Wpisy od Grzegorz Rudnik
Po co nam czołgi?
Miliardy dolarów wydane za oceanem na zakup uzbrojenia nie zapewnią nam bezpieczeństwa
6 czerwca 2023 r. w rejonie wsi Nowodariwka, leżącej na drodze do Zaporoża, rosyjski czołg T-80BV znalazł się pod zmasowanym ostrzałem artyleryjskim wroga. Dowódca załogi, por. Aleksander Lewakow, wydał rozkaz do ataku, mając przeciw sobie dwa ukraińskie czołgi i sześć transporterów opancerzonych. Według oficjalnej wersji w 10-minutowym boju czołg o kodowej nazwie „Alosza” zniszczył ukraińską kolumnę. Film z tej akcji zyskał ogromną popularność w internecie, a załoga otrzymała wysokie odznaczenia bojowe, w tym ordery Bohatera Federacji Rosyjskiej. Był to jeden z nielicznych przypadków, gdy doszło do starcia czołgów w klasycznym stylu, znanym z filmów o II wojnie światowej.
Wojna w Ukrainie radykalnie zmieniła rolę i znaczenie broni pancernej. Dawna, opracowana w latach 30. XX w. przez gen. Heinza Guderiana taktyka skoncentrowanych ataków grup czołgów, które przy wsparciu lotnictwa i artylerii przerywały linie obrony przeciwnika i wychodziły na jego tyły, bezpowrotnie odeszła w przeszłość.
Masowe użycie dronów przez obie strony konfliktu sprawiło, że czołg stał się względnie łatwym do zniszczenia celem. Pojawiły się głosy, że to kosztowny przeżytek, którego znaczenie na współczesnym polu walki jest marginalne. Tymczasem Polska kupiła i nadal ma zamiar kupić tysiące czołgów, za które zapłacimy dziesiątki miliardów dolarów. Czy przypadkiem nie wyrzucimy tych pieniędzy w błoto?
Ambitne plany bez sensu
Plany, przyjęte jeszcze w czasach, gdy ministrem obrony był Mariusz Błaszczak, zakładały zakup w Korei Południowej łącznie 1 tys. czołgów K2 Black Panther, z coraz większym udziałem polskiej produkcji w kolejnych dostawach. Zamówienie zostało podzielone na dwa etapy: w pierwszym mieliśmy kupić 180 sztuk, w drugim – ponad 800 czołgów w standardzie K2PL (czyli przystosowanych do walki w warunkach Europy Środkowo-Wschodniej), a w 2026 r. ruszyłaby ich produkcja w naszym kraju.
W Stanach Zjednoczonych zamówiliśmy łącznie 366 czołgów Abrams: 250 w wersji M1A2 SEPv3 oraz 116 w wersji M1A1. Łączna wartość obu kontraktów miała wynieść 6,1 mld dol. W lutym br. Robert O’Brien, były doradca prezydenta Trumpa ds. bezpieczeństwa, wspomniał o możliwej sprzedaży Polsce dodatkowych 800 abramsów.
Jeśli plany te zostałyby zrealizowane, za kilka lat Polska dysponowałaby 2 tys. czołgów. W Europie tylko Rosja miałaby ich więcej. Rzecz w tym, że zarówno koreański K2 Black Panther, jak i amerykański M1 Abrams to konstrukcje mające swoją historię. I nie wiadomo, jak sprawdziłyby się w przyszłości na zdominowanym przez drony polu walki. Doświadczenia z ukraińskiego frontu są, delikatnie mówiąc, niezbyt zachęcające.
Amerykańskie czołgi stały się dla Ukraińców jednym z ważniejszych symboli zachodniego wsparcia. Jakież było ich rozczarowanie, gdy Rosjanom udało się zniszczyć 20 z 31 dostarczonych abramsów. Reszta na życzenie Amerykanów została wycofana z pierwszej linii. Chodziło o uniknięcie wrażenia, że te pojazdy do niczego się nie nadają, zwłaszcza że część z nich przejęli Rosjanie, którzy obwozili je jako trofea po większych miastach Federacji Rosyjskiej i demonstrowali w roli
Miał być bank rolny
W Polsce musi być państwowa instytucja finansowa wyspecjalizowana w obsłudze rolnictwa
5 maja br. mogliśmy przeczytać oficjalny komunikat o sprzedaży przez Banco Santander 49% udziałów w Santander Bank Polska austriackiej Erste Group Bank AG, jednemu z największych dostawców usług finansowych w Europie Środkowo-Wschodniej. Austriacy zapłacili Hiszpanom za akcje polskiego banku 6,8 mld euro oraz 0,2 mld euro za 50% udziałów w Santander TFI. Zarząd Banco Santander wyjaśnił decyzję o sprzedaży potrzebą realizacji długofalowych planów dotyczących wzmocnienia swojej pozycji w Ameryce Północnej i Południowej.
Erste Group obsługuje ponad 16 mln klientów w ponad 2 tys. oddziałów na terenie siedmiu krajów. Jej początki sięgają 4 października 1819 r. Wtedy to w Leopoldstadt na przedmieściach Wiednia powstała Erste österreichische Spar-Casse – pierwszy austriacki bank oszczędnościowy działający na terenie Europy. Dla Erste Group przejęcie trzeciego pod względem wartości aktywów i liczby placówek banku w Polsce oznacza wyraźne umocnienie pozycji w europejskim sektorze finansowym – z pewnością jesteśmy większym i bardziej atrakcyjnym rynkiem niż Węgry, Czechy, Słowacja, Rumunia czy Chorwacja.
Polska utraciła zaś okazję do powołania na bazie Santandera banku rolnego z prawdziwego zdarzenia. Informacja o planach sprzedaży udziałów w banku była znana od dawna. Jednak zabrakło w kraju wyobraźni i woli politycznej, by stworzyć instytucję finansową, która wsparłaby polskie rolnictwo i związany z nim przemysł.
Potrzeba powołania banku rolnego w Polsce jest szczególnie pilna w sytuacji, kiedy jesteśmy wystawieni na konkurencję ze strony ukraińskich firm działających w obszarze rolnictwa i przetwórstwa produktów spożywczych. Przecież przy niższych kosztach produkcji u naszego wschodniego sąsiada oraz przy skali tej produkcji nasze gospodarstwa i przedsiębiorstwa rywalizacji w dłuższej perspektywie nie są w stanie wygrać.
Po co komu bank rolny?
Tylko w 2024 r. wielkość dopłat bezpośrednich przekazanych właścicielom gospodarstw rolnych wyniosła 15,74 mld zł. Do tego należy dodać 3,54 mld zł przekazanych w ramach płatności obszarowych, co łącznie daje kwotę 19,28 mld zł. A to nie wszystko. W ramach ekoschematów wypłacono polskim rolnikom 1,1 mld zł. Są jeszcze kredyty preferencyjne, których wartość tylko w zeszłym roku wyniosła 6,1 mld zł. Dodać do tego trzeba zwykłe kredyty, z których korzystają mieszkańcy wsi – ich wielkość także należy liczyć w miliardach.
W Polsce ukształtował się system, w którym dotacje unijne i inne formy wsparcia trafiają do rolników za pośrednictwem banków komercyjnych. W 2015 r. ostatecznie przestał istnieć Bank Gospodarki Żywnościowej (BGŻ), wchłonięty przez francuski PNB Paribas Bank Polska.
Można powiedzieć, że BGŻ był zwykłym bankiem komercyjnym i z obsługą rolnictwa miał tyle wspólnego, co inne banki. Jeśli jednak wcześniej zapadłaby decyzja polityczna, by we współpracy z Agencją Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa zajął się obsługą całości funduszy unijnych, które trafiają na polską wieś, byłoby to o wiele łatwiejsze niż dziś, gdy nie istnieje żadna instytucja finansowa wyspecjalizowana w obsłudze rolnictwa i związanego z nim przemysłu.
Tym trudniej to zrozumieć, że po wejściu Polski do Unii Europejskiej i otwarciu zachodnich rynków na polską żywność rolnictwo dokonało niezwykłego postępu. Wartość polskiego eksportu produktów rolnych rosła w ostatnich latach średnio o 10% rocznie. I działo się to w sytuacji, gdy nasi rolnicy i przedsiębiorcy zajmujący się przetwórstwem produktów rolnych mieli znacznie gorsze warunki działania niż ich francuscy, niemieccy czy włoscy konkurenci. O Holendrach i Duńczykach
Kasa wasza będzie nasza
„Tłuste koty” Prawa i Sprawiedliwości ostrzą pazury
Bardzo dobry wynik kandydatów prawicy w pierwszej turze wyborów prezydenckich tchnął w polityków PiS nadzieję na wygraną Karola Nawrockiego. Już dziś snują scenariusze obalenia rządu Donalda Tuska i powrotu do władzy jesienią tego roku.
Jeden z nich zakłada powołanie koalicji z udziałem Konfederacji, części posłów Polskiego Stronnictwa Ludowego oraz polityków wyłuskanych z szeregów Platformy Obywatelskiej. W sejmowych kuluarach krąży plotka, że premierem rządu mógłby zostać Sławomir Mentzen.
Inny plan przewiduje doprowadzenie do przedterminowych wyborów i pełnego zwycięstwa prawicy. W tym układzie wsparcie PSL byłoby zbędne. Koalicja PiS i Konfederacji miałaby wymaganą większość, a dzięki swojemu prezydentowi mogłaby robić wszystko.
Na powrót PiS do władzy z niecierpliwością czekają też „tłuste koty”, jak swego czasu nazwał ich Jarosław Kaczyński – byli politycy i związani z partią działacze gospodarczy zarabiający miliony w spółkach skarbu państwa. Bo jak już dowiedli, do polityki poszli wyłącznie dla pieniędzy!
Jak to się robi nad Wisłą
Zwycięstwo w wyborach to ledwie pierwszy krok, potem następuje konsumowanie władzy. Zwycięzcy zyskują prawo obsadzenia tysięcy posad w urzędach, agencjach i zarządach spółek skarbu państwa. W 2016 r. premier Beata Szydło bezpośrednio nadzorowała niemal 30 firm. Ponad 300 pozostałych oddała w ręce ministrów.
W puli ministra energii Krzysztofa Tchórzewskiego znalazły się zarządy KGHM, PGE, Energi, Enei, Orlenu, Lotosu i PGNiG. Minister obrony narodowej Antoni Macierewicz obsługiwał karuzelę stanowisk w Polskiej Grupie Zbrojeniowej, Exatelu i Polskim Holdingu Obronnym. Minister infrastruktury i budownictwa Andrzej Adamczyk dzierżył Polski Holding Nieruchomości i PKP. Ówczesny pełnomocnik rządu ds. strategicznej infrastruktury energetycznej Piotr Naimski miał pod sobą PERN i Polskie Sieci Elektroenergetyczne. Wicemarszałek Sejmu, a następnie minister spraw wewnętrznych i administracji Joachim Brudziński – Polską Wytwórnię Papierów Wartościowych.
O resztki z pańskiego stołu walczyły mniejsze frakcje polityczne i towarzyskie. Byli to gowinowcy – młodzi działacze Porozumienia, była sekta smoleńska skupiona wokół Antoniego Macierewicza, frakcja toruńska, której nie tylko duchowym przywódcą był o. Tadeusz Rydzyk, zakon PC – wąska grupa najbliższych współpracowników Jarosława Kaczyńskiego, trwająca przy nim od początku lat 90., oraz Solidarna Polska Zbigniewa Ziobry.
Objęcie fotela premiera przez Mateusza Morawieckiego pozwoliło grupie związanych z nim polityków i działaczy sięgnąć po stanowiska w bankowości, ubezpieczeniach i innych gałęziach gospodarki.
Nie obyło się bez walki. Ostry opór stawiali ziobryści, którzy w 2016 r. wywalczyli „udziały” w PZU. Prezesem narodowego ubezpieczyciela został Michał Krupiński, a jego doradcą – brat ministra sprawiedliwości Witold Ziobro. Żona ministra Ziobry Patrycja została szefową marketingu w spółce córce PZU Link4. Kiedy Morawiecki doprowadził do zmiany rady nadzorczej PZU, która odwołała Krupińskiego, interweniowała sama premier Szydło i „opieka” nad największym polskim ubezpieczycielem wróciła do Ziobry.
Innym wielkim rozgrywającym był minister aktywów państwowych Jacek Sasin. Jego człowiek, Wojciech Dąbrowski, został prezesem Polskiej Grupy Energetycznej. To były wojewoda mazowiecki, który w 2007 r. stracił funkcję, gdy wyszło na jaw, że został skazany za jazdę na rowerze pod wpływem alkoholu. Dąbrowski zasiadał też w radach nadzorczych Polskiej Grupy Zbrojeniowej oraz TUZ PZU.
W 2022 r. prezesem KGHM Polska Miedź został Tomasz Zdzikot, były prezes Poczty Polskiej, który w 2020 r. współpracował z ministrem Sasinem przy organizacji tzw. wyborów kopertowych. Wiceprezesem zarządu ds. korporacyjnych KGHM został dobry znajomy ministra Sasina Marek Pietrzak. Ludzie ministra trafili do zarządów i rad nadzorczych m.in. Krajowej Grupy Spożywczej, Europol Gazu, PERN, PKP Cargo Service i Enei.
Była też grupa wpływowych niegdyś polityków PiS, którzy postanowili sprawdzić się w biznesie. Oszałamiającą karierę zrobiła Małgorzata Sadurska, w latach 2015-2017 szefowa kancelarii prezydenta Dudy,
która w czerwcu 2017 r. trafiła do zarządu PZU. Świetnie poradził sobie Maks Kraczkowski, który w 2016 r. został członkiem zarządu PKO BP. Odpowiadał w nim za Obszar Bankowości Międzynarodowej i Transakcyjnej oraz Współpracy z Samorządami i Agencjami Rządowymi. Poza tym zasiadał w radach nadzorczych spółek PKO Życie Towarzystwo Ubezpieczeń i PKO Leasing oraz ukraińskiego Kredobanku.
Nazwiska Sadurskiej i Kraczkowskiego stały się symbolem karier robionych dzięki uczestnictwu w polityce. W latach 2015-2023 był to model powszechny. Bo jaki sens ma udział we władzy, jeśli nie można go „zmonetyzować”?
Wszyscy ludzie Mateusza
Oddzielny temat stanowią kariery ludzi związanych z Mateuszem Morawieckim, którzy z pewnością szykują dziś swój come back. Za rządów PiS były prezes BZ WBK uchodził w oczach części establishmentu gospodarczego i politycznego za eksperta, fachowca, „architekta dobrej zmiany”, który będzie dbał o rozwój gospodarki, chroniąc ją przed szaleństwami populistów.
Pozbawiony zaplecza w wyższych kręgach PiS Morawiecki postrzegany był w partii jako bankster i ciało obce – mógł liczyć jedynie na Jarosława Kaczyńskiego oraz swoich współpracowników z czasów zatrudnienia w BZ WBK.
Gdy w 2017 r. został premierem, wśród jego sojuszników znaleźli się wicepremierzy Piotr Gliński i Jarosław Gowin oraz Jerzy Kwieciński, minister inwestycji i rozwoju, który dwa lata później, po odejściu Teresy Czerwińskiej, został ministrem finansów, by w 2020 r. przenieść się na kilka miesięcy do gabinetu prezesa zarządu Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazownictwa. Jego apanaże, ma się rozumieć, znacząco wzrosły.
W kwietniu 2016 r., będąc jeszcze wicepremierem, Morawiecki zaczął tworzyć na bazie spółki Polskie Inwestycje Rozwojowe podległy mu Polski Fundusz Rozwoju, którego pierwszym prezesem został jego znajomy bankowiec Paweł Borys. Wspólnie zbudowali Grupę PFR, w skład której weszły: Bank Gospodarstwa Krajowego, Polska Agencja Rozwoju Przedsiębiorczości, Korporacja Ubezpieczeń Kredytów Eksportowych, Polska Agencja Inwestycji i Handlu oraz Agencja Rozwoju Przemysłu. Stosowną ustawę w 2019 r. podpisał prezydent Andrzej Duda. Nowa struktura dysponowała setkami miliardów złotych oraz setkami lukratywnych posad. Z oczywistych względów większość decyzji personalnych zapadła w gabinecie premiera.
Na przykład p.o. prezeską PARP została Jadwiga
Ceny w górę, nastroje w dół
Czy drożyzna za rządów PiS była większa niż dziś?
Premier Morawiecki, chcąc uzasadnić rekordowo wysoką inflację w latach 2022-2023, posługiwał się terminem „putinflacja” i zwalał winę na wojnę toczącą się w Ukrainie oraz na Komisję Europejską, która obłożyła Polskę horrendalnymi opłatami za emisję dwutlenku węgla, czego następstwem był wzrost cen energii elektrycznej, a tym samym towarów i usług.
Inaczej widział problem były lider partii Porozumienie Jarosław Gowin. Mówił o „trzech ojcach »Polskiego Ładu« i polskiej drożyzny”, czyli premierze Mateuszu Morawieckim, prezesie Jarosławie Kaczyńskim i prezesie NBP Adamie Glapińskim, obarczając ich winą za wszystkie nieszczęścia. Ówczesna opozycja oskarżała o to samo rząd i PiS. Dziś, gdy władzę sprawuje Koalicja 15 Października, to liderzy PiS mówią o „tuskodrożyźnie” i zarzucają urzędującemu gabinetowi nieudolność oraz „zdradę Polaków”. Jak jest naprawdę? Czy w roku 2025 ceny towarów i usług rosną szybciej niż w latach 2021, 2022 i 2023?
Mateusz, który inflacją się nie przejmował
Przez pierwsze dwa lata rządów PiS mieliśmy do czynienia z deflacją. Ceny towarów i usług spadały, rosła zaś siła nabywcza pieniądza. Ówczesny rząd premier Beaty Szydło nie musiał z niczego się tłumaczyć. W 2015 r. ceny spadły o 0,9%, w 2016 r. o 0,6%, by w 2017 r. wrócić na normalne tory – wzrosły o 2% w stosunku do roku poprzedniego, co było świetnym wynikiem. W tamtym czasie trudno było wskazać produkty, których cena znacząco by wzrosła.
Mimo ostrzeżeń tzw. niezależnych ekspertów ekonomicznych, że wprowadzenie 500+ wywoła wysoką inflację, nic takiego się nie stało, choć w latach 2017-2023 w ramach tego programu do polskich rodzin trafiło 223 mld zł.
O dziwo między rokiem 2018 a 2020 ceny pozostawały stabilne. Ich wzrost zamknął się w przedziale 1,6-3,4%, co na tle innych państw Unii Europejskiej było bardzo dobrym wynikiem.
Wszystko zmieniło się wraz z pandemią COVID-19. Rząd Morawieckiego wzorem innych krajów podjął bezpośrednią interwencję na ogromną skalę, sponsorując w tym czasie przedsiębiorstwa. Można powiedzieć, że w latach 2020-2022 pieniądze rozrzucano nad Polską z helikopterów.
Pierwszy pakiet antykryzysowy, ogłoszony przez Morawieckiego w marcu 2020 r., miał szacunkową wartość 212 mld zł, co stanowiło prawie 10% PKB. Miesiąc później rząd zdecydował o uzupełnieniu go o 100 mld zł, w ramach tzw. tarczy finansowej, która była skierowana do ok. 670 tys. firm. Jej celem było ratowanie miejsc pracy. Program przewidywał wsparcie dla mikrofirm w wysokości 25 mld zł, dla firm zatrudniających do 249 pracowników – 50 mld zł, a największe spółki mogły liczyć na miliardowe wsparcie kapitałowe.
Na tym się nie skończyło. Pod koniec 2020 r. ogłoszono Tarczę Finansową Polskiego Funduszu Rozwoju 2.0, którą szacowano na 35-40 mld zł. Z tej puli mikrofirmy miały otrzymać do 3 mld zł. Małe przedsiębiorstwa – do 5 mld. Średnie i duże firmy – 25-27 mld zł. Tym razem tzw. niezależni eksperci milczeli, gdyż identycznie postępowały rządy takich państw jak Stany Zjednoczone, Niemcy czy Wielka Brytania. Choć dla wszystkich było też jasne, że tak ogromna masa pieniędzy musi spowodować wzrost cen i usług.
Premiera Morawieckiego to nie martwiło. Jego szczęśliwe numerki: 24, 02, 2022 oznaczały dzień, w którym rosyjskie kolumny pancerne wjechały na terytorium Ukrainy. A wojna, jak wiadomo, kasuje wszystko. Rządzący nazwali wzrost cen „putinflacją” i oskarżyli o nią głównego lokatora Kremla.
Inflacja w 2022 r. w Polsce sięgnęła 14,4%, co było najgorszym wynikiem od lat 90. XX w. Rok wyborczy 2023 także okazał się trudny – poziom inflacji sięgnął 11,4%. Jakie towary zdrożały najbardziej? W czerwcu 2022 r. średnia krajowa cena popularnej benzyny Pb95 wyniosła 6,64 zł za litr. Rekord należał do stacji paliw Orlen
Biedni czy bogaci?
Łączny majątek setki najbogatszych Polaków to 315 mld zł. 438 tys. osób pobiera tzw. groszowe emerytury, czyli przeciętnie 1200 zł miesięcznie
Łączny majątek setki najbogatszych Polaków to 315 mld zł. W ostatnich latach rośnie on szybciej niż PKB – średnio o 10% rocznie. Z drugiej strony minimalna emerytura wynosi 1878,91 zł. Jednocześnie 438 tys. osób pobiera tzw. groszowe emerytury, czyli przeciętnie 1200 zł miesięcznie. Dwójka rekordzistów otrzymuje „świadczenia” w wysokości… 2 groszy! Pytanie „Jak żyć, panie premierze?” jest w ich sytuacji jak najbardziej zasadne. Nic dziwnego, że wielu rodaków jest przekonanych, że jesteśmy biedni. Istnieje jednak wiele przesłanek świadczących o tym, że nigdy w przeszłości nie byliśmy tak bogaci jak dziś. Czy w tej kwestii prawda leży pośrodku? Na to pytanie każdy musi odpowiedzieć sobie sam.
Wielki skok
Mało kto wie, że nasz PKB w latach 1990-2020 zwiększył się o 857% i był to drugi w tym okresie najwyższy wzrost na świecie – zaraz po Chinach! Mogło być jeszcze lepiej, gdyby konsekwentnie realizowano „Strategię dla Polski” autorstwa prof. Grzegorza Kołodki, ministra finansów w latach 1994-1997. Wzrost PKB wyniósł w tych latach: 5,2% w 1994 r., 7,0% w 1995 r., 6,0% w 1996 r. oraz 6,8% w 1997 r. Łącznie – 24,8%. Nikomu nie udało się powtórzyć tego wyniku.
Po przegranych przez SLD wyborach w roku 1997, przejęciu władzy przez AWS i Unię Wolności, ministrem finansów został prof. Leszek Balcerowicz, który tak skutecznie schłodził gospodarkę, że cztery lata później nasz PKB wzrósł o nikczemne 1,1%, za to bezrobocie zbliżyło się do 16%. Na szczęście żaden późniejszy rząd nie powtórzył tych szaleństw.
W latach 2001-2024 rozwijaliśmy się średnio w tempie 4% PKB rocznie. Rekordowo wysokie bezrobocie – 20,7% osiągnęliśmy w 2003 r., potem zaczął się spadek i w roku 2024 było to 5%. Według Eurostatu w kwietniu br. bezrobocie w Polsce wyniosło 2,7%, co okazało się drugim najniższym wynikiem w UE.
Jakie były przyczyny tak spektakularnych wyników? Przede wszystkim wejście Polski do NATO i Unii Europejskiej – oznaczało stabilność tak polityczną, jak i gospodarczą. Przyjęcie naszego kraju do Unii otworzyło rynki bogatszych od nas państw na towary i usługi „made in Poland”. Przyciągnęło też inwestorów skuszonych niskimi podatkami oraz wykwalifikowaną i zdyscyplinowaną siłą roboczą. Polska stała się poważnym producentem telewizorów, sprzętu AGD i części dla przemysłu motoryzacyjnego. Dziś jesteśmy dla Niemiec większym partnerem handlowym niż Chiny. Polskie firmy transportowe zdominowały rynek unijny. Eksport produktów rolnych rósł rocznie w tempie ok. 10%, a spółdzielnie mleczarskie, takie jak Mlekpol czy Mlekovita, przetwarzają rocznie więcej mleka niż Grecja i Bułgaria.
Setki tysięcy rodaków wyjechało w poszukiwaniu pracy oraz lepszych warunków życia do Wielkiej Brytanii, Niemiec, Francji, Norwegii czy Islandii. Rocznie przekazują do kraju od 18 do 20 mld zł. Pieniądze te przekładają się na wzrost dochodów gospodarstw domowych, zwiększając ich konsumpcję i poziom życia. W sferze makroekonomicznej transfery te ograniczają deficyt na rachunku bieżącym i znacząco poprawiają bilans płatniczy kraju.
Ogromne znaczenie
Spadkobiercy Twardowskiego
„Przez ciernie do gwiazd”. Polska droga na orbitę
Zgodnie z planem 29 maja 2025 r. inż. Sławosz Uznański-Wiśniewski ma polecieć na Międzynarodową Stację Kosmiczną (ISS) w ramach prywatnej misji Axiom 4. Załogę stanowią: Amerykanka Peggy Whitson, która będzie dowodziła misją, Hindus Shubhanshu Shukla – pilot oraz Węgier Tibor Kapu, mający pełnić funkcję specjalisty. Kapsułę wyniesie w kosmos rakieta Falcon 9 wyprodukowana przez należącą do Elona Muska spółkę SpaceX.
Sławosz Uznański-Wiśniewski będzie drugim, po Mirosławie Hermaszewskim, Polakiem na orbicie.
To ważny moment w realizacji Polskiej Strategii Kosmicznej.
Uwagę mediów przyciągnęła informacja o tym, że nasz rodak zabierze ze sobą pierogi przygotowane przez kielecką firmę LYOFOOD. Wiadomości o eksperymentach naukowych, które ma przeprowadzić na orbicie, wzbudziły marginalne zainteresowanie.
Polska nie należy do grupy państw wiodących w podboju kosmosu. Trudno też stwierdzić, byśmy mieli szczególne aspiracje w tym zakresie. Jednak swój program kosmiczny mieliśmy już w latach 70. XX w. Pierwsza polska rakieta, Meteor 2K, która osiągnęła wysokość 105 km, została wystrzelona w 1970 r. Wraz z innymi krajami socjalistycznymi Polska uczestniczyła w programie Interkosmos. Instrumenty badawcze zbudowane przez polskich uczonych, głównie z Centrum Astronomicznego im. Mikołaja Kopernika PAN oraz Centrum Badań Kosmicznych, w roku 1973 znalazły się na pokładzie satelity Kopernik 500. W latach 80. polski sprzęt umieszczono też na pokładzie sondy Fobos 2, która badała Marsa, oraz sond Wega 1 i Wega 2, które badały Wenus i kometę Halleya.
Głównym osiągnięciem polskiego uczestnictwa w programie Interkosmos był lot Mirosława Hermaszewskiego w 1978 r. na radziecką stację Salut 6. Musiało upłynąć 47 lat, by kolejny Polak trafił na orbitę.
Pierwszym w pełni rodzimym sztucznym satelitą Ziemi był PW-Sat, niewielki sześcian o wymiarach 10 cm x 10 cm x 11,3 cm i masie 1,33 kg, zaprojektowany i zbudowany przez studentów Politechniki Warszawskiej. Z kosmodromu w Gujanie Francuskiej w lutym 2012 r. wyniosła go na orbitę europejska rakieta Vega.
Głównym zadaniem PW-Sat było przetestowanie systemu deorbitacji (bezpiecznego sprowadzania satelity z orbity do atmosfery ziemskiej) oraz sprawdzenie działania elastycznych ogniw fotowoltaicznych w warunkach kosmicznych. Misja trwała 20 miesięcy
Ukraina w ruinie
Jak dziś funkcjonuje ukraińska gospodarka i co ją czeka w przyszłości?
Powiedzenie, że do prowadzenia wojny potrzeba trzech rzeczy: pieniędzy, pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy, przypisuje się Napoleonowi Bonaparte, choć jego autorem był żyjący na przełomie XV i XVI w. włoski kondotier i marszałek Francji Gian Giacomo Trivulzio. Przykład Ukrainy tę zasadę potwierdza. Bez pomocy USA, Kanady i państw zachodnich Kijów dawno wojnę by przegrał, ponieważ gospodarka tego kraju jest w ruinie.
Ukraina to dziś najbiedniejszy zakątek Europy. Szacunki mówią, że w 2025 r. PKB na mieszkańca wyniesie 2218 dol. Dla porównania – w Mołdawii, która przez lata uchodziła za pariasa Starego Kontynentu, będzie to 3867 dol. Na głowę Białorusina przypadnie 6632 dol., a na każdego Polaka aż 18 tys. dol.
Choć według zapowiedzi rosyjska gospodarka już dawno powinna runąć pod ciężarem zachodnich sankcji, PKB na głowę Rosjanina sięgnie w bieżącym roku 10 577 dol. Oznacza to, że Kreml jeszcze długo będzie mógł toczyć wojnę. A mało kto zwrócił uwagę na fakt, że kosztuje ona Rosję znacznie mniej niż Ukrainę i kraje Zachodu, gdyż większość używanego przez agresora sprzętu i amunicji została wyprodukowana w czasach Związku Radzieckiego – więc już za to wszystko zapłacono.
Na czym stoi ukraińska gospodarka
W Związku Radzieckim Kijów i Charków były trzecim po Moskwie i Leningradzie okręgiem naukowo-przemysłowym kraju. W Charkowie działała m.in. Fabryka im. Małyszewa, główny producent czołgów, w tym T-34, T-54, T-64, silników oraz lokomotyw. Zakład ten odpowiadał za ok. 80% produkcji czołgów T-34 w ZSRR podczas II wojny światowej. Szczególne znaczenie miał zaś Ukraiński Instytut Fizyki i Technologii (dzisiaj Charkowski Narodowy Instytut Fizyki i Technologii), który był pionierem badań nad fizyką jądrową i technologią materiałową. To w Charkowie po raz pierwszy w ZSRR dokonano rozszczepienia atomu.
W Dniepropietrowsku (obecnie Dnipro) działały zakłady Jużmasz, jeden z pięciu największych na świecie producentów rakiet nośnych. Na jego czele stał jeden z legendarnych radzieckich konstruktorów, Michaił Jangiel. Pod jego kierownictwem zaprojektowano m.in. rakiety R-12, R-14, MR UR-100, R-36 (SS-18 Satan) oraz RT-23, które stanowiły podstawę radzieckich strategicznych sił rakietowych.
W Donbasie wydobywano najwyższej jakości węgiel – antracyt – który był wykorzystywany w ukraińskich elektrowniach. W kraju działało pięć elektrowni atomowych, w tym największa w Europie Zaporoska Elektrownia Jądrowa. Produkowały one połowę energii elektrycznej w Ukrainie. Dodajmy do tego najlepsze w tej części świata gleby – słynne ukraińskie czarnoziemy, rozwinięty przemysł hutniczy i maszynowy, stocznie w Nikołajewie, wielki port w Odessie. I dobrze wykształcone społeczeństwo. W chwili rozpadu ZSRR Ukraina miała 51 mln mieszkańców. Nic dziwnego, że w prasie zachodniej prorokowano, że kraj ten może się stać regionalnym mocarstwem.
W wyniku rosyjskiej agresji Kijów stracił większą część przemysłu ciężkiego i wydobywczego. Zaporoska elektrownia znalazła się pod kontrolą Rosjan, a połowa zakładów energetycznych została zniszczona w wyniku bombardowań. Dlatego nie przemysł, ale rolnictwo i przetwórstwo rolno-spożywcze są dziś filarem ukraińskiej gospodarki. Dominują w tym sektorze potężne spółki posiadające setki tysięcy hektarów urodzajnej ziemi. Największe agroholdingi Ukrainy (według informacji Ośrodka Studiów Wschodnich) to:
- Kernel Holding – 600 tys. ha;
- UkrLandFarming – gospodarujący na ok. 500 tys. ha;
- Agroprosperis – ok. 470 tys. ha;
- Mironowski Chleboprodukt – ok. 370 tys. ha;
- Astarta Holding– ok. 250 tys. ha.
Wojna niewiele zmieniła, jeśli chodzi o stan posiadania ukraińskich oligarchów – nadal kontrolują gospodarkę, choć nie trzęsą krajem jak kiedyś i ich wpływ na politykę został mocno ograniczony.
Dawny promotor
Bank rolny potrzebny natychmiast
Na świecie spółdzielnie rolnicze i banki rolne gwarantują stabilność dochodów oraz pomyślny rozwój gospodarstw wiejskich. Ale nie nad Wisłą
Japoński Norinchukin Bank jest jednym z największych banków spółdzielczych na świecie. Dysponuje aktywami rzędu 642,4 mld dol. Głównym zadaniem japońskiego giganta jest obsługa tamtejszych rolników, rybaków oraz właścicieli obszarów leśnych.
Największym bankiem spółdzielczym świata jest grupa Crédit Agricole, której aktywa na koniec 2024 r. sięgnęły 2,37 bln euro. Ta francuska instytucja finansowa założona w 1894 r. wybiła się na obsłudze tamtejszych agriculteurs (rolników) oraz właścicieli ziemskich. Początkowo była zwykłą kasą spółdzielczą.
Dla porównania największy polski bank, PKO BP, posiada aktywa w wysokości ok. 140 mld dol. – przy Japończykach i Francuzach jest niczym kasa zapomogowo-pożyczkowa z Wygwizdowa.
Dania, której rolnictwo uchodzi nie tylko w Europie za wzorcowe, ma kilka banków specjalizujących się w obsłudze gospodarstw. Danske Bank, którego aktywa to dziś 518 mld dol., powstał w 1871 r. jako Den Danske Landmandsbank (Duński Bank Rolników). Dzisiaj jest uniwersalną instytucją finansową, lecz nadal współpracuje z duńskimi spółdzielniami rolniczymi, do których należą prawie wszyscy tamtejsi farmerzy.
W 1960 r. w Kopenhadze rozpoczął działalność DLR Kredit, bank, który do 1999 r. miał w Danii monopol na udzielanie kredytów hipotecznych na zakup nieruchomości mieszkaniowych oraz komercyjnych. Jego główną misją było i jest wspieranie duńskiego rolnictwa. Dzisiaj jego aktywa to 27,8 mld euro. W Danii działa też Vestjysk Bank, który udziela kredytów rolnikom.
Każdy kraj, którego rolnictwa nie zdominowały wielkie gospodarstwa należące do funduszy inwestycyjnych lub międzynarodowych koncernów, korzysta z modelu opartego na spółdzielniach rolniczych, bankach spółdzielczych i wyspecjalizowanych instytucjach finansowych, których głównym zadaniem jest wspieranie tego sektora gospodarki.
Doświadczenie uczy, że tylko takie rozwiązanie sprawdza się w przypadku licznych małych i średnich gospodarstw, gwarantując przyzwoite, stabilne dochody farmerom. I, co najistotniejsze, systematyczny rozwój obszarów wiejskich, gdyż spółdzielnie rolnicze chętnie korzystają z nowinek technicznych, skutecznie obniżają koszty produkcji i dbają o swoich członków. A finansowaniem rolnictwa zajmują się banki rolne.
Ten model w Polsce nie istnieje. Spółdzielnie rolnicze, które w ostatnich dekadach odniosły sukces, to wyłącznie spółdzielnie mleczarskie, takie jak Mlekpol, Mlekovita czy okręgowe spółdzielnie mleczarskie w Łowiczu, Włoszczowie, Kole i Giżycku. Największym gospodarstwem rolnym w kraju, o powierzchni ponad 13 tys. ha, jest Spółdzielcza Agrofirma Witkowo, mająca siedzibę niedaleko Stargardu w województwie zachodniopomorskim. To jednak wyjątek, nie reguła.
Polskie rolnictwo pozostaje rozproszone, dominują w nim gospodarstwa o powierzchni do 8 ha, o słabej kondycji i raczej bez perspektyw. By uprawa ziemi się opłacała, gospodarstwo musi mieć ponad 50 ha i powinno zapewnić sobie stabilne, wieloletnie finansowanie. Na przykład dzięki bankowi rolnemu – gdyby taki nad Wisłą istniał.
Każdy sobie rzepkę skrobie
Na początku lat 90. XX w. polityków dawnej opozycji antykomunistycznej, którzy doszli do władzy w wyniku wygranych wyborów w czerwcu 1989 r., stan rolnictwa nie interesował. Nie było też dla niego miejsca w tzw. planie Balcerowicza. Przyjęto zasadę, że każdy musi radzić sobie sam.
Gigantyczny wzrost oprocentowania kredytów udzielanych rolnikom zepchnął setki tysięcy gospodarstw w biedę. Likwidacja państwowych gospodarstw rolnych i otwarcie rynku na towary importowane zdemolowały wieś na lata. Symbolem tamtych czasów stała się butelka taniego wina Arizona, którym raczyli się chłopi, chętnie opisywani w mediach jako degeneraci i nieudacznicy. Istniał jeszcze Bank Gospodarki Żywnościowej (BGŻ), działały banki spółdzielcze, lecz co można było zrobić?
W 1993 r. na fali niezadowolenia z rządów solidarnościowców władzę przejął Sojusz Lewicy Demokratycznej w koalicji z Polskim Stronnictwem Ludowym. Po organizowanych w latach 1990-1993 protestach rolniczych, których symbolem stała się zatknięta na kiju świńska głowa, liczono na zmiany. Te co prawda nadeszły, gospodarka ruszyła, lecz wieś poprawy nie odczuła.
W 1997 r. koalicja SLD-PSL przegrała wybory i do władzy doszła Akcja Wyborcza Solidarność wraz z Unią Wolności. W 2001 r. do Sejmu dostała się Samoobrona z Andrzejem Lepperem, która zdobyła ponad 10% głosów. Po raz kolejny zdecydowały głosy niezadowolonych rolników.
Zmiana na lepsze nastąpiła po wejściu Polski do Unii Europejskiej. Pojawiły się dopłaty dla rolników, programy aktywizacji obszarów wiejskich, a co najważniejsze – otwarte zostały bogate rynki państw zachodnich. Ruszył eksport polskich produktów rolnych, co zapewniło opłacalność produkcji i względną stabilizację. Wieś zaczęła się modernizować, lecz model rolnictwa wiele się nie zmienił – nadal dominowały drobne gospodarstwa, którym coraz trudniej było się utrzymać.
W 2004 r. Rabobank, holenderski bank spółdzielczy specjalizujący się w finansowaniu rolnictwa, kupił 13,76% akcji Banku Gospodarki Żywnościowej, z czasem zwiększając swój udział do 92,26%. W 2014 r. Holendrzy sprzedali BGŻ Francuzom z BNP Paribas – i tak się skończyła jego historia.
Na wsi nadal obowiązuje zasada, że każdy sobie rzepkę skrobie. Banki, jeśli udzielają rolnikom kredytów preferencyjnych, to oczekują rekompensaty ze strony państwa. Obsługują też strumienie dotacji płynących z Unii Europejskiej do Polski, co przynosi im niemałe zyski.
Polityka państwa w odniesieniu do rolnictwa polega na gaszeniu pożarów. A to afrykański pomór świń, a to ptasia grypa, zalew taniego ukraińskiego zboża czy kolejne protesty niezadowolonych rolników, którzy domagają się interwencji, czyli dodatkowych pieniędzy. Od 1990 r. brakuje systemowego podejścia do tej gałęzi gospodarki, a przede wszystkim brakuje wyspecjalizowanej w obsłudze rolnictwa instytucji finansowej, czyli banku rolnego z prawdziwego zdarzenia.
Jak to się robi w innych krajach
Dania, Japonia i Korea Południowa to przykłady bogatych, rozwiniętych technologicznie państw, w których rolnictwo ma się dobrze. Fundamentem ich dobrobytu jest spółdzielczość. Ponad 90% gospodarstw rolnych w tych krajach jest zrzeszonych w spółdzielniach, w których obowiązuje zasada „jeden człowiek, jeden głos”. Z inicjatywy rządów powołano tam banki rolne specjalizujące się w obsłudze gospodarstw. We Francji, Japonii i Korei Południowej są to banki spółdzielcze, których udziałowcami najczęściej są mniejsze spółdzielnie rolnicze. Na przykład japoński Norinchukin Bank, będący centralnym bankiem spółdzielczym dla sektora rolniczego, leśnictwa i rybołówstwa, ma ponad 3 tys. udziałowców, którymi są mniejsze organizacje spółdzielcze. Szczebel niżej są federacje spółdzielni rolniczych, takie jak ZEN-NOH (Krajowa Federacja Stowarzyszeń Spółdzielni Rolniczych) z 945 podmiotami członkowskimi. Zajmuje się produkcją i sprzedażą maszyn rolniczych, marketingiem i sprzedażą produktów rolnych, sprzedażą pasz dla zwierząt oraz dystrybucją
Amerykański sen
Polska dla amerykańskich firm to istne eldorado: niskie podatki, tania siła robocza, uniżeni politycy
W grudniu zeszłego roku wicepremier i minister obrony Władysław Kosiniak-Kamysz oświadczył, że w 2024 r. zawarto ok. 130 umów na rekordową kwotę ponad 153 mld zł! Nowy sprzęt i uzbrojenie trafiły do wszystkich rodzajów wojsk. Najbardziej lukratywne kontrakty dostały się amerykańskim koncernom.
W 2020 r. Amerykańska Izba Handlowa w Polsce i KPMG opublikowały raport zatytułowany „30 lat inwestycji amerykańskich w Polsce”. Wynikało z niego, że na koniec 2018 r. wartość tych inwestycji wyniosła 62,7 mld dol. Tylko w latach 2010-2018 sprzedaż amerykańskich towarów i usług w naszym kraju osiągnęła prawie 60,3 mld dol. Precyzyjnych danych za kolejne lata nie ma. Szacuje się, że do końca 2021 r. firmy z kapitałem amerykańskim stworzyły w Polsce 330 tys. miejsc pracy.
Polacy kochają Stany Zjednoczone. Od XIX w. kraj ten był głównym kierunkiem emigracji. Według danych rządowych w 2021 r. liczba Amerykanów polskiego pochodzenia wynosiła 8,81 mln, co stanowiło 2,67% populacji USA.
W sondażu na temat stosunku różnych narodów do ojczyzny obecnego prezydenta Trumpa, przeprowadzonym w pierwszej połowie 2023 r. przez amerykański ośrodek badawczy Pew Research Center, to Polacy okazali się najbardziej proamerykańską nacją, a pytanych było ponad 27 tys. osób dorosłych z 23 krajów. U nas aż 93% ankietowanych wypowiadało się o USA pozytywnie.
Nie ma czemu się dziwić. W latach 70. i 80. w Stanach Zjednoczonych przebywało na tamtejszych uczelniach liczne grono stypendystów, z których najbardziej chyba znany to Leszek Balcerowicz, studiujący w latach 1972-1974 na St. John’s University w Nowym Jorku. Granty Fulbrighta otrzymali m.in. redaktor naczelny tygodnika „Polityka” Mieczysław Rakowski i prof. Longin Pastusiak. Była to świetna okazja do nawiązania kontaktów, które w przyszłości miały zaprocentować. Wszak wielu stypendystów zrobiło w kraju kariery. Choć są wyjątki.
Jednym z tych, którzy mają krytyczny stosunek do Wuja Sama, jest obecny minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski. Podsłuchany i nagrany niegdyś w restauracji Amber Room dowodził: „Polsko-amerykański sojusz jest nic niewart. Jest wręcz szkodliwy. Bo stwarza Polsce fałszywe poczucie bezpieczeństwa (…). Bullshit kompletny. Skonfliktujemy się z Niemcami, z Rosją i będziemy uważali, że wszystko jest super, bo zrobiliśmy laskę Amerykanom. Frajerzy. Kompletni frajerzy. Problem w Polsce jest taki, że mamy bardzo płytką dumę i niską samoocenę. Taka murzyńskość…”.
Owa „murzyńskość” oznacza, że amerykańskie firmy czują się nad Wisłą wybornie. A jakby coś poszło nie tak, to ambasador USA wezwie na dywanik kogo trzeba i wyjaśni, jakie decyzje podjąć. Należy oczekiwać, że w trakcie prezydentury Donalda Trumpa naciski na polskie władze będą o wiele bardziej brutalne niż w przeszłości.
Brygady Marriotta i inni
Amerykańska obecność w naszym kraju na dużą skalę rozpoczęła się na początku lat 90., gdy w ramach pomocy Zachodu dla Polski do Warszawy zjechali wszelkiego rodzaju eksperci. Wielu z nich było Amerykanami. Nie mając pojęcia o naszej gospodarce i jej realiach, zajęli się „radzeniem”, jak powinniśmy budować gospodarkę wolnorynkową. Tych bezwartościowych dla polskiej transformacji „ekspertów” cechowały buta, ignorancja i zarobki przekraczające 20 tys. dol. miesięcznie. A ponieważ zwykle mieszkali w nowo otwartym hotelu Marriott, nazwano ich „brygadami Marriotta”.
Pierwsza duża amerykańska inwestycja po roku 1991 to budowa przez koncern Coca-Cola zakładu w Radzyminie, produkującego popularne napoje chłodzące. W 2023 r. sprzedaż tych napitków przyniosła Amerykanom 210 mln zysku netto.
Tam, gdzie inwestuje koncern z Atlanty, musi się pojawić konkurent z Nowego Jorku. Koncern PepsiCo zainwestował w fabryki w Michrowie, Żninie, Grodzisku Mazowieckim i Tomaszowie Mazowieckim. Najnowszy zakład koło Środy Śląskiej wybudowano za 1 mld zł. Będą w nim produkowane chipsy.
W 1992 r. ówczesny minister przekształceń własnościowych Janusz Lewandowski sprzedał za 120 mln dol. Zakłady Celulozowo-Papiernicze w Kwidzynie amerykańskiemu koncernowi International Paper Company. Był to wówczas najnowocześniejszy