Wpisy od Grzegorz Rudnik
Paśniki dla swojaków
Jak żerują na nas banki z udziałem skarbu państwa
28 lutego br. marszałek Sejmu Szymon Hołownia zwrócił się do prezesa NBP o rozważenie obniżki stóp procentowych. W piśmie do Adama Glapińskiego dowodził, że oprocentowanie kredytów, zwłaszcza hipotecznych, jest najwyższe w Europie. Przekonywał, że taka decyzja byłaby ważnym impulsem dla całej polskiej gospodarki, mogącym stworzyć przestrzeń dla inwestycji, nowych miejsc pracy i zwiększenia popytu.
Większość komentarzy była, delikatnie mówiąc, nieprzychylna. Członkini Rady Polityki Pieniężnej Iwona Duda stwierdziła, że ewentualne obniżki stóp procentowych mogą nastąpić dopiero pod koniec 2025 r. i będą niewielkie. Inni podkreślali, że RPP oraz Narodowy Bank Polski są – i powinny – pozostać niezależne od polityków. Czyli mogą postępować, jak chcą, a odpowiadają „przed Bogiem i historią”. To, że klienci banków, zwłaszcza ci, którzy zaciągnęli kredyty hipoteczne, są bezwzględnie wyzyskiwani – znaczenia nie ma. Trzeba przy tym zauważyć, że największymi beneficjentami polityki wysokich stóp procentowych są banki z udziałem skarbu państwa – PKO BP i Pekao SA.
PKO BP zarządza aktywami o wartości ponad 501,5 mld zł. W ubiegłym roku osiągnął rekordowy zysk – 9,3 mld zł. Tuż za nim lokuje się Pekao SA z aktywami na poziomie 305,7 mld zł. Dane dotyczące zysku za 2024 r. nie są jeszcze dostępne – rok wcześniej było to ponad 6,5 mld zł. Z kolei na ósmym miejscu w rankingu największych działających w naszym kraju banków znalazł się Alior, który dysponuje aktywami w wysokości ponad 90 mld zł. Jego głównym udziałowcem jest PZU SA.
Jest też Bank Gospodarstwa Krajowego, w 100% należący do skarbu państwa. Jego aktywa na koniec 2023 r. wynosiły grubo ponad 222 mld zł. Bank ten udziela kredytów i pożyczek przedsiębiorstwom oraz jednostkom samorządu terytorialnego, finansuje projekty infrastrukturalne, zarządza programami europejskimi i dystrybuuje środki unijne, a także wspiera projekty związane z energetyką odnawialną i infrastrukturą cyfrową.
Za rządów PiS na jego czele stała od grudnia 2016 r. Beata Daszyńska-Muzyczka, ciesząca się wsparciem i zaufaniem premiera Mateusza Morawieckiego. Premier Donald Tusk odwołał ją 11 stycznia 2024 r. W połowie kwietnia ub.r. prezesem BGK został Mirosław Czekaj, w przeszłości zasiadający w wielu radach nadzorczych banków, kojarzony z prezydentem Warszawy Rafałem Trzaskowskim. Należy podkreślić, że zarówno Daszyńska-Muzyczka, jak i jej następca to profesjonaliści, mający odpowiednie kwalifikacje, by kierować tym bankiem. Niestety, nie zawsze tak jest.
Kolesie
To, że w bankach kontrolowanych przez skarb państwa zatrudniano partyjnych działaczy, nie jest niczym nowym. Tak działo się w przeszłości i tak dzieje się dziś. Jednak za rządów PiS proceder ten osiągnął rozmiary epickie. Mało tego, w partii toczyły się brutalne boje o podział foteli w zarządach tych instytucji finansowych. Najbardziej znany i dobrze opisany jest przypadek walki o stołki w Pekao SA.
W grudniu 2016 r. zawarta została umowa sprzedaży przez włoski UniCredit za 10,6 mld zł pakietu 32,8% jego akcji Grupie PZU SA. Niemal natychmiast po przejęciu przez nią kontroli nad Pekao prezesem banku został Michał Krupiński – „złoty chłopiec PiS” w dziedzinie finansów, kojarzony z ministrem sprawiedliwości Zbigniewem Ziobrą i jego komilitonami.
Po zwycięstwie PiS w wyborach z 2015 r. Krupiński został szefem PZU SA. Ściągnął wtedy do centrali brata ministra Ziobry, Witolda, który został doradcą prezesa PZU Życie. W Grupie PZU znalazła się też praca dla żony ministra, byłej dziennikarki Patrycji Koteckiej. Została dyrektorem marketingu w towarzystwie LINK4.
W 2017 r. Krupińskiego z fotela prezesa PZU SA wygryzł wicepremier Mateusz Morawiecki. Stało się to 22 marca, gdy prezes Jarosław Kaczyński był w Londynie. Ziobro nie zdążył z interwencją, ale znalazł miejsce dla byłego już prezesa naszego narodowego ubezpieczyciela w gabinecie prezesa Pekao SA. Krupiński zaś natychmiast ściągnął do banku Witolda Ziobrę, z którym przyjaźnił się od lat. Na tym stanowisku utrzymał się do listopada 2019 r. Oficjalnie odszedł na własne życzenie.
Jego miejsce zajął na chwilę od dawna związany z bankiem Marek Lusztyn, którego zastąpił Leszek Skiba, członek PiS, wiceminister finansów, niekojarzony z frakcjami walczącymi o wpływy w spółkach skarbu państwa. Miał to być pomysł
Banki spółdzielcze: życie w czekoladzie
Niegdyś służyły rolnikom, rzemieślnikom i drobnym handlowcom. Dziś mamonie
Pod koniec ubiegłego roku w Polsce działało 490 banków spółdzielczych. Część skupiona jest w Grupie BPS SA, którą tworzy Bank BPS SA oraz 307 innych zrzeszonych z nim banków spółdzielczych. Spółdzielczą Grupę Bankową tworzy SGB-Bank SA i 174 zrzeszone z nim banki spółdzielcze.
Ich kapitały własne szacuje się na ponad 21 mld zł, a zgromadzone w nich depozyty wyniosły pod koniec 2024 r. przeszło 196 mld zł. Według danych Bankowego Funduszu Gwarancyjnego zysk netto banków spółdzielczych wyniósł w roku ubiegłym 4,9 mld zł, co stanowiło 12% całkowitego zysku netto sektora bankowego, w 2024 r. wynoszącego 40,6 mld zł. Jeszcze nigdy sytuacja tego sektora nie była tak dobra. Powiedzieć, że banki – w tym spółdzielcze – śpią na pieniądzach, to nie powiedzieć nic.
Jest za to wiele dowodów, że dziś banki spółdzielcze ordynarnie pasożytują na klientach. Zarabiają na wszystkim. Na przykład w najlepszym w wielu rankingach Banku Spółdzielczym we Wschowie rachunek podstawowy prowadzony jest co prawda bez miesięcznych opłat, ale konto premium kosztuje nawet 40 zł miesięcznie. Pięć przelewów miesięcznie dokonywanych na rachunki prowadzone w innych bankach niż BS Wschowa jest darmowych, ale opłata za szósty i kolejne wynosi 5 zł. W przypadku konta premium – 10 zł. Lista taryf i opłat obowiązujących w tym banku ma 15 stron formatu A4 drobnym drukiem.
Roczne oprocentowanie lokat w Banku Spółdzielczym w Szczytnie kształtuje się na poziomie 4,10%. Bank Spółdzielczy w Piotrkowie Kujawskim oferuje rocznie 5% w przypadku trzymiesięcznej lokaty, a Bank Spółdzielczy w Kościanie – 4,4% rocznie w przypadku lokaty na trzy miesiące.
Przeglądając dokumenty innych banków, można dojść do wniosku, że ich oferta dla klientów indywidualnych niewiele się różni od oferty banków komercyjnych. Czy to oznacza, że spółdzielcy trudniący się bankowością zarabiają równie dobrze jak ich koledzy pracujący w Pekao SA, Santanderze czy mBanku? Nic bardziej mylnego. Nikt jednak nie prowadzi rankingu najlepiej zarabiających prezesów banków spółdzielczych. Z dostępnych informacji wynika, że ich wynagrodzenie oscyluje wokół 30-35 tys. zł miesięcznie, co jak na przedstawicieli wyższej kadry kierowniczej tego sektora jest zarobkiem nikczemnym. Panie pracujące przy okienkach mogą liczyć na zarobki zbliżone do poborów kasjerki w Biedronce.
Co ciekawe, zdarza się, że wiek prezesów banków spółdzielczych sięga osiemdziesiątki! W radach nadzorczych także są osoby w tym zacnym wieku. Można sobie wyobrazić, jak konserwatywne bywają te instytucje.
Rodzi się zatem pytanie, skąd przywiązanie klientów do banków spółdzielczych. Okazuje się, że zmiana banku, zwłaszcza dla osób starszych, jest równie trudna jak rozwód. Poza tym banki komercyjne systematycznie zamykają swoje placówki terenowe, a banki spółdzielcze działają w małych miejscowościach od dziesięcioleci, są dobrze znane i dostępne.
Niestety, zmiany, jakie dokonały się po roku 1989, doprowadziły do komercjalizacji bankowości spółdzielczej i odejścia od zasad, które w XIX w. legły u ich podstaw.
Za pierwszą polską spółdzielnię oszczędnościowo-kredytową uważa się Towarzystwo pożyczkowe dla Przemysłowców miasta Poznania, założone przed rokiem 1861, choć dwa lata wcześniej w Śremie powstał Spółdzielczy Bank Ludowy. Twórcami polskiej bankowości spółdzielczej w zaborze pruskim byli głównie duchowni, m.in. ks. Piotr Wawrzyniak czy ks. Augustyn Szamarzewski.
W latach 1979-1981 Telewizja Polska wyprodukowała serial „Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy” w reżyserii Jerzego Sztwiertni. Sporo miejsca poświęcono w nim Związkowi Spółek Zarobkowych i Gospodarczych, który zrzeszał działające w Wielkopolsce na zasadach spółdzielczych banki ludowe. W zaborze austriackim w roku 1890 powstała w Czernihowie pierwsza kasa zapomogowo-pożyczkowa, założona przez Franciszka
Klient płaci za wszystko
Jak się żyje bankierom? Rekordowe zyski banków i rekordowe płace prezesów, a dla ludzi figa
„Największym obecnie ryzykiem dla sektora bankowego w Polsce jest nieprzewidywalność, w tym w kwestiach regulacyjnych. (…) W wyniku najwyższych w Europie obciążeń polskiego sektora bankowego jego kondycja jest jedną z najsłabszych w UE, a banki w Polsce znacząco utraciły możliwość absorbowania sytuacji kryzysowych. (…) Polskie banki nie mają już zdolności odtwarzania kapitału”, przekonywał w 2022 r. w wywiadzie udzielonym miesięcznikowi „Bank” prezes dużego banku.
„Sektor finansowy ma do czynienia z koktajlem negatywnych czynników: pandemii, wojny, inflacji, zerwanych łańcuchów dostaw, a niestabilność regulacyjna i prawna niesie ze sobą dalekosiężne skutki dla inwestorów, co przekłada się na niechęć do inwestycji”, grzmiał w tym samym roku w czasie Europejskiego Kongresu Finansowego Przemysław Gdański, prezes zarządu BNP Paribas Bank Polska SA.
„Musimy być dzielni i przygotowani na najgorsze: na walkę o energię tej zimy, walkę o żywność. Tymczasem polski system bankowy jest jednym z najsłabszych w Europie, a konkurencyjność polskiej gospodarki 10 razy gorsza niż 10 lat temu”, jęczał João Nuno Lima Brás Jorge, prezes zarządu Banku Millennium SA, dodając, że „trudno być optymistą w sytuacji braku współpracy władz z sektorem bankowym”.
„Arkę należy budować przed potopem, a nie jak deszcz zaczyna padać”, wtórował mu w trakcie tej imprezy Michał Gajewski, prezes Santander Bank Polska SA.
Trudno znaleźć wypowiedzi bankierów, którzy byliby zadowoleni z okoliczności, w jakich przyszło im pracować. Na ich tle chlubnym wyjątkiem jawi się prezes Narodowego Banku Polskiego prof. Adam Glapiński, którego dobrego samopoczucia nic nie jest w stanie popsuć. Ani rekordowe straty NBP w roku 2022 (17 mld zł) i 2023 (20,8 mld zł), ani wypowiedź posła Tomasza Siemoniaka z 2022 r., który na antenie TVN 24 ostrzegł, że po wyborach „przyjdą silni ludzie i wyprowadzą prezesa”.
Na razie to kolejna obietnica bez pokrycia. Podjęta w ubiegłym roku przez rządzącą Koalicję 15 Października nieudolna próba pozbycia się prezesa Glapińskiego tylko umocniła go w przekonaniu, że „jest nie do wyjęcia”.
Prawda o sektorze bankowym w Polsce jest taka, że od kilku lat osiąga on rekordowe zyski. W zeszłym roku było to 42,2 mld zł, czyli o 50,9% więcej niż w roku 2023. Z kolei w roku 2023 łączny zysk banków wyniósł 27,56 mld zł, co oznaczało wzrost o 159,7% w porównaniu z rokiem 2022. Jaka zatem jest tajemnica sukcesu tak poniewieranego przez polityków sektora naszej gospodarki?
Przywileje, głupcze!
Banki nie są zwykłymi przedsiębiorstwami. Ich przedstawiciele lubią mówić, że są to „instytucje zaufania publicznego”, bez których gospodarki pogrążyłyby się w chaosie. A skoro tak, to banki powinny się cieszyć nie tyle względami rządzących, ile przywilejami. Z których najważniejszym jest możliwość kreowania pieniądza przez banki komercyjne.
Jak to się robi? Poprzez udzielanie kredytów na bazie powierzonych bankom depozytów. W praktyce wygląda to tak: bank może udzielić kredytu, którego maksymalna wartość równa jest wartości depozytu pomniejszonego o stopę rezerwy obowiązkowej. Czyli jeśli Kowalski wpłacił na swój rachunek 1 tys. zł, to bank po odprowadzeniu 100 zł rezerwy obowiązkowej może pożyczyć Malinowskiemu 900 zł. A jeśli Malinowski wpłaci te 900 zł na swój rachunek bankowy, można pożyczyć Nowakowi 810 zł. I tak dalej.
Pieniądz wprowadzony do obiegu w takiej formie traktowany jest w teorii i praktyce jako nowa gotówka, która staje się kolejnym depozytem i po uwzględnieniu stopy rezerwy obowiązkowej może stanowić podstawę kolejnego kredytu.
W ten sposób licencja bankowa jest de facto licencją na drukowanie pieniędzy. Kto wie, czy nie w prostszy i tańszy sposób niż w drukarni. Wszak w bankowości od dekad królują komputery, bez których nie sposób wyobrazić sobie nowoczesnych instytucji finansowych. Gotówkę najbardziej szanują meksykańskie i kolumbijskie kartele narkotykowe, które także korzystają z usług bankowych.
Nie każdy dziś może otworzyć bank. Choć w XIX w. obywatele Stanów Zjednoczonych wyznawali pogląd, że prawo założenia i prowadzenia działalności bankowej gwarantuje im konstytucja! Dlatego w każdej podłej mieścinie na Dzikim Zachodzie były saloon, kuźnia, stajnia, sklep z mydłem i powidłem oraz obowiązkowo bank.
Potrzeba było ponad 100 lat i kilkunastu
Bogata Ukraina, czyli co się z nią stało?
Trump, wojna i pierwiastki ziem rzadkich
Prezydent Trump chce, by Ukraina zapłaciła Stanom Zjednoczonym za udzieloną jej pomoc ok. 500 mld dol.
Chce także przejąć cenne złoża surowców naturalnych. To więcej, niż łącznie wyniosły japońskie i niemieckie reparacje przekazane aliantom po II wojnie światowej!
Amerykanie wiedzą, że zrujnowany atakami dronów i rakiet kraj ma ogromny potencjał: Ukraina, która zajmuje ledwie 0,4% powierzchni lądów Ziemi, ma na swoim terenie 5% światowych zasobów surowcowych. W tym złoża metali ziem rzadkich oraz innych minerałów, bez których nie mogą się obejść nowoczesny przemysł i energetyka. W Ukrainie znajdziemy złoża najwyższej jakości węgla kamiennego, żelaza, manganu, niklu, złota, rud tytanu i uranu. Dodajmy do tego złoża gazu ziemnego na Morzu Czarnym, złoża grafitu, berylu, galu, cyrkonu, apatytu, fluorytu i litu, bez którego nie jest możliwa produkcja nowoczesnych baterii do samochodów elektrycznych.
Przed wybuchem wojny w roku 2022 geolodzy odnotowali w kraju ok. 20 tys. miejsc, w których występowały interesujące przemysł minerały. Potwierdzonych zostało 8,7 tys. lokalizacji. Większość znajdowała się na terenach rozciągających się od Ługańska, Doniecka, Zaporoża i Dniepropietrowska po Połtawę i Charków. Przed wojną Ukraina była także największym na świecie dostawcą neonu – gazu szlachetnego niezbędnego przy produkcji mikroprocesorów.
W roku 2022 na łamach „Przeglądu” pisaliśmy, że jednym z powodów ataku Rosji na Ukrainę mogły być posiadane przez nią złoża metali ziem rzadkich, których Moskwa za wiele nie ma. W ubiegłym roku Amerykanie szacowali je na 10 mln ton. Dla porównania chińskie złoża to 44 mln ton, a brazylijskie – 22 mln ton. O dostęp do nich toczy się zacięta rywalizacja. Wydobycie metali ziem rzadkich wymaga stosowania środków chemicznych, co skutkuje powstawaniem ogromnych ilości toksycznych odpadów.
Wydawało się, że państwa zachodnie będą się dogadywać z rządem w Kijowie w sprawie dostępu do ukraińskich złóż. W sierpniu zeszłego roku mówił o tym w czasie wizyty w Kijowie senator Lindsey Graham. Rosyjska propaganda na podstawie jego zmanipulowanej wypowiedzi posądziła Amerykanów o chęć przejęcia kontroli nad tymi cennymi złożami. Dlatego ostatnia amerykańska propozycja dotycząca zasobów naturalnych Ukrainy, złożona prezydentowi Zełenskiemu w trakcie monachijskiej konferencji bezpieczeństwa w połowie lutego, zaszokowała zachodnich polityków i opinię publiczną.
Brytyjski dziennik „The Telegraph” ogłosił, że dotarł do zapisów umowy. Treść wskazywała, że projekt został przygotowany przez prawników zatrudnionych w jednej z wielkich amerykańskich kancelarii, a nie urzędników Departamentu Stanu. Ludzie Trumpa zaproponowali powołanie funduszu inwestycyjnego, który zarządzałby ukraińskimi zasobami minerałów, rud metali ziem rzadkich, gazu i ropy naftowej, jak również portami oraz innymi kluczowymi elementami infrastruktury. Stany Zjednoczone miałyby otrzymać połowę zysków z wydobycia ukraińskich surowców oraz połowę wartości wszystkich nowych licencji przyznanych innym podmiotom w przyszłości. Dodatkowo umowa dawałaby Jankesom prawo pierwszeństwa przy zakupie eksportowanych minerałów.
Brytyjscy dziennikarze ocenili, że przyjęcie tych zapisów oznaczałoby oddanie Amerykanom pełnej kontroli nad gospodarką naszego wschodniego sąsiada. Kraj stałby się na zawsze kolonią Stanów Zjednoczonych. Nic dziwnego, że propozycja prezydenta Trumpa została odrzucona przez Zełenskiego, który zabronił ministrom rządu premiera Denysa Szmyhala podpisywania czegokolwiek. Kijów poczuł się oszukany. Nie dosyć, że Trump rozmawia z prezydentem Putinem o zakończeniu wojny bez udziału Ukraińców, to jeszcze domaga się, by zapłacili za udzieloną im przez USA pomoc astronomiczną kwotę.
Z kolei Amerykanie przekonywali, że ich propozycje mają uniemożliwić czerpanie zysków z odbudowy Ukrainy przez wrogie państwa. W domyśle chodzi o Chiny, które dziś kontrolują rynek metali ziem rzadkich, a w ostatnich latach mocno dały się we znaki firmom amerykańskim, podnosząc ceny i ograniczając sprzedaż. O Rosji mowy nie było, gdyż prezydent Trump odnowił dobre relacje z prezydentem Putinem – dziś ten mieszkaniec Kremla nie jest już postacią niepożądaną na salonach. Wręcz przeciwnie.
Łatwiej w tym kontekście zrozumieć, dlaczego to, co od kilku dni można przeczytać w ukraińskim internecie o amerykańskim prezydencie i jego „olśnieniach”, nie nadaje się do druku.
Donald Trump nie pozostał dłużny. W swoich mediach społecznościowych Truth Social nazwał Zełenskiego „dyktatorem bez wyborów” i „umiarkowanie utalentowanym komikiem, który namówił Stany Zjednoczone do wydania 350 mld dol., aby rozpocząć wojnę, której nie można było wygrać”.
To z pewnością dopiero początek ostrego starcia o dostęp do cennych surowców znajdujących się w ukraińskiej ziemi.
Gdzie te metale?
O tym, że Ukraina jest zasobna w rudy metali, węgiel, ropę naftową, gaz ziemny, uran, złoto i inne cenne minerały, wiedziano od dawna. W czasach Związku Radzieckiego terytorium Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej zostało zbadane przez geologów. Trudno się dziwić – Kijów, Charków, Donbas i cała wschodnia Ukraina były jednym z czterech największych centrów naukowo-przemysłowych ZSRR. W Dniepropietrowsku (obecnie Dnipro) znajdowały się zakłady Jużmasz (Piwdenmasz) kierowane przez Michaiła Jangiela, jednego z twórców radzieckiej techniki rakietowej i astronautycznej. Budowano tam międzykontynentalne rakiety balistyczne uzbrojone
Kochali USA, bo dostawali pieniądze
Polacy też na liście płac USAID
Przez dekady Agencja Stanów Zjednoczonych ds. Rozwoju Międzynarodowego (USAID) była dla Kremla ekspozyturą CIA, finansującą i organizującą przewroty w krajach Azji, Ameryki Południowej i Afryki, a ostatnio także w republikach postradzieckich. Dziś identyczny pogląd lansuje amerykańska prawica.
Robert F. Kennedy Jr., sekretarz zdrowia i opieki społecznej, jeden z bliskich współpracowników prezydenta Donalda Trumpa, w rozmowie ze znanym dziennikarzem Tuckerem Carlsonem oskarżył USAID o zorganizowanie w 2014 r. rewolucji na Ukrainie: „Na Ukrainie dochodzi do zamieszek zwanych Majdanem, ale nikt nam nie mówi, że to my je finansujemy. Gazety nigdy nam nie powiedziały, nasz rząd nigdy nam nie powiedział, że USAID, będąca przykrywką CIA, przeznaczyła 5 mld dol. na sfinansowanie tych zamieszek”.
Na początku lutego Elon Musk, mianowany przez prezydenta Trumpa szefem Departamentu Efektywności Rządu (DOGE), nazwał agencję „organizacją przestępczą”, dodając: „Była ona prowadzona przez grupę radykalnych szaleńców, a my ich wyrzucimy”.
Tak też się stało. Prezydent Trump zdecydował o zamrożeniu na 90 dni realizacji wszystkich projektów agencji, którą oskarżono o marnowanie ogromnych sum pieniędzy amerykańskich podatników (również podczas jego pierwszej prezydentury w latach 2017-2021). W tym czasie miał być przeprowadzony audyt. Z 10 tys. pracowników zatrudnienie utrzymało 300, a resztę wysłano na trzymiesięczne urlopy.
By przekonać Amerykanów, że USAID była kierowana przez lewaków i zajmowała się marnotrawieniem publicznych pieniędzy, urzędnicy nowej administracji opublikowali listę wątpliwych przedsięwzięć, na które łącznie poszło ok. 400 mln dol.
Nowa rzeczniczka prasowa Białego Domu Karoline Leavitt na specjalnie zwołanej konferencji prasowej podała, że:
- setki milionów dolarów rozdano w celu zniechęcenia afgańskich rolników do uprawy maku na opium, a ci zainwestowali pieniądze w rozwój owych upraw, co przyniosło korzyści talibom;
Skansen Europa
Dlaczego gospodarka europejska przestała być konkurencyjna
W 1992 r. udział Unii Europejskiej w globalnym PKB wynosił 29%. Niemieckie samochody marki Volkswagen, Porsche i Audi uchodziły za najlepsze na świecie. Firma Siemens produkowała komputery osobiste pod marką Siemens Nixdorf. W Wielkiej Brytanii Alan Sugar kierował produkującą komputery firmą Amstrad. Wprowadzony we Francji w 1982 r. system wideotekstowy Minitel był najbardziej udaną usługą sieciową istniejącą przed rozpowszechnieniem internetu. Podpisany 7 lutego 1992 r. w Maastricht traktat o Unii Europejskiej stworzył ją taką, jaką znamy do dzisiaj. Związek Radziecki się rozpadł, a powstałe w wyniku rozpadu państwa pogrążały się w kryzysach. Udział Stanów Zjednoczonych w globalnym PKB wynosił 25,7%, a Chin zaledwie 2%. Japonia, która w latach 70. i 80. XX w. rozwijała się w błyskawicznym tempie, też wpadła w kryzys. Europejscy przywódcy byli w euforii – wszystko wydawało się zmierzać w dobrym kierunku. Dziś wiemy, że rok 1992 był początkiem końca dominacji Starego Kontynentu.
W 2024 r. udział Europy w światowym PKB wyniósł 17,5% i wiadomo, że będzie spadał. W XXI w. europejska gospodarka utraciła innowacyjność i przestała być konkurencyjna. Niemieckie koncerny samochodowe przenoszą produkcję do Chin i Stanów Zjednoczonych. Wielkie firmy chemiczne, takie jak BASF, również. Prognozy są złe, a rozwiązań nie widać. Skrajne opinie wskazują, że Europa zmieni się w skansen zabytków odwiedzany przez turystów z Azji i Ameryki Północnej. Co spowodowało tak głęboki upadek?
Wolność, równość, braterstwo i co dalej?
Po co powstała Unia Europejska? Pod koniec XX w. politycy niemieccy, francuscy, brytyjscy i włoscy wyznawali pogląd, że głównym zadaniem zjednoczonej Europy ma być zapewnienie społeczeństwom demokracji, pokoju, wolności, sprawiedliwości i dobrobytu. Gospodarka i jej wzrost w ich pojęciu miały być jedynie narzędziami służącymi realizacji tych szczytnych celów. Jej stan nie budził niepokoju – była potężniejsza niż amerykańska i japońska. I tak samo innowacyjna.
W zarządach i radach nadzorczych wielkich europejskich banków i koncernów zasiadali menedżerowie równi wiekiem członkom Biura Politycznego KPZR. Nie byli w stanie dostrzec wyzwań, które pojawiły się na przełomie lat 80. i 90. XX w.
Zachodnie społeczeństwa, uwolnione od zagrożenia ze strony Związku Radzieckiego, chciały żyć dostatniej. Znacząco wzrosły w nich wydatki na opiekę zdrowotną i świadczenia emerytalne.
W latach 90. Niemcy ponieśli ogromne koszty zjednoczenia i nie w głowie im było dbanie o innowacyjność przedsiębiorstw. Podobnie sądzono w innych państwach. W efekcie w ostatnich 50 latach w Unii Europejskiej nie powstała ani jedna spółka o kapitalizacji rynkowej przekraczającej 100 mld euro. Za to w Stanach Zjednoczonych powstało ich sześć – ich kapitalizacja przekroczyła 1 bln euro.
W Europie nie brakuje utalentowanych naukowców ani ambitnych przedsiębiorców. Jednak innowacje są tutaj blokowane na etapie komercjalizacji. Okazuje się, że to problem systemowy. Europejskie firmy specjalizują się w tradycyjnych technologiach, których potencjał jest ograniczony, i dlatego wydają na badania i innowacje mniej. W ostatnich 20 latach w badania i rozwój najwięcej inwestowały koncerny motoryzacyjne. Tak było w Stanach Zjednoczonych na przełomie XX i XXI w. Dziś w USA najwięcej inwestują firmy technologiczne.
Europejskie firmy nie były w stanie stworzyć „własnego” Google’a, Facebooka, Instagrama, choć zrobili to Chińczycy i Rosjanie. Francuski system Minitel, który o dekadę wyprzedził internet, nie był rozwijany i teraz jest już historią. Europejskie banki potężnie oberwały w wyniku kryzysu 2008 r. i chociaż z czasem pokonały problemy, to nadal realizują bardzo konserwatywną politykę.
W rezultacie koszt prowadzenia polityk społecznych powiększa się z każdym rokiem. Dodatkowo kraje Europy Zachodniej zmagają się z napływem kolejnych fal imigrantów, głównie z Afryki, państw islamskich, a ostatnio z Ukrainy, którzy są coraz
Przypadek pewnej Agencji
Krajowa Administracja Skarbowa i prokuratura szukają 4,5 miliarda zł. Podpowiadamy, gdzie i jak upłynniono 222 mln zł w Agencji Badań Medycznych
W połowie stycznia Krajowa Administracja Skarbowa, która jest częścią Ministerstwa Finansów, przeprowadziła audyt obejmujący 110 podmiotów, w tym ministerstwa, fundacje, stowarzyszenia, urzędy, organy centralne, instytuty kultury, instytuty badawcze i inne podmioty, które w latach 2020-2023 korzystały z publicznych pieniędzy. Wykryte nieprawidłowości opiewały na kwotę 4,5 mld zł. Kontrolę nadzorował podsekretarz stanu w resorcie finansów Zbigniew Stawicki, zajmujący się kontrolą skarbową od ponad 30 lat.
Na specjalnie zorganizowanej konferencji prasowej poinformowano, że złożone zostały doniesienia do prokuratury dotyczące byłych ministrów, urzędników oraz władz fundacji i podmiotów prywatnych. Zbyt wielu pikantnych szczegółów nie podano. Właściwie mówiono o deliktach, które wcześniej były opisywane, także na łamach „Przeglądu”.
W ocenie kontrolerów do największych nieprawidłowości doszło w Głównym Inspektoracie Transportu Drogowego, którego kierownictwo aktywnie przyczyniło się do wygenerowania 1,163 mld zł dodatkowych kosztów poniesionych przez skarb państwa. Poinformowana została o tym prokuratura. W latach 2016-2024 na czele inspektoratu stał Alvin Gajadhur, dziś społeczny doradca prezydenta Andrzeja Dudy.
Na drugim miejscu pod względem nieprawidłowości znalazła się Agencja Badań Medycznych. Tu kwota sięgnęła 222 mln zł. Zarzuty dotyczyły przyznawania dotacji i grantów na badania firmom powiązanym personalnie z kierownictwem agencji, na czele której stał Radosław Sierpiński, przez złych ludzi nazywany pupilem Szumowskiego (Łukasz Szumowski był ministrem zdrowia w latach 2018-2020 – przyp. GR).
Kto ma pieniądze, ten ma władzę
Przywykliśmy, że za wszystkie nieprawidłowości i plagi dręczące polską służbę zdrowia odpowiada minister zdrowia. Tyle że dysponując budżetem na poziomie ok. 28 mld zł w roku 2024 i 37 mld zł w roku 2025, jest on ubogim krewnym prezesa Narodowego Funduszu Zdrowia, który w 2025 r. będzie miał do dyspozycji 197,8 mld zł.
By poprawić swoją pozycję w wyższych kręgach medycznych, w 2018 r. minister Szumowski wpadł na pomysł utworzenia Agencji Badań Medycznych, która początkowo dysponowałaby budżetem w kwocie 500 mln zł. Jako jeden z nielicznych ministrów w rządzie Mateusza Morawieckiego miał on poważne doświadczenie biznesowe i lepiej niż inni rozumiał siłę pieniądza.
Nim zasiadł w gabinecie w pałacyku przy ulicy Miodowej 15, był wspólnikiem w co najmniej dziewięciu spółkach z ograniczoną odpowiedzialnością. Dobrze wiedział, że możliwość dzielenia środków umocni jego autorytet i wpływy.
Nie bez znaczenia był także fakt, że prezesem OncoArendi Therapeutics SA, innowacyjnej firmy biotechnologicznej specjalizującej się w poszukiwaniu, rozwoju i komercjalizacji nowych leków, był jego brat Marcin Szumowski. W naszym kraju takie firmy żyją głównie z grantów
Największy partner handlowy
W ostatnich latach polsko-niemiecka współpraca handlowa okazała się bardziej korzystna dla Warszawy niż dla Berlina
Liderzy Prawa i Sprawiedliwości od lat przekonują, że nasz kraj stał się rosyjsko-niemieckim kondominium, Koalicja Obywatelska reprezentuje nad Wisłą interesy Germanów, a premier Tusk to człowiek Angeli Merkel, który robi wszystko „dla Niemiec”, czyli „für Deutschland”.
Prawda jest inna. Nasza gospodarka rozwija się szybciej niż gospodarka niemiecka. Polskie firmy coraz śmielej inwestują nad Renem. Niemcy zaś wysoko cenią możliwości inwestycyjne w naszym kraju. Jeśli przez dekady bilans obrotów handlowych był dla Warszawy niekorzystny, to od kilku lat jest odwrotnie. Więcej towarów i usług sprzedajemy Niemcom, a mniej kupujemy.
Od stycznia do listopada 2024 r. nasz eksport do Niemiec wyniósł 87,6 mld euro, import z Niemiec do Polski zaś 56,3 mld euro i był o 3,5% niższy niż w roku poprzednim. Czy obecny rok będzie równie dobry? Wszak niemiecki przemysł chemiczny i motoryzacyjny znalazł się w kryzysie.
Niemcy nas wykupują
Gdy pod koniec listopada zeszłego roku okazało się, że ponad 90% udziałów w spółce Bulk Cargo-Port Szczecin, największym przedsiębiorstwie przeładunkowym w porcie szczecińskim, posiada firma Rhenus Beteiligungen International, część działającej na europejskim rynku logistycznym niemieckiej grupy Rhenus, posłowie PiS ruszyli z kampanią „Platforma rozpoczęła wyprzedaż Polski”.
Rzecz w tym, że jeszcze w grudniu 2022 r. spółka Rhenus dysponowała ponad 40% udziałów w Bulk Cargo-Port Szczecin i deklarowała chęć zakupu kolejnych. Ministrowie z rządu Mateusza Morawieckiego nie reagowali, mimo że skarb państwa miał prawo pierwokupu i mógł powstrzymać działania Niemców. Nie zrobił tego, gdyż pewnie nie chciał się mieszać w transakcję między dwoma prywatnymi podmiotami. Oskarżanie dziś rządu Tuska o wyprzedaż wydaje się hipokryzją, lecz straszenie Niemcami zawsze opłacało się politycznie.
Nie zmienia to faktu, że nasz kraj od lat jest atrakcyjnym miejscem do inwestowania dla niemieckich firm. Do największych inwestorów z branży motoryzacyjnej należą Grupa Volkswagen, posiadająca m.in. fabrykę w Poznaniu, oraz Mercedes-Benz, który pod koniec 2022 r. ogłosił plany budowy fabryki elektrycznych samochodów dostawczych za 1,3 mld euro. Symbolicznie jej budowę rozpoczęto w połowie grudnia 2024 r. w Jaworznie, na terenie Wałbrzyskiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej Invest Park. Ma tam znaleźć zatrudnienie 2,5 tys. osób. Pewnie dlatego rząd Mateusza Morawieckiego przyznał Niemcom dotację w kwocie ponad 89 mln zł.
W Dobromierzu na Dolnym Śląsku ma powstać nowy zakład firmy Bosch, produkujący pompy ciepła. Wartość inwestycji to ok. 1,2 mld zł. W nowej fabryce do 2027 r. zatrudnienie znajdzie 500 osób. Dotychczas niemiecki koncern zainwestował w naszym kraju ponad 1,4 mld zł.
Trochę skromniejsze są inwestycje koncernu chemicznego BASF, który w Środzie Śląskiej wybudował największą w Europie fabrykę katalizatorów samochodowych. Pracę w niej znalazło
Czy prezydent Zełenski uwolnił Europę od rosyjskiego gazu?
Donald Trump poinformował Unię Europejską, że musi kupować amerykańską ropę i gaz
W nocy z 31 grudnia 2024 r. na 1 stycznia 2025 r. Gazprom wstrzymał przesył gazu przez terytorium Ukrainy. Była to konsekwencja odmowy przedłużenia przez Kijów podpisanej w 2019 r. umowy na tranzyt „błękitnego paliwa” z Rosji do Słowacji, Węgier i Austrii.
Decyzja nie była zaskoczeniem, gdyż strona ukraińska od dawna deklarowała rezygnację z tego kontraktu, który, choć przynosił jej dochód od 800 mln do miliarda dolarów rocznie, jeszcze większe profity zapewniał Kremlowi. A działo się to w warunkach okrutnej wojny wywołanej rosyjską agresją.
Tranzyt rosyjskiego gazu do Europy przez terytorium Ukrainy był jedną z osobliwości tej wojny. Żołnierze obu stron zajadle mordowali się w Donbasie. Rosyjskie rakiety i drony niszczyły infrastrukturę energetyczną Kijowa, na co Ukraińcy odpowiadali atakami na rosyjskie rafinerie i magazyny paliw. Przez trzy lata żadna ze stron nie ważyła się jednak tknąć gazociągów i obsługujących ich stacji przesyłowych.
Gdy 6 sierpnia 2024 r. ukraińskie siły zbrojne podczas ofensywy w obwodzie kurskim przejęły kontrolę nad stacją pomiarową gazu w Sudży, w zachodniej prasie pojawiły się alarmistyczne publikacje na temat spodziewanych konsekwencji ekonomicznych. Obiekt ten był kluczowym elementem systemu przesyłającego gaz do Europy Zachodniej. Rzecz jasna, zgodnie z niepisaną umową nic się nie stało. Rosjanie stacji nie wysadzili, a Ukraińcy zadbali, by działała sprawnie. Bratysława, Wiedeń i Budapeszt mogły spać spokojnie.
Czy decyzja Zełenskiego o odmowie przedłużenia kontraktu z Gazpromem cokolwiek zmieniła?
Dla bogatych państw zachodnich niewiele, gdyż już wcześniej przestawiły się na droższy gaz amerykański i arabski. W bardzo trudnej sytuacji znalazły się natomiast Mołdawia i region Naddniestrza, które są w znacznym stopniu uzależnione od dostaw z Rosji. W Tyraspolu i Kiszyniowie zaczęto wyłączać światło, gdyż jedyna w regionie, należąca do rosyjskiego państwowego koncernu Inter RAO elektrownia mołdawska GRES znacząco zredukowała dostawy prądu. Co będzie dalej? Dziś władze w Kiszyniowie szukają gazu i energii elektrycznej u sąsiadów. Na pewno decyzja Kijowa zdenerwowała Słowaków, którzy kupując tani rosyjski gaz i sprzedając jego nadwyżki, zarabiali ok. 500 mln dol. rocznie, choć można trafić na informacje, że było to aż 1,5 mld dol. Co, jak na liczący 5 mln 427 tys. mieszkańców kraj, jest wynikiem przyzwoitym.
Poza tym relacje premiera Ficy z prezydentem Zełenskim oraz innymi ukraińskimi politykami od dawna były złe. W grudniu ubiegłego roku Bratysława zagroziła Kijowowi, że jeśli się nie opamięta, wstrzyma dostawy energii elektrycznej i przemyśli kwestię dostaw uzbrojenia. Zełenski tym się nie przejął.
Najmniej ucierpiały Węgry, które w rosyjski gaz będą się zaopatrywały gazociągiem Turecki Potok. Przyjdzie jednak bratankom zapłacić trochę więcej, gdyż koszty tranzytu przez Turcję są wyższe.
Za to europejscy politycy decyzję Kijowa przyjęli z uznaniem – niech Madziarzy dostaną po kieszeni, tak samo jak Niemcy, Francuzi, Polacy, Holendrzy i inni.
W zachodnich mediach pojawiły się publikacje, że prezydent Zełenski swoją decyzją „uwolnił Europę od rosyjskiego gazu”. Przy okazji miliony Europejczyków dowiedziały się, dlaczego w ostatnich latach tak bardzo wzrosły im koszty utrzymania i z jakiego powodu europejski przemysł znalazł się w kryzysie. To wina uzależnienia od taniego „totalitarnego” rosyjskiego gazu, który – ze względu na wprowadzone sankcje przyszło zastąpić droższym, „demokratycznym”, amerykańskim surowcem.
Bo Polska to niepewny partner
Wstrzymanie tranzytu gazu przez Ukrainę nie zamyka prawie 50-letniej historii gazociągów biegnących przez ten kraj. Warto ją przypomnieć. Największe gazociągi – orenburski i jamburski – budowane były na przełomie lat 70. i 80. ubiegłego wieku w ramach „kontraktu stulecia”, jaki Związek Radziecki podpisał z grupą najbogatszych państw Zachodu, w tym z Francją i Niemcami. W tamtym czasie paryska prasa zastanawiała się, dlaczego magistrale te nie biegną przez Polskę, co pozwoliłoby znacząco obniżyć koszty i skrócić czas budowy. „Bo Polska to niepewny partner”, brzmiała odpowiedź urzędników francuskich. Wolno podziwiać ich przenikliwość. W 1979 r. wojska radzieckie wkroczyły do Afganistanu, rok później powstała Solidarność, a w kolejnym roku nad Wisłą wprowadzono stan wojenny. Wydarzenia te nie opóźniły tempa budowy gazociągu orenburskiego biegnącego przez Uralsk, Iwano-Frankowsk, Użhorod do Słowacji, Czech, Austrii i Niemiec. Budowały go także polskie firmy. Gazociąg jamburski powstał nieco później. Jego budowę próbowała zatrzymać administracja prezydenta Reagana, oferując państwom Europy Zachodniej tani amerykański gaz.
Europejczycy odmówili, gdyż oferta Moskwy była korzystniejsza. W listopadzie 1981 r. kanclerz Niemiec Helmut Schmidt podpisał umowę RFN-ZSRR na dostawy10 mld m sześc. gazu rocznie, przez kolejne 25 lat, po promocyjnych cenach. Podobne kontrakty zawarły spółki francuskie, brytyjskie i holenderskie. Amerykanie nie mieli w Europie czego szukać.
Gdy w 1982 r., w ramach sankcji związanych z wprowadzeniem w Polsce
Ziemia dla rolników
Dzierżawa gruntów, którymi zarządza Krajowy Ośrodek Wsparcia Rolnictwa, jest ważną pomocą dla rolników chcących powiększać swoje gospodarstwa
Po wejściu Polski do Unii Europejskiej ceny gruntów rolnych zaczęły systematycznie rosnąć. Jeśli w 1990 r. hektar ziemi można było kupić za równowartość obecnych 5 tys. zł, dziś trzeba za niego zapłacić 50-65 tys. zł i więcej w zależności od klasy gruntu. W tych okolicznościach opłacalna stała się dzierżawa. Przy czym najlepiej gruntów z Zasobu Własności Rolnej Skarbu Państwa, którym zarządza Krajowy Ośrodek Wsparcia Rolnictwa. Okazało się, że opłaty dzierżawne nie drenują tak kieszeni rolników jak zakup ziemi, zazwyczaj na kredyt.
Mimo trudnych warunków ekonomicznych nie brakuje gospodarzy chcących powiększyć gospodarstwa. Przetargi organizowane przez Oddziały Terenowe KOWR przyciągają uwagę licznych rolników gotowych wiele zapłacić za prawo do użytkowania ziemi.
Proces powiększania gospodarstw rolnych trwa od lat. W roku 1990 średnie gospodarstwo miało 8,7 ha, a w roku 2024 już 11,59 ha. Aczkolwiek nie w każdym województwie, bo w takich jak małopolskie czy podkarpackie rolnicy gospodarują średnio na 4-5 ha. Z kolei w województwach warmińsko-mazurskim, pomorskim czy lubuskim typowe gospodarstwo liczy od 20 do 24 ha. Największe gospodarstwa znajdziemy w województwie zachodniopomorskim. Tamtejsi rolnicy mają do dyspozycji średnio aż 33,5 ha.
Dzierżawa stała się opłacalna, lecz jej koszt zależy od województwa. W tym roku najwyższe stawki płacą rolnicy z Wielkopolski, Opolszczyzny i Kujawsko-Pomorskiego, a najniższe ci z Zachodniopomorskiego i Podkarpacia. To jeden z przykładów zmian na polskiej wsi po roku 1990.
Z czym zaczynaliśmy
W 1990 r. w kraju funkcjonowało 1,85 mln gospodarstw. Wartość dodana rolnictwa osiągała zaledwie 6,8 mld euro i była trzykrotnie niższa niż w Niemczech i o ponad 30% niższa niż w Holandii. Udział rolnictwa w PKB wynosił wówczas 3,9%. Polski sektor rolno-spożywczy był bardzo słabo związany z rynkami zagranicznymi. Jeszcze w 2002 r. nasz kraj był importerem netto żywności. Wartość eksportu naszej żywności nie przekraczała 3,6 mld euro, import zaś wynosił ok. 4 mld euro. Polska wieś i rolnictwo były niedoinwestowane, a infrastruktura na wsi









