W Michałowie motyl machnął skrzydłem

W Michałowie motyl machnął skrzydłem

Dziś prowincja to nie jest miejsce zamieszkania, ale sposób myślenia. Edyta Rosiak, nauczycielka angielskiego, maleńkie miasteczko otwiera na wielki świat

Michałowo leży pod Białymstokiem, na obrzeżu Puszczy Białowieskiej. Liczy 3,5 tys. dusz i od stycznia zeszłego roku jest miastem. Kiedyś ośrodek przemysłu włókienniczego, zniszczony kolejno przez carskich Rosjan, hitlerowskich Niemców, postpegeerowską inercję, czasy świetności ma za sobą. Jak piszą w miejscowym portalu: „W Michałowie spotkać dziś można wielu ludzi, którzy w nowej rzeczywistości nie są jeszcze w stanie odnaleźć swojego miejsca, popadając w biedę i tracąc nadzieję na lepsze życie”.

Świat jest na wyciągnięcie ręki

A jednak Edyta Rosiak, nauczycielka angielskiego w miejscowym liceum, wierzy, że tak nie musi być. Można zmienić świat od podstaw, metodą małych kroków, zgodnie z teorią efektu motyla. W Michałowie motyl machnie skrzydłem i wszystko na świecie się zmienia. W założeniu – na lepsze.
Tak to czuła, kiedy zabrała swoich uczniów na wycieczkę do Warszawy, by oswoili się z różnymi środkami komunikacji. Niektórzy po raz pierwszy w życiu jechali pociągiem. Inni – tramwajem i metrem. Po raz pierwszy zobaczyli odprawę na lotnisku. Odkryli, że świat jest na wyciągnięcie ręki. Wtedy naprawdę poczuła się ważna w ich życiu.
To samo poczuła, kiedy od znajomej ze Stanów dostała wiadomość, że nauczyciel z amerykańskiej szkoły bierze udział w Vendee Globe – regatach dookoła świata bez zawijania do portów. Amerykańscy uczniowie śledzili jego rejs na bieżąco, ucząc się przy okazji geografii, poznając kulturę i obyczaje różnych krajów leżących na trasie. Ona niestety nie miała na to warunków ani czasu, więc tylko zaangażowała uczniów (także dzieci z lekcji prywatnych) do tego projektu. Wysyłali życzenia po angielsku, poznawali geografię, biologię i ekologię mórz i oceanów. Efekt motyla. Nic już nie jest takie samo…
Nie inaczej było, kiedy nawiązała kontakt ze szkołą we Włoszech w Bari, gdzie pochowana była królowa Bona, skądinąd związana z Podlasiem. Włoska nauczycielka kręciła filmy z młodzieżą i zaproponowała, żeby stworzyć wspólny film – życie młodzieży tam i tu, w Polsce, w Michałowie. Edyta nie wiedziała, jak się kręci filmy, więc wymyśliła, że najpierw odwiedzi z uczniami TVP w Białymstoku. Tam ktoś podpowie, jak nakręcić film. Inicjatywie przyklasnął reżyser teatralny i redaktor telewizyjny. Były krótkie warsztaty. Potem praca nad filmem. Efekt został pokazany na jakimś lokalnym festiwalu we Włoszech i zauważony. Podkreślono jego lekkość i żartobliwą formę. Kiedy dziś Edyta o tym opowiada, powtarza: bo najważniejsze to uwrażliwiać, otwierać, pozwalać odkryć nowe obszary.
W ramach projektu AIESEC „PEACE. Cross-cultural understanding” w ciągu kilku lat umożliwiała młodzieży spotkania ze studentami z Peru, Brazylii, Maroka, Kirgistanu, Singapuru i Kataru. Mówi swoim uczniom w liceum: – To nie są lekcje angielskiego. Chcę, żebyście poprzez angielski poznali świat i ludzi.
Uczniowie wiedzą, że to nie są puste słowa. Bo Edyta ma w sobie coś z Siłaczki, ale też coś z wędrowca. Zwiedziła kawał świata. Za chwilę znowu wybierze się w podróż. I wróci, przywożąc do Michałowa nowe zdjęcia – ślady przeżyć. Przywiezie też nowe odkrycia, nowe pomysły. Coś w tym jest, że łatwiej wsi przestać być prowincją, kiedy mieszka w niej emisariusz wielkiego świata. Miały Wilkowyje – sympatyczna wieś z popularnego serialu „Rancho” – swoją Amerykankę, a Michałowo ma swoją Edytę.

W Belgii u policjanta

Kiedy znajomi pytają ją, jak z pensją nauczycielki 2,1 tys. zł na rękę po 13 latach pracy jako nauczyciel dyplomowany można marzyć o dalekich podróżach, odpowiada: – Nie mam samochodu, nie kupuję często ciuchów, żyję bardzo skromnie, dorabiam, dając prywatne lekcje angielskiego. Warto marzyć – przekonuje ich – bo z realizacji tych marzeń wynikają największe, pozytywne zmiany w życiu.
Kiedyś marzyła o medycynie. W domu się nie przelewało. Musiała szybko się usamodzielnić. Zamiast medycyny skończyła studium medyczne na kierunku elektroradiologii. Miała 19 lat i wymarzyła sobie domek w górach. Już nie wie, co było w tym przypadku inspiracją – czy jak zwykle jakaś zasłyszana piosenka, czy może dopiero co przeczytana książka. Znalazła w piśmie medycznym ogłoszenie. Szukali technika elektroradiologa w Zakopanem. Wieczorem wsiadła do pociągu. Jechała całą noc. Rano podpisała umowę. Wróciła tego samego dnia do Michałowa, by spakować rzeczy. Spędziła 10 miesięcy w górach – nie w góralskiej chatce, lecz w hotelu robotniczym u podnóża Gubałówki. Pierwsze zarobione pieniądze, uczucie wolności, Teatr Witkacego, galeria Hasiora, wędrówki po górach, gwałtowna burza, fioletowe niebo i IX symfonia Beethovena. Tak to zapamiętała. I pijany góral raniony w bójce nożem w brzuch. Podejrzewano u niego perforację żołądka, miała więc robić mu co kilka godzin zdjęcie z kontrastem. On mówił, prosił ją o coś, przeklinał po góralsku. Ona nie rozumiała.
Nie rozumiała góralskiego, ale pilnie uczyła się francuskiego i angielskiego. W Zakopanem poznała belgijską aktorkę. Od niej usłyszała o pracy dla młodzieży w systemie au pair. Zgłosiła się. Była onieśmielona, kiedy w związku z wyjazdem musiała załatwić zaświadczenie o niekaralności w Sądzie Najwyższym w Warszawie. Dostała posadę niani czworga dzieci w domu belgijskiego policjanta i właścicielki butiku. Przy okazji miała poduczyć się języka.
Był rok 1989. W Polsce schyłek dawnego systemu. Szare ulice, handel na łóżkach polowych. Blaszane szczęki. Tureckie swetry, podróbki perfum z ZSRR.
Nowy świat, który wtedy zobaczyła, atakował kolorami i reklamą. Przez miesiąc właściwie milczała, słuchając poleceń. W zamian za pracę zaproponowano jej kurs szycia i gotowania. Nie skorzystała. Coraz bardziej zmęczona doglądaniem czwórki dzieci w wieku od roku do sześciu lat. Coraz bardziej zniechęcona. Do tej pory zastanawia się, dlaczego jej pracodawcy od początku zaczęli ją traktować jak służącą. Czy dlatego, że była dla nich dziewczyną z dzikiego, komunistycznego wschodu? A może za słabo znała język? Może była za mało asertywna? Może ten brak asertywności wynikał z jej kompleksu prowincji? Do dziś pamięta zdziwienie pracodawców i ich znajomych, kiedy okazywało się, że zna takie nowinki techniczne jak płyta kompaktowa, że wiedziała, co ciekawego działo się w kinie europejskim, słyszała o Serge’u Gainsbourgu i w wolnych chwilach słuchała muzyki klasycznej. Nie wiedziała, jak wytłumaczyć belgijskiej rodzinie, że w naszym kraju nie polujemy na białe niedźwiedzie.

Z feministkami w Oksfordzie

Kiedy pracowała w Belgii, runął mur berliński. Gdy wracała samolotem, siedziała obok nowo wybranego premiera Mazowieckiego. W Białymstoku otwarto pierwszy college dla nauczycieli języka angielskiego. Tyle zmian!
Skończyła college, po drodze zaliczając stypendium w Anglii. Na studiach rozpoczęła współpracę z pewną angielską feministką i brała udział w ogólnopolskim projekcie Women Into Europe. Uczestniczyła w konferencji feministek w Oksfordzie, gdzie mówiła o swoich spostrzeżeniach związanych z tolerancją w szkole polskiej. Brała też udział w akcjach Amnesty International związanych z sytuacją kobiet w czasie wojny na Bałkanach. Pojechała jako tłumaczka na pielgrzymkę do Włoch. Najmilej wspomina te chwile, kiedy mogła oderwać się od grupy i na własną rękę zwiedziła Asyż. Jeszcze pamięta ostrzeżenia przed jeżdżącymi na skuterach rzymskimi złodziejami, wyrywającymi w pędzie torebki. I to, że jeden z uczestników wycieczki kupił na ulicy okazyjnie kamerę, a kiedy chciał ją obejrzeć w autokarze, okazała się pomalowanym kawałkiem drewna. To były jej własne odkrycia. Niedostępne w turystycznych przewodnikach.
Po college’u podjęła pracę w szkole. Po trzech latach była już zmęczona. Tłumaczy: – Znowu ten brak asertywności. Nie potrafiłam odmawiać. Miałam za dużo zajęć. Na dłuższą metę tak się nie da. Miałam do wyboru – wybrać się znowu w podróż albo wpaść w totalny dół. Opuścić skrzydełka. Skapcanieć.
Usłyszała piosenkę Joe Dassina. Tak pięknie śpiewał o Ameryce. A ona przecież miała wujka w Nowym Jorku. Starając się o wizę turystyczną, powołała się na swoje badania sytuacji kobiet i kontakt z feministyczną fundacją. Wizę dostała bez problemu. Nie wiedziała tylko, że wprowadzając się do wujka, będzie musiała odświeżyć szkolną znajomość rosyjskiego, bo na Brighton Beach, gdzie mieszkał, wszyscy mówili po rosyjsku. Do dziś ze śmiechem wspomina, jak trafiła do rosyjskiego fryzjera. Kiedy siadła na fotelu, jadł właśnie kiełbasę. Wytarł ręce w szmatę. Dotknął jej włosów. Po angielsku tłumaczyła, jak chce je obciąć. On po rosyjsku odezwał się do pomocnicy, że nie podoba mu się ten bałagan na głowie. Irytowała go rozmaitość kolorów, którą Edyta zafundowała sobie, eksperymentując w warunkach domowych z farbami. Bała się zaprotestować po rosyjsku, bo a nuż… Dopiero kiedy zapłaciła, zamykając drzwi za sobą wydukała: Spasiba i do swidania. Niech zrozumie.
Dziś już wie, że nie musiał zrozumieć. Nie musiał nawet się nad tym zastanawiać. W podróży nic nie jest oczywiste. Nic nie jest czarno-białe. Dlatego staraj się jak najwięcej zobaczyć, poznać, zrozumieć. Nie oceniaj. Tak będzie lepiej dla ciebie i dla innych.

W Ameryce u milionera

Na Manhattanie poczuła się jak u siebie. Metro, Central Park, Wall Street. Wieczny ruch. Otwartość i kult self-made. Wszechobecny American dream. Przekonanie, że pieniądze leżą na ulicy, wystarczy się schylić.
Zaczęła szukać pracy. Małżeństwo Polki i amerykańskiego milionera szukało niańki do dziecka. Pierwsza rozmowa bardzo sympatyczna. I pierwsze wrażenie też.
Okazała rezydencja z wielkim parkiem i basenem. Ściany z marmuru kararyjskiego, kryształowych tafli luster. Nawoskowany marmurowy blat kuchennego stołu. Gigantyczna lodówka, która pluje lodem. W łazience sauna i jacuzzi. Rozmach.
– Pamiętaj, że tu rządzi on – ostrzegła ją Ukrainka, która sprzątała w rezydencji.
– I hierarchia jest taka: najpierw jego dwa psy, potem dziecko, na końcu żona. Zrozumiała tę zasadę już niebawem. Kiedy państwo pojechali na wypoczynek na wyspy Bora-Bora, ona została sama w rezydencji – z rocznym dzieckiem i psami. Właśnie oglądała telewizję. W okolicy grasował morderca. Położyła dziecko spać, usiadła wygodnie w fotelu. Psy zamknięte w sypialni państwa zaczęły ujadać. Nagle trzask tłuczonego szkła i cisza. Chwyciła nóż. Zakradła się pod drzwi. Była pewna – to morderca stłukł szybę i tak dostał się do domu, zabił psy, teraz zabije ją i dziecko. Otworzyła drzwi. To psy stłukły szklaną ścianę i przestraszone milczały. Kiedy ją zobaczyły, podbiegły do niej. Dopiero wtedy zobaczyła krew. Jeden z psów miał głęboką ranę na szyi. Wpadła w panikę. Milioner wróci, wyrzuci ją z pracy. Żegnaj amerykański śnie.
Zadzwoniła do sąsiada, który był podobno chirurgiem. Okazało się, że to kardiochirurg. Ale w ramach sąsiedzkiej pomocy założył szwy. Następnego dnia zadzwonił milioner. Pierwsze pytanie: – Co słychać, jak psy? Odpowiedziała zgodnie z prawdą: – Dziś już dobrze. – A co się stało wczoraj? – Nic strasznego, suczka skaleczyła się. – Bardzo? – Nie, założono jej tylko 10 szwów. Z przerażeniem czekała, aż on zacznie krzyczeć, jak to miał w zwyczaju. Jednak nic takiego się nie zdarzyło.
I znowu musiała się zdziwić. Milioner wrócił z Bora-Bora. Nawet nie spojrzał na psy. Nie rozumiała. Nie rozumiała też takich sytuacji: pan kupuje pani sukienkę za 4 tys. dol., szampana za 500. I przy kasie kłóci się z ekspedientką o 40 centów, bo coca-cola była w promocji. Albo: dziecko jest chore, gorączkuje, pani idzie do fryzjera. Kiedy wraca, nie pyta o dziecko. Pyta: – Jak ci się podobają moje nowe włosy? Albo: państwo cały dzień są nieobecni. On: praca, a po pracy spotkanie biznesowe. Ona: zakupy, salon piękności, kolacja z mężem. Dziecko marudzi cały dzień. Edyta z trudnością je usypia. Oni wracają w nocy, budzą małego. Muszą go pocałować. Powiedzieć mu, że kochają.
Nawet teraz, po latach trudno jej o tym wszystkim opowiadać. Przez trzy lata zajmowała się dzieckiem dzień i noc. Pokochała chłopczyka. On mówił jej nawet „mamo”. Ale czuła się dokładnie tak jak bohaterka książki „Niania w Nowym Jorku”. To samo zmęczenie, napięcia, emocje, balansowanie między poczuciem, że się jest kimś bliskim, domownikiem, powiernikiem, koleżanką, a świadomością, że się jest kimś spoza, obcym, człowiekiem gorszej kategorii, bo zawsze dadzą ci to odczuć.
Po trzech latach, kiedy w małżeństwie milionerów nastąpił kryzys, miała dość szarpaniny. Mówi: – Oboje bawili się moimi umysłem, moimi uczuciami, używali mnie w swojej grze. Spakowała rzeczy. Kupiła bilet lotniczy. Nie dała się przekonać, że małemu robi krzywdę. Wróciła do Michałowa. Kilka lat leczyła się z amerykańskiego snu.

W Tybecie, Algierii i michałowskim liceum

Znowu była nauczycielką. Skończyła amerykanistykę w Warszawie. Napisała pracę magisterską o indiańskiej pisarce. Przyniosła tamten świat z sobą do Michałowa. I marzyła o kolejnych podróżach.
Znowu żyła skromnie. Odkładała pieniądze na kolejną podróż. W wakacje pojechała ze znajomym buddystą do północnych Indii. Tam, gdzie Budda doznał oświecenia. I znowu odkrycie: duchowe Indie, medytacje i dokuczliwa materia. Wszechobecni mnisi i równie powszechni złodzieje, naganiacze, nachalni żebracy. Okaleczanie dzieci, by mogły skutecznie prosić o jałmużnę. Bieda. Ale też pogodzenie z losem. Wiara w karmę, która jest sprawiedliwa.
Inna podróż – do Małego Tybetu. Uciążliwa wędrówka. Brak tlenu na wysokości 5 tys. m. I odkrycie na trasie – mała knajpka z książkami do poczytania, pozostałość po hipisowskich czasach.
Algieria to spotkanie z Tuaregami. Noc przy ognisku na pustyni. Niesamowite uczucie wzruszenia. Że tu już była, że to zna. Zapach rozgrzanego piasku i wielbłądziej sierści. Tak. Zapach jest bardzo ważny. I kolor światła. Zabytki. Lokalne jedzenie. Ale najważniejsi są ludzie. Jak myślą, co czują. Co mówi ich ciało, a co mówią ich słowa. I obyczaje.
– Kiedyś lubiłam oglądać, jak to turysta, to, co zewnętrzne – mówi Edyta. – A teraz bardziej słucham i zaglądam do wewnątrz. A kiedy tak bardziej słucha i wnika, więcej jeszcze rozumie. I jak twierdzi, ma coraz większą świadomość, że można zmienić świat na lepsze. Zaczynając od działania tu, w rodzinnym Michałowie. To, co proponuje uczniom, nie przychodzi samo. Szuka w internecie. Odnawia stare kontakty. Nawiązuje nowe. Mówi, że podłącza się do tego wielkiego organizmu, jakim jest świat. I chce, by jej uczniowie czuli, że uczestniczą w tym globalnym łańcuszku.
Dlatego jej uczniowie zaangażowali się w działania Greenpeace’u, Amnesty International i Polskiej Akcji Humanitarnej. Zorganizowała Tydzień Edukacji Globalnej. Tłumaczyła im: – Jemy banany, które ktoś zbiera na plantacjach, płacąc współczesnym niewolnikom grosze. Kupując, przyczyniamy się do tego, że tam pogłębia się bieda. A przecież mamy wybór – możemy nie jeść tych bananów albo kupować te, które mają znaczek „uczciwy handel”.
Nie chce, by wielkie hasła – pokój na świecie, bieda, zrównoważony rozwój, ekologia – były martwym słowem spisanym na papierze. – Dziś, w epoce internetu masz wybór – powtarza. – Możesz zamknąć oczy i nic nie widzieć. Możesz też się podłączyć do protestów. Przeciw masakrze wielorybów. I przeciw rabunkowej wycince Puszczy Białowieskiej. Możesz ze mną i z Akcją Humanitarną sprzedawać ołówki i zebrane w ten sposób pieniądze wysłać na budowę szkół w Afganistanie. Tyle rzeczy możesz, by zmienić świat na lepsze. Wystarczy, że w Michałowie motyl machnie skrzydłem…

Wydanie: 19/2010, 2010

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy