Muzeum doktrynerów

Muzeum doktrynerów

Ani kolejne zwycięstwa PiS, ani nawet pandemia nie naruszyły neoliberalnych przekonań PO

Platforma jest bezideowa – to zdanie powtarza się w polskiej debacie tak często, że stało się już przezroczyste. Przyjmujemy je jak najoczywistszą oczywistość. Niebo jest niebieskie, ryby pływają w wodzie, a największa partia polskiej opozycji nie ma programu ani ideologii. Gdy kiedyś rozmawiałem z nieformalnym doradcą polityków Platformy i Nowoczesnej, powiedział mi słowo w słowo to samo. Że jedyna „idea”, jaka kieruje politykami tych dwóch środowisk, to idea stołka w spółce, wizja dobrego miejsca na liście wyborczej i fantazja o miejscu w pierwszych ławach Sejmu. Ale, choć Platforma/Koalicja Obywatelska zasługuje na olbrzymią część krytyki, jaką zewsząd zbiera, akurat ten zarzut prawdziwy nie jest. Największa polska partia jest bowiem bardzo ideologiczna, nawet jeśli tego nie wie. Trochę jak Molierowski pan Jourdain, który nie wiedział, że mówi prozą.

Koalicja Obywatelska jest jednym z ostatnich na świecie bastionów reaganomiki, neoliberalizmu, który zdobył szczytową popularność w latach 80. i 90. I jest PO partią – z braku lepszego słowa – „neoliberalną konsekwentnie”. Od uczonych wywiadów profesorów Rzońcy i Balcerowicza po hasło „jebać biedę”, które ostatnio łódzki magistrat wykorzystał w reklamie promującej Kartę łodzianina. Ten obóz za święte aksjomaty ma przekonanie, że zasiłki i socjal rozleniwiają i szkodzą, stymulowanie gospodarki publicznymi pieniędzmi jest złe, a naczelną funkcją państwa jest bilansowanie budżetu. To na tych trzech filarach opiera się faktyczna ideologia PO, która okazuje się silniejsza niż doraźne zmiany programu oraz wyborcze slogany. I wypływa na powierzchnię, uparcie, nawet jeśli w czysto politycznym i wyborczym interesie polityków tego obozu byłoby ją ukryć.

To nie problem – być wiernym swoim poglądom. Każdy ma też do nich prawo. Jest jednak granica między konsekwencją a samooszukiwaniem się. I między doktrynerstwem a kompletnym zamknięciem na świat zewnętrzny. Koalicja Obywatelska jest bowiem mniej więcej w tym samym miejscu, w którym jej politycy byli 10, 20 i 30 lat temu. Ale świat jest już gdzie indziej. To trend niepokojący nie tyle dla samej opozycji, ile dla Polski. Jeśli bowiem tak przedstawia się świadomość polityków, którzy mają współtworzyć jakieś plany odbudowy polskiej gospodarki po kryzysie, to jest czego się bać.

Socjal jak narkotyk

Jest pierwszy kwartał 2021 r., globalna recesja wywołana pandemią i trwający od ponad roku wielki eksperyment na żywym organizmie światowej gospodarki. Do centrum debaty zawitały pomysły uważane wcześniej za radykalne lub marginesowe – dochód podstawowy, gwarancja zatrudnienia, świadczenia postojowe dla zamkniętych firm, uwspólnienie europejskiego długu i bezprecedensowo wielkie programy stymulacyjne. Na naszych oczach upadają konwencje i reguły. Rządy państw Zachodu wytężają głowy, jakie oryginalne pomysły na walkę z kryzysem jeszcze uruchomić. Nie chodzi nawet o to, że nowe rozwiązania są możliwe. Rzeczy wcześniej niemożliwe czy nieosiągalne stały się w wyjątkowych okolicznościach pandemii koronawirusa wręcz konieczne.

Gdzie w tym czasie jest centrum w Polsce? Borys Budka udziela Tomaszowi Kwaśniewskiemu głośnego wywiadu dla „Gazety Wyborczej”, w którym robi powtórkę ze wszystkich mocno już nieświeżych hitów ostatnich pięciu lat. Pierwszym jest tradycyjne już uderzenie w świadczenia. „Ukrytym celem programu 500+, o którym PiS nigdy nie powie, była chęć uzależnienia niektórych grup społecznych od pomocy państwowej”, klaruje dziennikarzowi przewodniczący największej partii opozycyjnego bloku. Budka podkreśla, że 500+ to dysfunkcjonalny program społeczny, który nie sprawdza się jako narzędzie zwiększania dzietności ani pomocy socjalnej. Czyli nie daje nic, na dłuższą metę szkodzi, a na co dzień uzależnia – socjal jest jak narkotyk, przekonuje Budka. To echo wielu podobnych wypowiedzi o „kupieniu wyborców”, padających z ust polityków i ekspertów związanych z rządami koalicji PO-PSL, którzy mówią o świadczeniach jako swego rodzaju używce.

Choć może nikt nie wyraził tego dosadniej niż wicepremier w rządach Donalda Tuska i Ewy Kopacz, Janusz Piechociński. „Ludzie zostali przekupieni za 500 zł, bo to jest 266 puszek piwa. Znam takie przypadki. Niektórzy już te pieniądze przepili na poczet tych 500 zł na dziecko”, wykładał Magdalenie Rigamonti z „Dziennika Gazety Prawnej”, gdy PiS wygrało wybory. To było pięć lat temu i do dziś niewiele w tej retoryce się zmieniło, chociaż partia Kaczyńskiego wygrała jeszcze kilkakrotnie.

Ale choć nie zmieniło się to, że PiS z PO wygrywa, zmieniło się coś innego – jest pandemia i kryzys. Budka krytykuje 500+ (aczkolwiek rytualnie powtarza, że trzeba zachować ten program), w sytuacji gdy od świadczeń bezpośrednich zależy dziś dużo więcej, a ponad 40% Polaków deklaruje, że straciło w zeszłym roku jakieś źródło dochodu. Czym, jeśli nie świadczeniami, zasiłkami albo inną pomocą państwa mają w tej sytuacji go łatać? By odpowiedzieć sobie na to pytanie, można zajrzeć do najnowszych antykryzysowych propozycji Platformy.

Recepta czy dekalog absurdów

W tym samym czasie gdy amerykańscy demokraci zgłaszali plan ratunkowy w Kongresie, a Komisja Europejska ogłosiła już skalę i założenia planu odbudowy, PO w Polsce zaproponowała swoją „Receptę na kryzys”. Zawstydzająca oszczędność tego projektu, żenujący wręcz minimalizm pokazuje, że choć reaganowska w duchu niechęć do świadczeń i państwowej interwencji może i umiera w Ameryce, to na pewno nie w głowach polskich polityków opozycji.

Jak Budka chce ratować gospodarkę po kryzysie? Trzy kluczowe elementy platformerskiej recepty to czasowe obniżenie VAT dla niektórych branż do 5%, przywrócenie handlu w niedzielę i podniesienie kwoty wolnej od podatku do 10 tys. zł. Z tych trzech tylko jeden można uznać za realny instrument pomocy ludziom niezamożnym, a dwa pozostałe mają co najwyżej luźny związek z pandemią COVID-19 (co zresztą w omówieniu postulatu odwrotu od zakazu handlu przyznają sami twórcy „Recepty…”).

Im dalej zaś, tym gorzej. Program czyta się jak napisany w dużej części przez lobbystów banków i organizacji pracodawców – wśród instrumentów walki z kryzysem gospodarczym PO proponuje bowiem zniesienie podatku Belki, podatku od spółek komandytowych i dochodów z zagranicy, szersze otwarcie rynku pracy dla pracowników z zagranicy i zwrot kosztów dwóch semestrów studiów. Pomijając już brak precyzji propozycji – czym jest zwolnienie branży z VAT, skoro VAT to nie podatek branżowy? – zdecydowana ich mniejszość ma jakiekolwiek działanie popytowe czy stymulacyjne. Inne pomysły w ogóle nie są związane z tym kryzysem, a całość odpowiada na postulaty różnych ułatwień czy ulg w prowadzeniu biznesu. Który – co każdy widzi – nie działa w pandemii. Jedynym otwarcie socjalnym elementem w tej propozycji są odszkodowania dla firm, które nie mogły prowadzić biznesu. To znamienne, że choć świadczenia dla obywateli i rodzin nie mieszczą się w logice PO i uchodzą za rozdawnictwo, sfinansowane z podatków odszkodowania dla biznesu są uznawane za oczywistość.

W kontraście do tego, co proponuje w Polsce Platforma, nawet niezwykle dotychczas zachowawcza w tej kwestii Ameryka jest daleko na lewo. A na naszej scenie politycznej, przynajmniej po opozycyjnej stronie, pokutuje przekonanie, że nawet najgorszy kryzys nie może zmusić rządu do rozdawania pieniędzy komukolwiek. Chyba że firmom. Z drugiej strony obniżka stawek podatków traktowana jest jako dobry pomysł bez względu na okoliczności. Choć nikt nie odpowiada na pytanie, co ma to dać, skoro zamknięta restauracja albo nieczynny hotel po prostu nie notują przychodów, od których ów podatek należy zapłacić.

Tu doktryna – niższe podatki są lepsze, a biznes musi się kręcić – wygrywa z rzeczywistością. Złośliwy człowiek doda tylko, że PO nie była tak chętna i sprawna w dziedzinie obniżania podatków, gdy sama musiała się zmierzyć z kryzysem w minionej dekadzie.

Po pierwsze: nie wydawać!

Trzecim i ostatnim elementem platformianej ekonomii politycznej – po niechęci do świadczeń i obniżaniu podatków – jest dyscyplina budżetowa. I tu niestety związanym z tą opcją politykom i ekonomistom umyka, że mamy pandemię i kryzys gospodarczy.

Od roku najbardziej wpływowi ekonomiści i komentatorzy związani z liberalną opozycją – wśród nich wspomniany wcześniej Andrzej Rzońca albo Ryszard Petru – przekonują, że Polska nie ma pieniędzy na efektywne działanie antykryzysowe z powodu rozdętych wydatków socjalnych, w tym oczywiście 500+. Za nimi powtarzają to politycy opozycji, nieświadomi zupełnie, że ani polski, ani żaden inny budżet nie działa w ten sposób. „Niewydanych” pieniędzy nikt nie odkłada do tajemniczego sejfu, by wyciągnąć przy okazji katastrofy w rodzaju pandemii.

„PiS roztrwoniło dochody z czasów dobrej koniunktury, wydając je na cele polityczne, a dzisiaj władza boi się – i słusznie! – że jeżeli dług będzie rósł zbyt szybko, to będziemy mieli do czynienia z kryzysem walutowym, a może i bankowym, co bardzo pogłębiłoby kryzys gospodarczy. Premier Morawiecki przyznał to otwarcie w Senacie. W konsekwencji, chociaż polityka PiS jest zbyt skąpa jak na skalę kryzysu, to i tak może doprowadzić do załamania finansów państwa”, mówił po pierwszej fali pandemii Jacek Rostowski, autor polityki gospodarczej rządów PO, na łamach „Kultury Liberalnej”. W tym samym wywiadzie jednak przyznaje, że w pandemii dziura budżetowa powiększa się z powodu spadających wpływów z podatków, a nie wydatków socjalnych. Jeśli więc nie ideologia motywuje zrzucanie wszystkich gospodarczych bolączek na socjal, to co?

Jednocześnie politycy PO powtarzają uparcie, że sami wydaliby co najmniej tak samo dużo pieniędzy, tylko lepiej – na szkoły, innowacje czy służbę zdrowia. W skrócie: nie warto było wydawać pieniędzy na świadczenia, po to żeby mieć ich w trakcie kryzysu więcej, by dalej nie wydawać na świadczenia. Do tego w dużej mierze sprowadza się logika gospodarcza antykryzysowych działań PO. I chyba nie warto nazywać jej liberalną, bo byłoby to dla wyznawców liberalizmu gospodarczego obraźliwe.

Żaden szok nie pomoże

To nie tak, że jedyną słuszną odpowiedź na kryzys mają dziś socjaliści, a polskie polityczne centrum w poszukiwaniu właściwych recept musi się przemalować na czerwono. Gospodarkę można próbować ratować, a następnie budzić do życia, za pomocą miksu różnych środków, wywodzących się z najróżniejszych szkół ekonomii, brać je i od libertarian, i od skrajnej lewicy. Ale powtarzanie tych samych komunałów – że trzeba niższego VAT oraz inwestycji prywatnych – w sytuacji gdy całe branże nie działają wcale, a kraj dosłownie stanął w miejscu, ociera się już o szaleństwo. PO, która lubi raz na jakiś czas porównać się do amerykańskich demokratów, zrobiłaby dużo lepiej, gdyby choć wulgarnie kopiowała cudze rozwiązania.

Amerykański plan poza bezpośrednim zasiłkiem kryzysowym przewiduje bowiem pokrycie strat samorządów (stanów i władz lokalnych), dopłaty do kredytów mieszkaniowych, zwroty podatku dla młodych, dopłaty do publicznych planów ubezpieczeń zdrowotnych (w Polsce pewnie oznaczałoby to objęcie składkami kolejnych grup lub wsparcie dla NFZ), granty, pożyczki i fundusze dla małego i średniego biznesu. Co więcej, Ameryka otwarcie mówi, że to publiczne inwestycje – od farmaceutyków i środków ochronnych po infrastrukturę i energię – będą napędzać rozwój. Administracja Bidena szykuje właśnie propozycję pakietu inwestycji wartego kolejne 3 bln (tysiące miliardów) dolarów! To pieniądze z Waszyngtonu, jak prawie sto lat temu w czasach wielkiego kryzysu, mają zbudować w Ameryce drogi, mosty i elektrownie oraz rozruszać przemysł. W przeciwieństwie do tego związani z Platformą eksperci dalej łudzą się, że przedsiębiorcy i firmy pomimo pandemicznych strat zainwestują więcej i hojniej, gdy tylko zmieni się władza. Tak jakby to nie kolejne lockdowny i olbrzymia nieprzewidywalność hamowały dziś gospodarkę, ale sam Kaczyński.

Przy czym trzeba pamiętać, że plan Bidena, choć olbrzymi, i tak wywodzi się z bardziej liberalnej logiki i organizacji systemu świadczeń, jaka panuje w USA. W Europie kompletnie odrzucono zadłużeniowe tabu, a środki na inwestycje i rozruch gospodarki, jakie ma uruchomić Europejski Plan Odbudowy i Rozwoju, są w proporcji do PKB poszczególnych państw członkowskich wprost imponujące. Platforma w tym czasie chce obniżyć VAT do 5%, wycofać podatek Belki i przywrócić handel w niedziele. Problem z doktrynerstwem polega niestety na tym, że gdy ma się w ręku jedynie młotek, każdy problem wygląda jak gwóźdź. Polski neoliberalizm zaś wierzy, że nie ma problemu gospodarczego – sytuacji tak dobrej ani tak złej – żeby nie pomogły jakieś cięcia podatków, deregulacja i trochę więcej zaciśnięcia budżetowego pasa.

Wyznawców tej reaganomiki w Polsce nie otrzeźwił jeszcze żaden szok. Wierzą oni, że socjal szkodzi, budżet trzeba trzymać krótko, a publiczne inwestycje i wydatki to wyrzucanie pieniędzy w błoto. Nawet jeśli polityczna logika każe z czysto egoistycznych powodów mówić coś innego, światowa debata idzie zaś do przodu. I nawet gdy globalna pandemia zwyczajnie wymusza przewartościowanie poglądów, a w Ameryce paradygmat zmienia się w ciągu kilku tygodni i miesięcy. W świetle tego można zapytać tylko o jedno: czy do zmiany zdania zmusi ich kolejna wygrana PiS, czy pozostaną wierni gospodarczym naukom swoich mistrzów nawet za cenę kolejnych porażek? Jest to ideologiczna konsekwencja w polityce rzeczywiście niespotykana.

j.dymek@tygodnikprzeglad.pl

Fot. Paweł Pasternak/PAP

Wydanie: 15/2021, 2021

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy