Wpisy od Grzegorz Rudnik

Powrót na stronę główną
Kraj

Polska telewizorami stoi

Jesteśmy największym w Europie producentem telewizorów

Mamy czym się pochwalić. Nasz kraj jest największym w Europie producentem telewizorów. Z danych GUS wynika, że w 2022 r. z polskich fabryk wyjechało, łącznie z monitorami, 17,173 mln odbiorników. Trafiłem też na informację, że produkowaliśmy nawet 20 mln telewizorów, lecz wolę się trzymać oficjalnych danych.

90% produkcji przeznaczone jest na eksport. Szacunki mówią za to, że ok. 80% podzespołów, z których produkowane są nad Wisłą telewizory, wytwarzamy na miejscu.

W czterech fabrykach należących do koreańskich, chińskich, tajwańskich i japońskich koncernów zatrudnionych jest ok. 7 tys. pracowników. Około 23 tys. jest pośrednio związanych z branżą RTV – mam na myśli inżynierów i kadrę menedżerską, programistów zatrudnionych w ośrodkach badawczo-rozwojowych, specjalistów logistyków, kierowców tirów rozwożących telewizory po Europie itd.

W 2023 r. wartość eksportu wyprodukowanych u nas telewizorów wyniosła 5,58 mld dol., co oznaczało spadek, gdyż rok wcześniej wyeksportowaliśmy sprzęt o wartości 7,3 mld dol. Jednak w żaden sposób nie zagroziło to naszej pozycji czempiona. Dla porównania – w Turcji produkuje się rocznie ok. 15 mln telewizorów, na Słowacji 6-7 mln, na Węgrzech ok. 5 mln, w Czechach ok. 2 mln, w Wielkiej Brytanii zaledwie 500 tys., w Niemczech jedynie 100 tys. telewizorów Loewe klasy premium, a w Danii tylko 50 tys. odbiorników klasy superpremium Bang & Olufsen.

Tajemnica sukcesu

Produkcja telewizorów w Polsce rozpoczęła się w 1955 r. wraz z utworzeniem Warszawskich Zakładów Telewizyjnych (WZT). 22 lipca 1956 r. z linii produkcyjnej zszedł nasz pierwszy telewizor Wisła. Był to właściwie radziecki Awangard z ekranem o przekątnej 12 cali, czyli o wymiarach współczesnego tabletu. W listopadzie 1957 r. pojawiła się pierwsza rodzima konstrukcja, odbiornik Belweder, którego ekran miał 14 cali, tyle co dziś mały laptop.

Produkcję kolorowego odbiornika telewizyjnego Jowisz rozpoczęto w WZT we wrześniu 1973 r. Pierwotnie miał się nazywać PAW, lecz nazwę zmieniono ze względu na wulgarne skojarzenia.

Przełom nastąpił w 1991 r., gdy Zbigniew Niemczycki rozpoczął w Mławie budowę pierwszej w Polsce nowoczesnej jak na owe czasy montowni telewizorów. Biznesmen odniósł spory sukces, importując do naszego kraju japońskie kolorowe telewizory marki Otake. Do jej popularyzacji przyczyniła się nie tylko atrakcyjna cena, ale też rzucona przez prezydenta Lecha Wałęsę myśl: „Otake Polske walczyłem!”, która stała się swoistym hasłem reklamowym.

Niemczycki doszedł do wniosku, że bardziej opłacalne niż import będzie uruchomienie produkcji telewizorów w kraju, zwłaszcza że na początku lat 90. Polacy zaczęli masowo wymieniać stare odbiorniki, przede wszystkim radzieckie rubiny, na nowe modele.

Debiut zakładu Curtis Electronics wchodzącego w skład Curtis Group, która w ofercie miała też magnetowidy i inne urządzenia domowej elektroniki, był zachęcający. W 1992 r. biznesmen nawiązał współpracę – niezwykle owocną, jak się okazało – z koreańskim koncernem Lucky Goldstar, który wówczas dostarczał telewizory słynnej spółce Art-B. Siedem lat później Niemczycki sprzedał zakład w Mławie Koreańczykom występującym pod nową, dobrze dziś znaną nazwą LG Electronics.

Obecnie to największy w Polsce zakład produkujący telewizory, w którym pracuje ponad 2 tys. ludzi. Z jego taśm montażowych zjeżdża rocznie od 8 mln do niemal 11 mln telewizorów. W tym najnowocześniejszych, z ekranami OLED, z których słynie LG.

Co sprawiło, że nad Wisłą swoje fabryki zbudowało tak wielu azjatyckich producentów sprzętu RTV?

Jak to się robi nad Wisłą

Źródłem sukcesów była osobliwa mieszanka wysokich unijnych ceł na te telewizory, niskich kosztów energii elektrycznej (choć ostatnio to się zmieniło na niekorzyść), dobrze wykształconej i zdyscyplinowanej siły roboczej oraz niskich podatków i korzystnej lokalizacji w centrum Europy.

Z Polski dowolny produkt można dostarczyć np. do Wielkiej Brytanii, Francji czy Rosji w ciągu 24-48 godzin, co w przypadku elektroniki ma duże znaczenie, wszak korzystanie z magazynów bywa kosztowne.

Wejście naszego kraju do Unii Europejskiej w 2004 r. oznaczało zdjęcie barier celnych w eksporcie do bogatych państw Zachodu, co zaowocowało zmniejszeniem kosztów dystrybucji i uproszczeniem procedur logistycznych. Montaż w Polsce telewizorów, a także pralek, lodówek oraz innych urządzeń AGD, okazał się tańszy

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Wszyscy ludzie Zełenskiego

Próba podporządkowania NABU i SAP to największy błąd w politycznej karierze prezydenta Ukrainy

Rada Najwyższa Ukrainy przyjęła 22 lipca br. (przy 263 głosach za i 13 przeciw) ustawę likwidującą niezależność Narodowego Biura Antykorupcyjnego (NABU) i Specjalnej Prokuratury Antykorupcyjnej (SAP) poprzez podporządkowanie ich Prokuratorowi Generalnemu (PG). Wieczorem tego samego dnia ustawę podpisał prezydent Zełenski. Po kilku godzinach została opublikowana i weszła w życie.

Gwarant ukraińskiej konstytucji oświadczył, że było to niezbędne ze względu na konieczność walki z rosyjską agenturą. Przyjęcie ustawy poprzedziły rewizje w mieszkaniach należących do funkcjonariuszy obu antykorupcyjnych instytucji,  przeprowadzone przez Służbę Bezpieczeństwa Ukrainy (SBU). Czego szukano? Na pewno nie dowodów na agenturalną działalność na rzecz Kremla.

Następnego dnia w kluczowych miastach Ukrainy doszło do największych od rozpoczęcia przez Rosję agresji w 2022 r. protestów przeciwko działaniom administracji prezydenta Zełenskiego. Policja nie interweniowała. Być może dlatego, że wszyscy wiedzieli, o co chodzi. Ku zaskoczeniu Bankowej – tak Ukraińcy nazywają biuro prezydenta, które mieści się w Kijowie przy ulicy o tej nazwie – w mediach zachodnich pojawiły się publikacje, których nie powstydziłaby się „Russia Today” i czołowi kremlowscy propagandyści.

Pisano o szerzącej się w ukraińskich elitach korupcji, o blokowaniu krytyki przez ludzi Zełenskiego, wyśmiano rewelacje o panoszących się w NABU rosyjskich agentach, w końcu zaczęto zadawać pytania, czy niedawny „bohater narodowy Ukrainy” nie staje się tyranem. I czy w związku z tym dalsze finansowe wspieranie Kijowa ma sens.

The Kyiv Independent, anglojęzyczny portal medialny w Brukseli, którego treści są w belgijskiej stolicy uważnie czytane, zatytułował materiał: „Zełenski właśnie zdradził ukraińską demokrację – i wszystkich, którzy o nią walczą”. Politico opublikowało serię artykułów, których sens można sprowadzić do jednego zdania: „Podstępny wróg Ukrainy to jej własne kierownictwo”.

Z kolei dziennikarze „The Financial Times” dowodzili, że „Zełenski spadł ze swojego demokratycznego piedestału”. Niemiecki „Bild” cytował wypowiedź ministra spraw zagranicznych Johanna Wedephula, który wyraził obawę, że działania ukraińskich władz mogą wpłynąć na europejskie aspiracje Kijowa.

Niemal identyczne treści znalazły się w materiałach „The Washington Post”, „The Wall Street Journal”, „Le Monde”, „The Economist”, BBC, a nawet Al Dżaziry.

Dyscyplinującą rozmowę z Zełenskim odbyła przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen.

Po dwóch dniach prezydent się wycofał i zapewnił, że natychmiast skieruje do Rady Najwyższej Ukrainy projekt ustawy, który przywróci niezależność NABU i SAP. Tak też się stało.

Korupcja epickich rozmiarów

Pod względem rozmiarów korupcji Ukraina może rywalizować tylko z Rosją. W październiku 2024 r. w Chmielnickim zatrzymana została Tetiana Krupa, szefowa Regionalnego Centrum Ekspertyz Medyczno-Społecznych. W jej mieszkaniu znaleziono prawie 6 mln dol. w gotówce.

Tetiana Krupa wydawała fałszywe zaświadczenia o niepełnosprawności mężczyznom, którzy chcieli uniknąć mobilizacji. W jej biurze śledczy znaleźli 100 tys. dol., sfałszowane dokumenty medyczne oraz listy „uchylających się od poboru” z fikcyjnymi diagnozami. Podczas przeszukania pani Tetiana wyrzuciła przez okno torbę zawierającą równowartość ponad 450 tys. euro.

Wśród jej „klientów” znalazło się 51 prokuratorów z regionu chmielnickiego, którzy uzyskali fałszywe zaświadczenia o niepełnosprawności, co pozwalało im uzyskać rentę inwalidzką oraz uniknąć mobilizacji. Jak podliczono, łączna kwota, jaką otrzymali stróże prawa z tytułu tych świadczeń, wyniosła co najmniej 1,2 mln euro!

Wybitne korzyści osiągnęli też szefowie Terytorialnych

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Potrzebni, choć niechciani

Postulaty środowisk prawicowych w sprawie ograniczenia imigracji to działanie na szkodę Polski

W nocy z 5 na 6 lipca 2025 r. w miejscowości Nowe w województwie kujawsko-pomorskim doszło do tragicznego incydentu. 29-letni Kolumbijczyk, zatrudniony w Zakładach Mięsnych Nove, podczas bójki śmiertelnie ugodził nożem 41-letniego Polaka. Mimo szybkiej interwencji ofiary nie udało się uratować. Sprawca trafił do aresztu, a zarząd Zakładów Mięsnych Nove podjął decyzję o zwolnieniu wszystkich pracowników pochodzących z Kolumbii.

Pracę straciło 75 osób, niezależnie od ich roli w zdarzeniu. To był krok prewencyjny, mający uspokoić emocje lokalnej społeczności i zapewnić bezpieczeństwo pozostałym zatrudnionym.

W niedzielę 13 lipca 2025 r. przez miasto przeszedł marsz zorganizowany przez Młodzież Wszechpolską. Jego uczestnicy wbili czarny krzyż w ziemię w pobliżu miejsca, w którym został zaatakowany Polak. To zachodnioeuropejski symbol morderstw popełnianych przez migrantów. Na zwolnione przez Kolumbijczyków miejsca pracy zgłosiły się dwie osoby.

Tragedia w Nowem zbiegła się z działaniami narodowców i przedstawicieli środowisk kibicowskich – ogłosili się „obrońcami granicy” z Niemcami, którzy jakoby nielegalnie deportują tysiące migrantów na teren Rzeczypospolitej. „Cała Polska śpiewa z nami w…dalać z migrantami”, skandowali w czasie lipcowych demonstracji wyznawcy myśli Bąkiewicza i Brauna. Wsparcia udzielili im politycy PiS z prezesem Kaczyńskim na czele. Wszak na straszeniu rodaków arabskimi gwałcicielami można było zbić solidny kapitał polityczny.

Czyżby ci ludzie nie zdawali sobie sprawy, że bez przedstawicieli 150 narodów, obcokrajowców legalnie pracujących w naszych przedsiębiorstwach, szpitalach, restauracjach, supermarketach i na targowiskach, polska gospodarka funkcjonowałby znacznie gorzej? Gorsza byłaby też sytuacja budżetu i Funduszu Ubezpieczeń Społecznych (FUS), ze środków którego zasilany jest wypłacający renty i emerytury ZUS.

Pracujący w Polsce Ukraińcy, Białorusini, Turkmeni, Gruzini, Filipińczycy, Kolumbijczycy czy Indonezyjczycy odprowadzili w zeszłym roku do budżetu ponad 4,88 mld zł z tytułu podatków PIT i CIT, a wszyscy legalnie zatrudnieni nad Wisłą obcokrajowcy zasilili w tym samym czasie składkami w wysokości 20,68 mld zł wspomniany FUS. Ekonomiści obliczyli, że gdyby ich zabrakło, nasz PKB byłby każdego roku niższy od 0,3% do 0,6%. Problemy miałyby przedsiębiorstwa budowlane, transportowe i zajmujące się produkcją żywności. Straty ponosiliby restauratorzy, firmy cateringowe oraz handel

Jeśli w 2015 r. liczba cudzoziemców zgłoszonych do ubezpieczenia emerytalnego i rentowego wynosiła 184 188 osób, to w 2024 r. było ich już 1 192 913. I pewne jest, że z każdym kolejnym rokiem w Polsce będzie pracowało coraz więcej obcokrajowców, bo każda rozwijająca się gospodarka potrzebuje rąk do pracy, a Polaków rodzi się coraz mniej. Przedstawiciele wyżów demograficznych z lat 60. i 70. powoli odchodzą na emeryturę. W miejscach pracy zastępują ich imigranci. Musimy się z tym oswoić.

Wieża Babel nad Wisłą

W dużych miastach, na ulicach, w supermarketach, centrach handlowych, spotykamy ludzi mówiących różnymi językami. Najczęściej słyszymy rosyjski i ukraiński. To konsekwencja wojny w Ukrainie, która sprawiła, że w krótkim czasie do Polski przyjechało prawie 2 mln ludzi.

Przeszło 50-letni Guram, obywatel Gruzji, przyjechał w 2022 r. z Kijowa. W swojej ojczyźnie był oficerem policji, a ponieważ związany był z obozem politycznym przebywającego dziś w więzieniu prezydenta Micheila Saakaszwilego, najpierw z wilczym biletem został przez nową władzę wyrzucony z pracy, a potem dowiedział się, że może zostać zatrzymany. Wyjechał do Kijowa, gdzie mieszkali jego znajomi, znalazł pracę, chciał się urządzić. Gdy w lutym 2022 r. Rosja zaatakowała Ukrainę, Guram ruszył do Polski. Dziś pracuje w Warszawie jako kierowca Ubera.

Pochodzący z Ukrainy Ołeksander, z wykształcenia lekarz, był chirurgiem w jednym ze szpitali w Doniecku. Kiedy w 2014 r. w Donbasie wybuchł konflikt, wraz z rodziną wyjechał do Melitopola. Tam z żoną rozpoczęli budowę domu, a na świat przyszły ich dwie córki. W lutym 2022 r. wojsko rosyjskie zaatakowało miasto, zapakował więc rodzinę do samochodu i ruszył w stronę granicy z Polską. Dziś, podobnie jak Guram, pracuje w Warszawie jako kierowca Ubera. Od dwóch lat czeka na nostryfikację dyplomu lekarza. Chce się zatrudnić w szpitalu i robić to, co potrafi najlepiej – leczyć pacjentów. Jest bardzo rozgoryczony tym, że proces nostryfikacji się przeciąga Olena była nauczycielką w Charkowie. Po wybuchu wojny mąż, inżynier zatrudniony w jednym z tamtejszych przedsiębiorstw, kazał jej wraz córką wyjechać do Polski. Sam został, bo chciał bronić kraju. W zeszłym roku zaginął bez wieści w trakcie ukraińskiej ofensywy w obwodzie kurskim. Olena jest w żałobie. Pracuje w firmie ubezpieczeniowej i martwi się o przyszłość. Córka w przyszłym roku chce iść na studia.

Azat trafił do Polski z Aszchabadu, stolicy Turkmenistanu, w którym dyktatorskie rządy sprawuje prezydent Berdimuhamedow. Kraj jest niezwykle bogaty w gaz ziemny, lecz obywatele niewiele z tego mają, dlatego ci, którzy mogą, emigrują – najczęściej do Rosji albo na Zachód.

Jakkolwiek dziwnie by to brzmiało, nasze bogactwo to główny powód, dla którego pracy nad Wisłą szukają Hindusi. W Warszawie zatrudniają się przede wszystkim jako dostawcy posiłków w Uber Eats.

Wietnamczycy z kolei od lat specjalizują się w handlu. To oni prowadzą działające na prowincji chińskie centra handlowe. Czasy, w których popularyzowali u nas street food znad Mekongu, dawno minęły. Słynne niegdyś bary z sajgonkami wyparte zostały przez budki z tureckim kebabem i pizzerie.

Bogatsi rodacy coraz częściej zatrudniają filipińskie pomoce domowe płynnie władające językiem angielskim. Taka bona zajmująca się dziećmi jest przy okazji nauczycielką angielskiego. W ubiegłym roku w Polsce legalnie pracowało 14,8 tys. Filipińczyków.

Podobnych przykładów jest wiele. Polska, która przez dekady była krajem jednolitym narodowościowo, staje się powoli wielonarodowościowa. I tego procesu nie powstrzymają fani Brauna i Bąkiewicza.

Dotychczas nie dochodziło do poważnych konfliktów między pracującymi legalnie w Polsce cudzoziemcami a miejscowymi. W latach 2000-2016 w stoczniach w Gdyni, Szczecinie i Policach pracowali nawet robotnicy z Korei Północnej. Wykonywali ciężkie prace spawalnicze i montażowe, otrzymując za to nędzne

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Susza – stan permanentny

Kosztuje dziesiątki miliardów złotych. Co z tym zrobić?

5 lipca br. stan wody w Wiśle zmierzony w Stacji Wodowskazowej IMGW Warszawa Bulwary osiągnął rekordowo niski poziom 15 cm. W kolejnych dniach obniżył się do 13 cm, co jest absolutnym rekordem. Tak niskiego stanu wody dotychczas nie odnotowano. W tych samych dniach poziom wody w Narwi w Nowogrodzie wyniósł 1 cm, co oznacza, że rzeka wyschła. W punkcie pomiarowym Ptaki na rzece Pisie, która jest dopływem Narwi, odnotowano 25 cm. Tylko nieco lepiej było w Nowym Mieście nad Pilicą i w Szczucinie, gdzie poziom wody w rzekach oscylował między 32 a 65 cm.

Trudno o bardziej przekonujące dowody na panującą w Polsce suszę i nawet jeśli wiemy, co robić, to robimy niewiele. Za to ponosimy bardzo wysokie koszty.

1600 m sześc. wody na mieszkańca

Uczeni wyróżniają pięć rodzajów suszy. Mamy suszę atmosferyczną, która charakteryzuje się niedoborem opadów, wysoką temperaturą i niską wilgotnością powietrza. Rolnicy znają suszę glebową, nazywaną też rolniczą, którą poznajemy po niskiej wilgotności gleby. Taka susza prowadzi do spadku plonów, a w skrajnych przypadkach do ich zniszczenia. Jest też susza hydrologiczna, o której mówi się wówczas, gdy obniżeniu ulega poziom wód powierzchniowych i gruntowych, czego konsekwencją są problemy z zaopatrzeniem ludności w wodę pitną. Susza ekonomiczna oznacza spadek produkcji rolnej i przemysłowej na skutek niedoborów lub braku wody. Ostatecznie pojawia się susza społeczna, oznaczająca tragiczne konsekwencje dla zdrowia i życia ludzi mieszkających na obszarach objętych kryzysem. Pojawiają się niedobory żywności, choroby, a w końcu migracje na tereny, gdzie dostępna jest woda – sytuacja taka często prowadzi do konfliktów. Tak dzieje się w Afryce.

W Polsce mamy do czynienia z trzema pierwszymi rodzajami suszy, co niesie konsekwencje ekonomiczne, ale nie na wielką skalę. W latach 2004-2020 straty z powodu suszy szacowano w Polsce na 3,9-6,5 mld zł rocznie. W 2015 r. tylko w województwach mazowieckim i wielkopolskim ok. 2 mln ha zostało objętych suszą. A straty ponad 111 tys. gospodarstw oszacowano na 1 mld zł.

Susza uderzyła w rolnictwo, w bezpieczeństwo żywnościowe, samorządy i portfele – wzrosły ceny żywności. Niższe zbiory oznaczały problemy dla właścicieli gospodarstw, którzy w najlepszym przypadku ponosili straty. W najgorszym – musieli ogłosić bankructwo. Susza destabilizuje rynek żywności, gospodarkę wodną i energetyczną oraz budżety samorządów. Wymusza dopłaty dla gospodarstw rolnych, a w przemyśle podnosi koszty produkcji.

W ostatnich latach braki wody pitnej spowodowane suszą dotknęły głównie mniejsze miasta i gminy regionów Wielkopolski, Kujaw, części Mazowsza i Pomorza, a także wybrane obszary województw łódzkiego, dolnośląskiego i małopolskiego.

Latem ubiegłego roku w gminach Wilczyn, Sompolno i Powidz w okolicach Konina wprowadzono restrykcje związane z korzystaniem z wody. Zdarzało się, że wodę pitną dostarczano mieszkańcom beczkowozami. Tak samo było w peryferyjnych dzielnicach Gdańska i Gdyni. W leżącej w pobliżu Przemyśla gminie Fredropol tylko 8% mieszkańców korzysta z sieci wodociągowej. Reszta ma własne studnie, które wyschły z powodu suszy hydrologicznej. W zeszłym roku wodę pitną dostarczano tu beczkowozami, a tę do celów gospodarczych mieszkańcy musieli gromadzić sami, w specjalnych zbiornikach na deszczówkę. Do podobnych sytuacji doszło w Mszanie Dolnej, Świeradowie-Zdroju, Stryszawie i Kowarach. Problem ten dotknął setek gmin i małych miejscowości korzystających z płytkich ujęć wód podziemnych, które na skutek suszy hydrologicznej zaczęły wysychać. Zdarzało się także, że powodem braków w dostępnie do wody były awarie wodociągów. Starzejąca się infrastruktura nie wytrzymywała obciążeń.

Władze samorządowe zostały zmuszone do podejmowania działań awaryjnych, zawsze zaczynających się od dostaw czystej wody, którą przywożono beczkowozami. Poważniejsze naprawy czy inwestycje wymagały czasu i pieniędzy. Doświadczenia te sprawiły, że coraz więcej osób w naszym kraju zdaje sobie sprawę z tego, że z wodą może być jeszcze gorzej.

Polska jest jednym z najbardziej ubogich w wodę krajów w Unii Europejskiej. Statystycznie na jednego mieszkańca przypada rocznie ok. 1600 m sześc. wody. To nawet trzykrotnie mniej niż w pozostałych państwach Unii Europejskiej. Nasze zasoby porównywalne są z Egiptem. O tym, że czas coś z tym zrobić, mówi się i pisze od lat. I nic się nie zmienia.

Susze historyczne

Pierwszą dobrze udokumentowaną suszą w historii Polski była ta z roku 1473. Jan Długosz w „Rocznikach, czyli kronikach sławnego Królestwa Polskiego” poświęcił jej osobny rozdział zatytułowany „Susza nadzwyczajna wielkie w Polsce zarządza szkody”. Według jego świadectwa Wisła była tak płytka, że pod Krakowem, Sandomierzem, Warszawą, Płockiem i Toruniem można było przejść ją w bród Susza tysiąclecia nadeszła w 1540 r. i okazała się najgorszą w historii Europy. Według relacji astronoma Marcina Biema z Olkusza, który prowadził obserwacje meteorologiczne na Akademii Krakowskiej, posucha była tak wielka, że „owoce nie chciały rosnąć, a zboża bardzo szybko dojrzewały”. W Wielkopolsce dramatycznie obniżył się poziom rzek, wyschły strumienie, stawy i studnie, a ziemia obróciła się w pył. Odra miała zmienić kolor na zielony, prawdopodobnie w wyniku rozwoju glonów w wysokich

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Moloch do likwidacji

Niż genueński Gabriel przyniósł nie tylko intensywne opady, ale i zdymisjonowanie prezes Wód Polskich Joanny Kopczyńskiej

We wtorek 8 lipca minister infrastruktury Dariusz Klimczak odwołał z funkcji prezes Joannę Kopczyńską, a powołał na to stanowisko jej dotychczasowego zastępcę, Mateusza Balcerowicza. Decyzja weszła w życie natychmiastowo, co dowodzi, że zapadła wcześniej. Uniknięto w ten sposób spekulacji, kto będzie kierował spółką, której wartości nie sposób oszacować.

Bo na ile wycenić 8638 km wałów przeciwpowodziowych, 32 792 jazy, przepusty, zapory i inne obiekty hydrotechniczne, 100 wielofunkcyjnych zbiorników retencyjnych, ok. 120 holowników, pontonów i wielozadaniowych barek, że o 26 lodołamaczach nie wspomnę? Państwowe Gospodarstwo Wodne Wody Polskie posiada też dziesiątki tysięcy hektarów gruntów, budynki administracyjne oraz inne cenne nieruchomości i ruchomości. Zatrudnia ok. 6,5 tys. pracowników, a jeden z byłych prezesów zarabiał miesięcznie 40 tys. zł.

Nic dziwnego, że instytucja ta od lat jest źródłem natchnienia dla dziennikarzy śledczych tropiących tzw. nieprawidłowości w podmiotach podległych de facto partyjnym bonzom.

Bo Unia tak chciała

PiS powołało Państwowe Gospodarstwo Wodne Wody Polskie (PGW WP) na podstawie ustawy Prawo wodne, która została przyjęta przez Sejm w roku 2017. Najważniejszym powodem jej uchwalenia była konieczność implementacji Ramowej Dyrektywy Wodnej Unii Europejskiej, przyjętej przez Parlament Europejski 23 października 2000 r. Określiła ona obszary wspólnotowego działania w dziedzinie polityki wodnej, mającej na celu ochronę europejskich rzek, jezior oraz innych zbiorników wodnych przed zanieczyszczeniem.

Polska nie śpieszyła się zbytnio z przyjęciem tych regulacji. W końcu Bruksela zagroziła Warszawie utratą 3,5 mld euro z funduszy europejskich, w tym na inwestycje przeciwpowodziowe, oraz nałożeniem stosownych kar przez Komisję Europejską.

Politycy Prawa i Sprawiedliwości, publicznie demonstrujący obrzydzenie wobec unijnych – czytaj niemieckich – żądań, tym razem podeszli do sprawy z entuzjazmem, gdyż zorientowali się, że to świetna okazja, aby powołać w kraju scentralizowany system zarządzania wodami i obsadzić go swojakami.

Nowa instytucja miała przejąć nie tylko zadania samorządów, obowiązki Krajowego Zarządu Gospodarki Wodnej oraz siedmiu regionalnych zarządów zajmujących się gospodarowaniem wodami, ale też krzepiąco wielki majątek.

Zdaniem rządzących można było równocześnie rozwiązać problem ciągłego niedofinansowania tych instytucji, dzięki dodatkowo pozyskanym środkom. Zakładano, że pieniądze będą pochodziły głównie z opłat za usługi wodne, np. za pobór wód czy naruszanie warunków korzystania ze środowiska.

Jak postanowiono, tak zrobiono. To, co działo się później, stało się przedmiotem dociekań pracowników Najwyższej Izby Kontroli. W obszernym sprawozdaniu opublikowanym w roku 2020 opisali oni liczne patologie, do których doszło w związku z organizacją Państwowego Gospodarstwa Wodnego Wody Polskie. Zdaniem NIK proces ten przebiegał bez wystarczających środków finansowych, bez dostatecznej liczby wykwalifikowanych pracowników

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Jak żyć z wiatrakami?

Gdy nie wiadomo, o co chodzi, chodzi o pieniądze. Najlepszym tego przykładem są prace nad nowelizacją tzw. ustawy wiatrakowej

W ostatnich dniach czerwca br. Sejm uchwalił nowelizację tzw. ustawy wiatrakowej, w której znalazł się m.in. zapis zmniejszający do 500 m minimalną odległość turbin wiatrowych od zabudowań. Warto przypomnieć, że nowelizacja ta była na liście 100 konkretów na pierwsze 100 dni rządów obecnej koalicji. Nic dziwnego, że posłowie w tej sprawie wzięli się do roboty z niezwykłą energią już na przełomie października i listopada 2023 r., zanim jeszcze powstał rząd Donalda Tuska. Szczególnie że politycy Prawa i Sprawiedliwości za turbinami wiatrowymi nie przepadali, podejrzewając, że Niemcy wciskają nam stare, zużyte wiatraki.

Twarzą tamtej inicjatywy ustawodawczej była posłanka Polski 2050 Szymona Hołowni Paulina Hennig-Kloska, która kilka tygodni później została powołana na stanowisko ministry klimatu i środowiska.

Gdy tylko projekt pojawił się w Sejmie, do ataku ruszyli posłowie PiS, zarzucając jego autorom – była to inicjatywa poselska – że de facto napisali go lobbyści reprezentujący interesy spółek działających w sektorze energetyki wiatrowej. Przyszła pani minister przyznała w jednym z wywiadów, że „był on konsultowany z ekspertami”. Nie ujawniła jednak z którymi. W konsekwencji sprawa została po cichu zamknięta.

W 2024 r. rząd Donalda Tuska wrócił do nowelizacji ustawy wiatrakowej. Konsultacje międzyresortowe trwały długo, z obawy, by nikt nie zarzucił koalicji ulegania lobbystom reprezentującym „obcy kapitał” i „opcję niemiecką”. Projektem, który wpłynął do laski marszałkowskiej pod koniec marca br., zajęły się dwie sejmowe komisje: ds. Energii, Klimatu i Aktywów Państwowych oraz Infrastruktury. Powołano też specjalną podkomisję, która na początku czerwca br. przedstawiła wysokiej izbie efekty swoich prac. W ustawie znalazł się budzący największe emocje zapis zmniejszający do 500 m minimalną odległość turbin wiatrowych od zabudowań.

Aby wzmocnić nacisk na prezydenta Andrzeja Dudę, by podpisał ów akt, znalazły się w nim przepisy pozwalające rządowi na zamrożenie cen energii do końca roku na poziomie 500 zł netto za megawatogodzinę, co jest korzystne dla gospodarstw domowych. Obecne zamrożenie cen obowiązuje do końca września br. Andrzej Duda, pytany na konferencji prasowej w Hadze, czy zaakceptuje tę ustawę, odparł, że Donald Tusk „próbuje wymusić na nim podpis, stawiając go pod ścianą”, i dodał, że nie jest entuzjastą rozwiązań, które spowodują, że „wiatraki będą dokuczały ludziom, że będzie psuty w Polsce krajobraz”. Premier, także na konferencji prasowej, odpowiedział na to, przekonując, że „nie wyobraża sobie, aby prezydent chciał zawetować ustawę, która mrozi na kolejne miesiące ceny energii”. „To byłby niebywały skandal”, podkreślił Donald Tusk.

Na dwoje więc babka wróżyła. Prezydent Duda w tej sprawie może być „za, a nawet przeciw”. Nie zmienia to faktu, że Polska potrzebuje nowoczesnej ustawy, która uregulowałaby kwestie związane z rozwojem odnawialnych źródeł energii, w tym energetyki wiatrowej. Chodzi tu również o bezpieczeństwo energetyczne, obniżenie kosztów transformacji energetycznej i ostatecznie cen prądu dla przemysłu, administracji, samorządów terytorialnych, szkół i szpitali oraz gospodarstw domowych. Energia z wiatru jest znacznie tańsza i czystsza od produkowanej w tradycyjnych elektrowniach węglowych.

Nasz lot na Marsa

Amerykańscy eksperci szacują, że lot na Marsa rakiety z pięcioosobową załogą to koszt 50-60 mld dol., czyli 284-340 mld zł. Dla porównania – transformacja polskiej energetyki do roku 2050 może pochłonąć od 1,9 do 2,4 bln zł! Siedem razy więcej! I nie ma dla tego procesu alternatywy.

Utrzymanie obecnego modelu, opartego na węglu kamiennym i brunatnym, byłoby jeszcze droższe. Poza tym w latach 2015-2023 pisowski rząd podpisał, na poziomie Unii Europejskiej, dokumenty zobowiązujące Polskę do przeprowadzenia tego procesu.

Na przykład 19 grudnia 2023 r. państwa członkowskie UE, w tym Polska, sygnowały Europejską Kartę Energetyki Wiatrowej stanowiącą formalne zobowiązanie do implementacji działań określonych w Wind Power Action Plan, który zawiera wytyczne

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Deweloper roku

Straty? Prokuratura sądzi, że 3 mld zł. Liczba poszkodowanych – 10 tys. osób. Jaki będzie finał działalności Grupy HREIT?

Założona w roku 2018 spółka akcyjna HREIT przedstawiała się jako poważny deweloper prowadzący inwestycje w 10 miastach na terenie Polski (choć pojawiają się także informacje, że buduje 4,5 tys. mieszkań w 22 miastach).

Na stronie internetowej przekonuje: „Wysoko stawiamy poprzeczkę – interesuje nas wyłącznie perfekcja”. Ci, którzy uwierzyli talentom jej założycieli, panom Michałowi Sapocie i Michałowi Cebuli, mogą się czuć zawiedzeni. Spółka ma poważne kłopoty, bo nie wywiązuje się z terminów oddania mieszkań do użytku. Wściekli są też prywatni inwestorzy, którzy powierzyli firmom kontrolowanym przez obu panów znaczne kwoty. O nadużyciach Grupy HREIT mówi się jako o aferze większej niż Amber Gold.

Już w maju 2023 r. Prokuratura Okręgowa w Warszawie wszczęła śledztwo w sprawie doprowadzenia inwestorów do niekorzystnego rozporządzenia mieniem poprzez wprowadzenie w błąd podczas zawierania umów inwestycyjnych. W tym miejscu należy się wyjaśnienie – w skład Grupy HREIT wchodzą spółki celowe zajmujące się inwestowaniem oraz takie, które zajmują się deweloperką.

W roku 2023 sprawy szły na tyle źle, że klienci zaczęli informować o nieprawidłowościach Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów. 4 stycznia 2024 r. prezes UOKiK Tomasz Chróstny wydał decyzję dotyczącą grupy kapitałowej HRE Investments. W jej skład wchodziły m.in. spółki: HRE Investments Sp. z o.o. Sp. K., HREIT SA oraz Heritage Real Estate SA. Decyzje prezesa UOKiK odnoszą się do tych trzech spółek oraz dwóch osób zarządzających, na które zostały nałożone kary, łącznie 11 803 666 zł. Ukarani zostali też odpowiedzialni za zarządzanie: Michał Sapota miał zapłacić 950 tys. zł, a Michał Cebula – 450 tys. zł.

W uzasadnieniu decyzji prezes Chróstny napisał: „Osoby te umyślnie doprowadziły do naruszenia zbiorowych interesów konsumentów, m.in. były odpowiedzialne nie tylko za przygotowanie i wdrożenie przekazu ofertowego i marketingowego, który eksponował korzyści, a minimalizował ryzyka, ale również aktywnie promowały ten sposób inwestowania”.

Decyzja nie była prawomocna i spółki oraz panowie Sapota i Cebula odwołali się od niej do sądu.

Sytuację właścicieli Grupy HREIT pogarszał fakt, że rumieńców nabrało postępowanie prokuratury. Ostatecznie zostało ono przeniesione do Prokuratury Okręgowej w Łodzi i to stamtąd pochodzą informacje, że łączne straty w tej sprawie mogą przekroczyć 3 mld zł, a liczba poszkodowanych może wynosić 10 tys. osób. Osobną grupę stanowią podwykonawcy, którzy nie otrzymali zapłaty za wykonane prace i zeszli z części budów. Rodzi się pytanie, jak do tego doszło.

Były pieniądze, ale nie było zaufania

Modus operandi Grupy HREIT polegał na tym, że środki pozyskiwane od indywidualnych inwestorów finansowały budowę nieruchomości, które sprzedawano na etapie wykonanych wykopów pod budynki, a nawet jeszcze przed startem inwestycji. Kredyty na zakup nieruchomości brali przyszli właściciele mieszkań. W latach 2019-2023 nie trzeba ich było zbytnio namawiać. Ceny budowanych i oddawanych do użytku nieruchomości ostro szły w górę, w mediach wszelkiej maści niezależni eksperci zapewniali, że w przyszłości lokale będą jeszcze droższe i jeśli chcemy zaoszczędzić, należy natychmiast podpisywać umowy z deweloperami.

Wzrost cen był też stymulowany uruchomionym 1 lipca 2023 r. rządowym programem dopłat do kredytów mieszkaniowych pod nazwą „Bezpieczny kredyt 2%”. Zapewniał on dopłaty do rat kredytu hipotecznego przez 10 lat, obniżając oprocentowanie do 2% dla osób kupujących pierwsze mieszkanie lub dom jednorodzinny, przy czym nie przewidywał limitu ceny za metr kwadratowy i był dostępny zarówno na rynku pierwotnym, jak i wtórnym. Deweloperzy nie potrzebowali lepszej zachęty do windowania cen. Marże na sprzedawanych mieszkaniach

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Wojny technologiczne

Między Chinami a resztą świata trwa walka o uzyskanie trwałej przewagi technologicznej. Nikt więc nie przebiera w środkach

W tej rywalizacji chodzi o setki miliardów, jeśli nie biliony euro i dolarów. Na naszych oczach toczy się ostra gra o dominację technologiczną we współczesnym świecie. O to, kto będzie więcej zarabiał, kto będzie miał lepsze uzbrojenie i w końcu kto kogo będzie słuchał.

W XIX w. język niemiecki był językiem nauki. W Niemczech działały najlepsze na świecie uczelnie techniczne. Nikt nie mógł się równać z tamtejszymi firmami chemicznymi, takimi jak Farbenfabriken vormals Friedr. Bayer & Co., czyli dzisiejszy Bayer AG, bądź spółkami działającymi w sektorze przemysłu ciężkiego, takimi jak Friedrich Krupp AG czy Thyssen AG.

Dwie wywołane w XX w. i przegrane przez Berlin wojny światowe sprawiły, że na centrum rozwoju i innowacji wyrosły Stany Zjednoczone. W nauce język angielski zastąpił niemiecki, a listę najlepszych na świecie uczelni technicznych otwierał Massachusetts Institute of Technology z siedzibą w Cambridge. Koncerny takie jak US Steel, DuPont czy Dow Chemical zaczęły nadawać ton w przemyśle ciężkim i chemicznym.

Pod koniec XX stulecia pojawił się poważny rywal, który ostatecznie zagroził Ameryce – Chiny chcą zająć pozycję światowego lidera w nauce i produkcji dóbr materialnych. I szczerze mówiąc, prawie im się to udało. Według danych przedstawionych w roku ubiegłym przez firmę analityczną Stocklytics gospodarka amerykańska może przegrać globalny wyścig technologiczny z Pekinem.

Oba kraje od co najmniej dwóch dziesięcioleci walczą o dominację w tych sektorach przemysłu, które w przyszłości będą miały największe znaczenie dla światowej gospodarki. Chociaż ze Stanów Zjednoczonych pochodzą najważniejsze dziś koncerny technologiczne – Tesla, Apple, Google, Microsoft czy Amazon – chińskie spółki zaczynają im deptać po piętach i coraz bardziej zagrażają pozycji amerykańskiej gospodarki w świecie.

Zdaniem autorów innego raportu opisującego rywalizację między Chinami a USA, opublikowanego w ubiegłym roku przez Australian Strategic Policy Institute, Państwo Środka już jest liderem w 53 z 64 kluczowych dziedzin, w tym biotechnologii, inżynierii kwantowej, sztucznej inteligencji, robotyce, przemyśle kosmicznym i obronnym. Stany Zjednoczone dominują w pozostałych 11 obszarach. W ostatnich latach chińscy naukowcy osiągnęli znakomite wyniki w badaniach nad zaawansowanymi materiałami oraz ich produkcją i zajmują czołowe miejsca w rozwoju 13 związanych z nimi technologii. Amerykanie nie mogą się pochwalić nawet zbliżonymi osiągnięciami.

Pekin dominuje w opracowywaniu technologii oraz produkcji urządzeń stosowanych w energetyce i ochronie środowiska – 80% paneli fotowoltaicznych jest dziś wytwarzanych w tym kraju. Ponadto w Chinach rozwijane są cztery z sześciu technologii kluczowych dla rozwoju sztucznej inteligencji. Pojawienie się w 2022 r. na rynku programu ChatGPT opracowanego przez amerykańską firmę OpenAI z siedzibą w San Francisco jedynie zmniejszyło

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Chciała dobrze, wyszło jak zwykle

Spory między akcjonariuszami przeniosły się do prokuratury

8 maja br. Olga Malinkiewicz, wiceprezes zarządu Saule Technologies, złożyła zawiadomienie do Prokuratury Krajowej w Warszawie. Było ono skierowane przeciwko członkom zarządu jednego z akcjonariuszy spółki Saule Technologies – funduszu inwestycyjnego Columbus Energy. Zdaniem Olgi Malinkiewicz prezes Columbus Energy Dawid Zieliński oraz wiceprezesi Michał Gondek i Dariusz Kowalczyk-Tomerski, a także rady nadzorcze Saule Technologies SA i Saule SA, w których zasiadają m.in. członkowie zarządu funduszu, działali na szkodę obu spółek.

W przekazanym prasie komunikacie pani wiceprezes stwierdziła, że nie widzi możliwości dalszej współpracy z obecnymi inwestorami i jest otwarta na rozmowę z nowymi, którzy mają etyczne zasady prowadzenia biznesu.

Na takie dictum 19 maja rada nadzorcza Saule Technologies, zdominowana przez przedstawicieli funduszu, odwołała Olgę Malinkiewicz z funkcji wiceprezesa. Zastąpił ją wiceprezes Columbus Energy Michał Gondek.

Obie strony wymieniały się w mediach ciosami. Malinkiewicz dowodziła, że władze Columbusa i spółki DC24 podjęły próbę wrogiego przejęcia. Ci zaś obciążyli ją odpowiedzialnością za straty ponoszone przez Saule. Tylko w 2024 r. strata miała sięgnąć ponad 65 mln zł. Pikanterii sprawie dodał fakt, że 3 czerwca 2025 r. zarząd Giełdy Papierów Wartościowych w Warszawie podjął uchwałę o zawieszeniu obrotu akcjami spółki w alternatywnym systemie na rynku NewConnect, w związku z nieprzekazaniem raportów finansowych za rok obrotowy 2024.

To może być początek upadku firmy, która przez lata uchodziła nad Wisłą za lidera innowacyjności. I nie jest to wyjątek. Lista podobnych spółek, które świetnie się zapowiadały i marnie skończyły, jest długa.

Genialna Olga

Trudno wskazać młodego polskiego naukowca, który mógłby się pochwalić równie wielkimi osiągnięciami, co Olga Malinkiewicz. W 2010 r. ukończyła studia magisterskie na Politechnice Katalońskiej w Barcelonie. Jeszcze w trakcie nauki podjęła pracę w prestiżowym Instytucie Nauk Fotonicznych (ICFO) w stolicy Katalonii.

Zajmowała się perowskitami – grupą minerałów zbudowanych z nieorganicznych związków chemicznych, o charakterystycznej strukturze krystalicznej, które mogły znaleźć zastosowanie w produkcji tanich paneli fotowoltaicznych. Te badania okazały się kluczowe dla jej kariery, umożliwiły jej pracę z najnowocześniejszymi technologiami oraz nawiązanie kontaktów z czołowymi naukowcami. W grudniu 2014 r. Olga Malinkiewicz wraz z Arturem Kupczunasem i Piotrem Krychem założyła firmę Saule Technologies. Wspólnicy poznali się w Brukseli, podczas uroczystości wręczenia Photonics21 Student Innovation Award, przyznanej Oldze Malinkiewicz za opracowanie niskotemperaturowej technologii wytwarzania elastycznych ogniw fotowoltaicznych na bazie perowskitów.

W tym samym roku Olga Malinkiewicz przedstawiła w Bostonie pierwszy na świecie miniaturowy panel fotowoltaiczny wykonany techniką druku z perowskitu. Rok później „MIT Technology Review”, najstarszy magazyn poświęcony technice, wydawany przez Massachusetts Institute of Technology, przyznał wynalazczyni tytuł Innovator of the Year w konkursie Innovators Under 35.

W 2016 r. prezydent Andrzej Duda odznaczył Olgę Malinkiewicz Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski „za wybitne zasługi dla rozwoju nauki polskiej”. W kolejnym roku obroniła pracę doktorską na Uniwersytecie w Walencji, pracując w grupie badawczej dr. Henka Bolinka.

Ważnym osiągnięciem było zdobycie European Inventor Award 2024. Malinkiewicz była pierwszą Polką w historii, która otrzymała to prestiżowe wyróżnienie.

Wraz z sukcesami naukowymi przyszły granty. Szacuje się, że w latach 2014-2024 spółka Saule otrzymała dotacje na ponad 150 mln zł ze środków unijnych i krajowych. Największe pojedyncze dofinansowanie krajowe spółka otrzymała z Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej, w ramach programu „Nowa Energia”. W trzecim naborze tego programu, w obszarze „Inteligentne miasta energii”, przyznano jej dofinansowanie w kwocie 84 750 200,00 zł na budowę fabryki perowskitowych modułów fotowoltaicznych na elastycznych podłożach.

Dofinansowanie z NFOŚiGW miało strategiczne znaczenie dla rozwoju firmy, jednak środki te, jak wynika z późniejszych doniesień prasowych, nigdy nie zostały w pełni uruchomione z powodu problemów wewnętrznych w spółce. Według relacji Olgi Malinkiewicz zarząd Saule przedstawił w 2022 r. gwarantowany kredyt na 85 mln zł z NFOŚiGW, ale środki te nie zostały uruchomione przez decyzję głównych inwestorów, czyli funduszu

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Po co nam czołgi?

Miliardy dolarów wydane za oceanem na zakup uzbrojenia nie zapewnią nam bezpieczeństwa

6 czerwca 2023 r. w rejonie wsi Nowodariwka, leżącej na drodze do Zaporoża, rosyjski czołg T-80BV znalazł się pod zmasowanym ostrzałem artyleryjskim wroga. Dowódca załogi, por. Aleksander Lewakow, wydał rozkaz do ataku, mając przeciw sobie dwa ukraińskie czołgi i sześć transporterów opancerzonych. Według oficjalnej wersji w 10-minutowym boju czołg o kodowej nazwie „Alosza” zniszczył ukraińską kolumnę. Film z tej akcji zyskał ogromną popularność w internecie, a załoga otrzymała wysokie odznaczenia bojowe, w tym ordery Bohatera Federacji Rosyjskiej. Był to jeden z nielicznych przypadków, gdy doszło do starcia czołgów w klasycznym stylu, znanym z filmów o II wojnie światowej.

Wojna w Ukrainie radykalnie zmieniła rolę i znaczenie broni pancernej. Dawna, opracowana w latach 30. XX w. przez gen. Heinza Guderiana taktyka skoncentrowanych ataków grup czołgów, które przy wsparciu lotnictwa i artylerii przerywały linie obrony przeciwnika i wychodziły na jego tyły, bezpowrotnie odeszła w przeszłość.

Masowe użycie dronów przez obie strony konfliktu sprawiło, że czołg stał się względnie łatwym do zniszczenia celem. Pojawiły się głosy, że to kosztowny przeżytek, którego znaczenie na współczesnym polu walki jest marginalne. Tymczasem Polska kupiła i nadal ma zamiar kupić tysiące czołgów, za które zapłacimy dziesiątki miliardów dolarów. Czy przypadkiem nie wyrzucimy tych pieniędzy w błoto?

Ambitne plany bez sensu

Plany, przyjęte jeszcze w czasach, gdy ministrem obrony był Mariusz Błaszczak, zakładały zakup w Korei Południowej łącznie 1 tys. czołgów K2 Black Panther, z coraz większym udziałem polskiej produkcji w kolejnych dostawach. Zamówienie zostało podzielone na dwa etapy: w pierwszym mieliśmy kupić 180 sztuk, w drugim – ponad 800 czołgów w standardzie K2PL (czyli przystosowanych do walki w warunkach Europy Środkowo-Wschodniej), a w 2026 r. ruszyłaby ich produkcja w naszym kraju.

W Stanach Zjednoczonych zamówiliśmy łącznie 366 czołgów Abrams: 250 w wersji M1A2 SEPv3 oraz 116 w wersji M1A1. Łączna wartość obu kontraktów miała wynieść 6,1 mld dol. W lutym br. Robert O’Brien, były doradca prezydenta Trumpa ds. bezpieczeństwa, wspomniał o możliwej sprzedaży Polsce dodatkowych 800 abramsów.

Jeśli plany te zostałyby zrealizowane, za kilka lat Polska dysponowałaby 2 tys. czołgów. W Europie tylko Rosja miałaby ich więcej. Rzecz w tym, że zarówno koreański K2 Black Panther, jak i amerykański M1 Abrams to konstrukcje mające swoją historię. I nie wiadomo, jak sprawdziłyby się w przyszłości na zdominowanym przez drony polu walki. Doświadczenia z ukraińskiego frontu są, delikatnie mówiąc, niezbyt zachęcające.

Amerykańskie czołgi stały się dla Ukraińców jednym z ważniejszych symboli zachodniego wsparcia. Jakież było ich rozczarowanie, gdy Rosjanom udało się zniszczyć 20 z 31 dostarczonych abramsów. Reszta na życzenie Amerykanów została wycofana z pierwszej linii. Chodziło o uniknięcie wrażenia, że te pojazdy do niczego się nie nadają, zwłaszcza że część z nich przejęli Rosjanie, którzy obwozili je jako trofea po większych miastach Federacji Rosyjskiej i demonstrowali w roli

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.