Gdyby słowa lewicowych polityków były mostem, bałabym się po nim przejść. Kiedy politycy Sojuszu walczyli o miejsca w parlamencie, skwapliwie składali obietnice zliberalizowania jednej z najbardziej restrykcyjnych w Europie ustaw antyaborcyjnych, mamili wizją tanich środków antykoncepcyjnych, swobodnym dostępem do badań prenatalnych, rzetelną edukacją seksualną. Teraz, kiedy przyszło im zrealizować przedwyborcze deklaracje, nabrali wody w usta. Kiedy Aleksander Kwaśniewski rywalizował z Lechem Wałęsą o fotel prezydenta Rzeczypospolitej, zapewniał, że ustawa antyaborcyjna powinna być złagodzona. Wygrał i w 1996 r. podpisał zliberalizowaną ustawę. Ale w 2003 r. Kwaśniewski, który najwyraźniej zapomniał, jaki elektorat go wybrał, mówi o moralnym obrzydzeniu na wieść o przybiciu do Władysławowa statku, na którym kobiety mogą zażyć tabletkę wczesnoporonną. Prezydent, chętnie pozujący do zdjęć z biskupami, uważa, że skoro już ustawa działa, to nie trzeba jej zmieniać. Premier Leszek Miller po unijnym referendum troskliwie pochylił się nad losem kobiet, które na własnej skórze odczuły restrykcyjność ustawy. Niestety, jego współczucie trwało krótko. Parę dni później zapowiedział, że rząd nie ma zamiaru zajmować się liberalizacją przepisów antyaborcyjnych. Premier, który wcześniej gorliwie zabiegał o głosy poparcia dla swojego gabinetu, tym razem nie kwapi się do szukania 231 posłów gotowych poprzeć złagodzenie ustawy.
Tagi:
Joanna Tańska