Posiada własne ranczo. Zaangażowany w działalność naukową, wspiera grupy polonijne, takie jak Texas A&M Polish Association”.

Jeżeli ktoś szuka stereotypu Polonusa, to Mazurkiewicz jest wzorcem z Sèvres. Mówi po polsku językiem wielkopolskich chłopów sprzed 140 lat, bo z Wielkopolski jego przodkowie emigrowali do USA. Dotarli do Teksasu, gdzie cały czas zajmowali się rolnictwem. Żyli w grupie emigrantów. Mazurkiewicz opowiada, że jego babcia, czyli trzecie pokolenie w Ameryce, nie mówiła po angielsku. Dzięki niej nauczył się języka polskiego, bo chciał z nią rozmawiać. „Mówiła na mnie Dżimuś”, wspominał. Były to lata 60. ubiegłego wieku.

Jim Mazurkiewicz łączy w sobie wszystko, co kochają polscy prawicowcy. Mieszka na farmie, hoduje krowy, o sobie mówi, że jest kowbojem z Teksasu. Jeździ wielkim pick-upem i oczywiście nosi kowbojski kapelusz. „Zawsze byłem Polakiem, zawsze czułem się Polakiem i jestem z tego dumny”, deklaruje przy tym.

Jego wielki dom wypełniają pamiątki z Polski, z kopią obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej na czele. Mazurkiewicz zapewnia, że zawsze chętnie w swoich progach ugości przyjaciół z Polski. Jest oddany działalności polonijnej, pełen energii i dobrej woli. Organizuje wizyty studyjne rolników i przedsiębiorców. W Polsce pierwszy raz był w roku 2002 i od tego czasu odwiedził ją 35 razy. Są tego wyraźne ślady – był gościem w programach telewizyjnych, odwiedzał zespoły muzyki ludowej. „Moja rodzina zajmuje się rolnictwem od pokoleń. Nic innego nie potrafię. Rodzice hodowali bydło, uprawiali kukurydzę, a dziadkowie bawełnę. Jestem pierwszym pokoleniem, które ukończyło siedem klas podstawówki. Zdałem do liceum, ukończyłem studia, obroniłem doktorat i zostałem profesorem na największym uniwersytecie w Stanach Zjednoczonych”, mówił w programie „Dzień Dobry TVN” w 2022 r.

Zapatrywań politycznych nie ukrywa. Po pierwsze, podoba mu się Teksas. „Ludzie tu są otwarci, konserwatywni, mamy niskie podatki, jest dobre miejsce do biznesu”, wylicza. Po drugie, jest – jak większość Teksańczyków – republikaninem.

Ma też nieskomplikowane podejście do stosunków polsko-amerykańskich. „Stany Zjednoczone bardzo lubią Polskę”, oświadcza. „Jesteście naszymi sojusznikami, jesteście naszymi przyjaciółmi. Polska jest gwiazdą w Unii Europejskiej. Wszyscy Amerykanie to wiedzą”. Jak zapatruje się na wojnę rosyjsko-ukraińską? „Musimy pomagać Ukrainie, Putin nie może wygrać”.

Kto potrzebuje Jima?

Jim Mazurkiewicz jest więc postacią żywcem wyjętą z czytanki o fajnych Polonusach. Odniósł życiowy sukces – to ewidentny kandydat do polskich odznaczeń lub na konsula honorowego w USA.

Czy jest również kandydatem na ambasadora w Warszawie? Sam przyznał, że o to stanowisko zabiegał. Jeżeli je dostanie, co będzie to oznaczało? Mazurkiewicz w swoim długim życiu nawet nie otarł się o Departament Stanu, jego wiedza na temat stosunków międzynarodowych, polityki zagranicznej i dyplomacji w sposób oczywisty jest niewielka, trudno zatem sobie wyobrazić, by był zdolny do kierowania ambasadą. Raczej byłby jej symbolem, osobą od budowania pozytywnego obrazu ekipy Trumpa.

Do innych spraw delegowani byliby zawodowi dyplomaci niższego szczebla. Albo wykorzystywane byłyby inne kanały kontaktów…

Miejmy jednak świadomość, że taka nominacja oznacza, iż Polska w wizji trumpistów jest krajem drugo-, a może i trzeciorzędnym, z ułożonymi stosunkami, niewymagającymi jakichś szczególnych działań. Ambasador amator, który głosi: „Kocham Polskę, kocham Amerykę” Amerykanom wystarczy. Ale czy wystarczy Polakom?

Mark i jego propozycje

Jeżeli prześledzimy historię III RP, jedna rzecz dość od razu rzuca się w oczy – miejsce bardzo istotne zajmowała w niej ambasada USA w Warszawie, wywierając wpływ na polską politykę.

Niespecjalnie jest to nawet ukrywane. Mark Brzezinski

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Wojciech Kuczok

Erekcje zastępcze

Największa wyspa świata za młodu kojarzyła mi się z legendarnym dziełem gdańskiego Totartu, metaantypowieścią Alfredów Szklarskich „Tomek wzdłuż lutych lodowczyków Grenlandii”, z której trzech egzemplarzy maszynopisu ostatni rozpadł się w 2007 r. Potem nade wszystko ze śpiewem Inuitów, przy którym nawet alikwotowe pieśni ludów z Tuwy wymiękają; eskimoskie duety śpiewacze to niedościgła awangarda muzyki ludowej – najwięksi eksperymentatorzy współczesnej wokalistyki i głosowe performerki warszawskojesienne mogą im prać onuce. Psiakrew, zapomniałem, że nie wolno już mówić Eskimos, bo to podobno obraźliwe, albowiem oznacza zjadacza surowego mięsa, a tak pogardliwie określali Inuitów Indianie, o, przepraszam, rdzenni Amerykanie.

Wedle nowoczesnych purystów opór przed zmianą przyzwyczajeń językowych jest równoznaczny z popieraniem tradycyjnego modelu wychowywania dzieci pasem. No i co ja teraz mam począć – dzieci nie biłem, bo stary mnie pejczem tresował, ale taki Cygan nie chce się ode mnie odkleić. Może dlatego, że jak raz do głowy wpadła piosenka Osieckiej, tak już została i nijak mi się nie śpiewa pod nosem, że „Dziś prawdziwych Romów już nie ma”. Im dłużej żyję, tym łacniej nie nadążam – to z pewnością objaw dziaderstwa, którego wypierać się nie mam zamiaru. Nie nadążyłem np. za zmianą nazwy najwyższego szczytu USA, bo nie zauważyłem, że Obama przywrócił Mount McKinley rdzenną nazwę plemion alaskańskich, tak że teraz nie będę musiał się odzwyczajać od Denali, ale z taką Zatoką Meksykańską to już grubsza sprawa. Nadawanie nazw geograficznych zawsze było przywilejem odkrywców, ich zmienianie jest już tylko fanaberią dyktatorów.

Najchętniej zawłaszczają wysokie szczyty, tu nie trzeba freudyzmu, żeby znaleźć przyczynę. Pamirski Abu Ali ibn Sino do 1928 r. nosił imię carskiego generała Kaufmana, pierwszego gubernatora Tadżykistanu, a potem został przemianowany na Pik Lenina. Najwyższy szczyt Pamiru i zarazem Związku Radzieckiego pierwszy zdobywca uczcił w 1933 r. imieniem Józefa Stalina (najpewniej nie miał innego wyjścia), po niemal 30 latach

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Promocja

Wodór jako biznes – ile naprawdę kosztuje wejście w sektor H2 i kiedy można oczekiwać zwrotu z inwestycji?

Artykuł sponsorowany Wodór jest niezwykle ważny dla transformacji energetycznej, gdyż może zapewnić uniwersalną, czystą i zróżnicowaną energię, przyczyniając się do ograniczenia lub całkowitego wykluczenia produkcji CO2 oraz ograniczenia skutków zmian klimatycznych. Jednak jego rozwój