Wpisy od Jan Tracz
Małomiasteczkowy hit
Na planie jak na boisku piłkarskim – kiedy coś nie wychodzi, zawsze winny jest reżyser.
Tomasz Gąssowski – kompozytor, muzyk, producent muzyczny i filmowy, a ostatnio reżyser. Jego pełnometrażowy debiut „Wróbel” z Jackiem Borusińskim w roli głównej weźmie udział w konkursie głównym tegorocznego Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Autor muzyki m.in. do filmów Andrzeja Jakimowskiego.
Debiut pełnometrażowy w wieku 61 lat. Jakie to uczucie?
– Ja tego wieku jakoś zupełnie nie czuję. Dawał mi jedynie pewne poczucie komfortu – uznałem, że albo zrobię film, jaki mi się wymarzył, albo nie ma sensu podejmować się tego wyzwania.
Jest pan kompozytorem, a w branży filmowej funkcjonuje od wielu lat. Jaka była reakcja otoczenia na pańskie pierwsze kroki w reżyserii?
– Muszę podkreślić, że nigdy nie ukończyłem żadnej szkoły filmowej. Często bywałem na planach Andrzeja Jakimowskiego i w ten sposób zdobywałem wiedzę praktyczną. Kiedy zacząłem myśleć o reżyserii, właśnie te doświadczenia miałem z tyłu głowy. Moja droga odbiega od takiej mainstreamowej ścieżki kariery filmowca, więc to zupełnie zrozumiałe, że pojawiały się głosy sceptyczne, niektórzy mówili wprost, że raczej nie powinienem tego robić. Pozostawałem otwarty w takich sytuacjach i postanowiłem robić swoje. Już moja droga kompozytorska pokazała mi, że warto trzymać się swojej intuicji. Choć reżyseria znacznie różni się od tworzenia muzyki. Autor filmu musi się nauczyć podejmować setki decyzji, które będą później rzutowały na ogromną grupę ludzi. To nie jest takie proste.
Czy decyzja o reżyserowaniu wiąże się z jakimś punktem zwrotnym w pańskiej karierze?
– To była raczej naturalna ewolucja mojej ścieżki autorskiej. Kiedy napisałem pierwszy scenariusz, w moim życiu pojawił się taki moment przejściowy. Musiałem zadecydować, czy w ogóle podjąć się tego projektu. A że zależało mi na efekcie końcowym, zaufałem sobie samemu. W końcu to ja jako autor scenariusza najlepiej rozumiałem historię, którą chciałem opowiedzieć. W dużej mierze reżyserowała się ona już w trakcie pisania. Oddanie tego komuś innemu zaczęło się wydawać nienaturalne. Reżyseria przyszła do mnie sama.
Akcja „Wróbla” dzieje się na polskiej prowincji. Wiele lat mieszkał pan na wsi. Jak pan wspomina tamten czas?
– Przez 11 lat mieszkałem na wsi pod Warszawą i byłem trenerem piłki nożnej. Dobrze wspominam ten okres: poznałem wówczas wiele osób, z którymi kontakt utrzymuję do dziś. W tamtych okolicach to właśnie stadion był miejscem, gdzie mieszkańcy się integrowali i razem spędzali czas. Chciałem odtworzyć w filmie ten klimat i piłkarskie emocje, nieodbiegające wcale od tych, których możemy doświadczyć na pierwszoligowych meczach.
Czy reżyseria przypomina pracę trenera piłkarskiego?
– Tak! Kiedy na planie coś nie wychodzi, zawsze winny jest reżyser (śmiech). Na boisku podobnie: kiedy twoja drużyna przegrywa parę spotkań z rzędu, zaczynają się tworzyć grupki, które po cichu krytykują trenera. Przecież piłkarze nigdy nie są winni, zawsze musi być ktoś, kto przewodzi danej grupie (śmiech). Myślę, że moglibyśmy znaleźć jeszcze więcej analogii. Wszystko to jest jednak bardzo trudne, ponieważ trzeba znaleźć balans, a także różnego rodzaju sposoby, aby załagodzić konfliktowe sytuacje.
Jakie?
– Trzeba być sprawiedliwym, zazwyczaj trzymać nerwy na wodzy, wiedzieć, jak rozmawiać ze współpracownikami. Mam zasadę, aby komunikować się wprost. Wierzę w szczerość i krytykę, a do tego znacznie łatwiej pracuje mi się z ludźmi, którzy sami potrafią się zreflektować czy przyjąć słowa krytyki. To tak jak w piłce nożnej: gramy do jednej bramki, a kiedy pojawiają się przeszkody, musimy wspólnie je rozwiązywać. W końcu jesteśmy drużyną.
Apokaliptyczny sznyt
Aby rozruszać publiczność, zakładam maskę – na scenie jestem taką wersją siebie na sterydach.
Krzysztof Zalewski – wokalista, aktor. Ostatnim albumem „ZGłowy” (premiera we wrześniu) zrywa z dotychczasowym wizerunkiem. Stawia też kolejne kroki w aktorstwie – zagrał w serialu „Prosta sprawa” na podstawie powieści Wojciecha Chmielarza (reż. Cyprian T. Olencki, Canal+).
Niedawno mogliśmy cię zobaczyć w serialu „Prosta sprawa” – coraz bliżej ci do aktorstwa?
– Miałem przyjemność zagrać „Kolosa”, drugoplanową postać w tej produkcji. To spełnienie marzeń, bo na planie mogłem się pobawić w prawdziwe kino gangsterskie. Po raz pierwszy poczułem frajdę, a nie tylko stres, bo zawsze bałem się, że gołym okiem będzie widoczny mój brak rzemiosła. Zacząłem chodzić na warsztaty aktorskie i czuję, że mi to trochę pomogło. Zdaję sobie sprawę, że jeszcze masa pracy przede mną, ale idzie to w dobrym kierunku. Niby mało znacząca rola, ale dała mi szansę rozwinąć się warsztatowo. Sam też jestem wielkim fanem kina gangsterskiego, w tym filmów Martina Scorsese, więc tym bardziej dobrze było zagrać postać bliską bohaterom jego „Kasyna”. Dobry garnitur, sadystyczne skłonności i za duże ego. To właśnie mój „Kolos”.
Muzyka i film to dwa różne światy. Jakie emocje towarzyszą ci, gdy wychodzisz na scenę, a jakie przy wchodzeniu na plan?
– Gdy wychodzę na scenę, to wchodzę do siebie do domu. Znam teren, pomaga mi w tym wieloletnie doświadczenie i opanowanie. Wiem, jakie przyciski nacisnąć, aby pobudzić publiczność i zaoferować dobry spektakl. Uczyłem się tego przez wiele lat, czuję się tam pewnie, natomiast wejście na plan filmowy zazwyczaj jest obarczone stresem. Całe szczęście, miałem fantastycznych partnerów. Bałem się, że Piotr Adamczyk będzie narzekał, że gra z amatorem, a sprzedał mi parę pomocnych wskazówek. Szukam też natchnienia w innych miejscach – jestem kinomaniakiem i staram się sporo oglądać.
Gdzie znajdujesz te inspiracje?
– Przewijam sobie poszczególne sceny i analizuję grę ulubionych aktorów. Uwielbiam wracać do „Rodziny Soprano” i obserwować Jamesa Gandolfiniego. Ambiwalentny typ, wręcz socjopata, a ma w sobie całkiem spore pokłady ciepła. Kibicuję temu gangsterowi, choć przecież nie powinienem! Do tego staram się zapamiętywać skrajne stany, w których czasem przychodzi mi się znaleźć. Życie zaskakuje, nieraz odczuwam ogromne pokłady złości lub smutku. Pojawia się wtedy myśl: „Nie zapomnij o tych emocjach i o tym, jak się czuje twoje ciało. To wszystko jeszcze może ci się kiedyś przydać”.
A czy te dwie sfery w jakiś sposób się przeplatają? Czy koncertowanie wzbogaca twoją paletę umiejętności aktorskich?
– Mój zawód ma sporo wspólnego z teatrem. Aby rozruszać publiczność i wejść z nią w interakcję, zakładam maskę – jestem podkręconym sobą, taką wersją na sterydach. To wymaga pewnego rodzaju gry z konwencją, a co za tym idzie, aktorstwa. Czasem muszę wykrzesać z siebie tego typu energię, co bywa trudne, jeśli jestem zmęczony lub pochłaniają mnie prywatne problemy. Wierzę, że jeśli rozwinę się aktorsko, to będzie miało wpływ na moją twórczość.
Dlaczego kochamy wakacyjne przeboje?
Kobiety są gorące, Baśka miała fajny biust, a parostatek popłynął w rejs.
Trudno wyobrazić sobie klasyczne polskie wakacje bez pamiętnych (ale i nierzadko żenujących) refrenów, które wpadały w ucho już przy pierwszym słuchaniu. Hit czy kit? Takie pytanie nasuwa się za każdym razem, kiedy myślimy o letnich przebojach. Utwory, które nuci praktycznie cała Polska, to fenomen rządzący się swoimi prawami. Co więcej, warsztat i wyrafinowany tekst mogą się okazać przeszkodą – w tym równaniu z jedną niewiadomą liczy się to magiczne „coś”, co z prostych lub średnio rokujących piosenek potrafi uczynić nieśmiertelny hymn lata.
PRL: Dobre (złego?) początki.
Zaczyna się elegancko i w dobrym stylu. W 1966 r. Wojciech Młynarski wypuszcza utwór „Jesteśmy na wczasach”, prawdopodobnie pierwszy wakacyjny przebój, o którym część pokoleń pamięta aż do dziś. Bardziej recytuje, niż śpiewa o pensjonacie Orzeł i królowej turnusów, sympatycznej pannie Krysi. Niby nic wielkiego, ale charyzma Młynarskiego wynosi ten utwór na zupełnie nowy poziom. I przy okazji czyni z niego hit dekady. W tym samym roku premierę ma jeszcze poruszająca „Historia jednej znajomości” Czerwonych Gitar, którą 30 lat później na nowo wylansuje zespół Myslovitz. Lata 70. to początek ery Krzysztofa Krawczyka i sukcesu jednego z jego sztandarowych utworów, czyli „Parostatku”. Tylko ktoś taki jak Krawczyk romantyk mógł wybronić równie banalny, co wzruszający refren: „Parostatkiem w piękny rejs, statkiem na parę w piękny rejs / Przy wtórze klątw bosmana, głośnych krzyków aż od rana / Tak śpiewnie dusza łka”. Nic dziwnego, że „Parostatek” do dziś pływa po falach radiowych. Każda z tych piosenek to przebój ogólnopolski.
W 1983 r. Maanam wypuszcza zmysłowe „Kocham cię, kochanie moje”, zapewne jeden z nielicznych wakacyjnych tekstów, który zdobył uznanie, będąc w pełni serio („Kocham cię kochanie moje / To rozstania i powroty / I nagle dzwony dzwonią / I ciało mi płonie / Kocham cię”). Kolejny przełom następuje dwa lata później. Zbigniew Wodecki wydaje „Chałupy welcome to”. Utwór dla wielu tak zły, że aż znakomity. Jego początki pamięta Dariusz Michalski, historyk muzyki rozrywkowej i autor muzycznych biografii. – Wiosną 1985 r. przyszło mi uczestniczyć w komisji artystycznej festiwalu opolskiego. Mój radiowy kolega przyniósł do przesłuchania roboczą wersję hitu Wodeckiego, skomponowanego przez Ryszarda Poznakowskiego. Pięcioro opiniodawców skrzywiło się z obrzydzeniem: „No nie! Pampasy, golasy, przecież to szmira!”. Antoni Wroński był jednak uparty: „Posłuchajcie jeszcze raz, to naprawdę dobra piosenka”. „Co pan na to?”, zwrócił się do mnie. Poprosiłem o tekst i posłuchałem piosenki, czytając to, co sobie umyśliła autorka Grażyna Orlińska. „No i co?”. „Bomba! Bezdyskusyjne hicisko!”. Jakoś udało się nam przegłosować resztę towarzystwa: „Chałupy” weszły do programu Opola ’85. Następnego dnia po publicznej premierze cały opolski amfiteatr podchwycił za Zbyszkiem Wodeckim refren. Kilka godzin później opolska restauracja rozbrzmiewała bezdyskusyjnym przebojem. W poniedziałek znała go i śpiewała cała Polska – wspomina Michalski.
Do 1997 r. wakacyjne przeboje są w większości przaśno-sielankowymi kompozycjami, w których artyści bawią się słowem, muzyczną formułą i nie pragną nic nikomu udowodnić. To flirt z kiczem i swojskością, który każdemu, a w szczególności Wodeckiemu, koniec końców wychodzi na dobre.
– Lato, laba, słońce, odpoczynek – te tematy dla piosenkopisarzy były zawsze aktualne i atrakcyjne. Zazwyczaj późną wiosną, kiedy myśleli o słuchaczach przyszłych wakacyjnych przebojów. Tak było w latach 30., nie inaczej w 50. (w tamtej Polsce wdzięcznym tematem była rozgrzana słońcem Warszawa), podobnie w latach 70. Zawsze – tłumaczy Michalski. Często jednak wakacyjny przebój jest pierwszym i ostatnim utworem kojarzonym z jego twórcą.
Dobrzy nieznajomi w Toskanii
Mogę się założyć, że każdy kraj ma swoją Sally Rooney i swojego Macieja Marcisza, bo wszędzie znajdziemy milenialsów piszących o relacjach międzyludzkich.
Maciej Marcisz – pisarz, zawodowo związany również z branżą wydawniczą. Autor głośnego debiutu „Taśmy rodzinne” (2019) i powieści „Książka o przyjaźni” (2021). Jego opowiadania ukazywały się na łamach „Vogue Polska”, „Gazety Wyborczej” czy „Pisma”. Najnowsza książka „Znaki zodiaku”, tak jak poprzednie, ukazała się w wydawnictwie W.A.B.
Kiedy ostatni raz byłeś w Toskanii?
– Właśnie z niej wróciłem.
Już w „Taśmach rodzinnych”, twojej debiutanckiej powieści, rodzina Małysów odwiedza Włochy i jest to Toskania. Nieprzypadkowo?
– Toskania to dla mnie przede wszystkim jeden z symboli takich wymarzonych, europejskich, statusowych wakacji. Z jednej strony masz słońce, pizzę i piękne widoki, czyli „głupie” wczasy dla ciała. Z drugiej zaś w Toskanii dostajesz cały ciężar europejskiej cywilizacji i jej dziedzictwa, tamtejsze kolekcje sztuki czy wielowiekową architekturę. Toskania sprawdza się jako symbol i wciąż silnie rezonuje jako rodzaj marzenia i wakacyjnej projekcji. Często jeździliśmy tam w dzieciństwie z rodzicami. Te wszystkie wrażenia – cyprysowe aleje, zapach rozgrzanego kamienia, świerszcze wieczorem, nieustanne poczucie bycia w jakimś filmie lub wierszu – powróciły do mnie w postaci tej książki.
I dlatego postanowiłeś umiejscowić tam również akcję „Znaków zodiaku”?
– Od początku pracy przy tej książce miałem trzy rzeczy: tytuł, który bardzo do mnie przemawiał, Toskanię i basen. Tyle. Marzyło mi się napisanie wakacyjnej powieści w stylu „Basenu” w reżyserii François Ozona (2003) lub „Nienasyconych” Luki Guadagnina (2016), te dwa filmy były dla mnie głównymi referencjami. Jedną z pierwszych migawek, które inspirowały mnie przy pracy nad powieścią, był obraz robienia sobie zmywalnego tatuażu na wakacjach. Ten tatuaż to dla mnie coś szalonego, ale w sumie niezupełnie. Kojarzy się z wakacyjnym życiem na próbę, przymierzaniem tożsamości i udawaniem, że możemy więcej. Przez tydzień lub dwa nasze życie nie działa do końca na poważnie. Tego typu marzenia otworzyły przede mną temat eksperymentowania z własnym ja, nawet jeśli nowe wcielenie umrze wraz z końcem wyjazdu.
Tym sposobem do powieści wprowadziłeś wątek horoskopu i czytania z kart.
– Profesjonalni astrologowie twierdzą, że horoskopy publikowane w gazetach to największa szkoda wyrządzona ich dziedzinie. Pomysł, że osoby urodzone w tym samym miesiącu mają wspólne cechy i przeznaczenie, jest uproszczeniem. No bo jak to ma działać? Mamy dostępnych tylko 12 losów i typów osobowości? Astrologia wierzy, że każdy z nas posiada unikalny profil, swój kosmogram – obraz nieba w momencie i miejscu naszych narodzin. Aby go ustalić, należy znać nie tylko dzień, ale również godzinę przyjścia na świat, najlepiej co do minuty. Dopiero wtedy możemy zobaczyć, jak dokładnie wyglądał układ gwiazd. Czy wierzę w jego działanie? Czasami tak, czasami nie. Jestem świadomy efektu horoskopowego. Dostrzegam wiele podobieństw między astrologią a literaturą. Obie dziedziny funkcjonują na granicy prawdy i fikcji, bazują na magii języka oraz jego wpływie na nasze umysły i rzeczywistość. Pod wpływem astrologii bohaterowie „Znaków…” odbywają przede wszystkim podróż tożsamościową. Niby od lat są najlepszymi przyjaciółmi, ale realnie niewiele o sobie wiedzą. Choć nie potrafią tego przyznać, już dawno temu oddalili się od siebie. Są pogubieni, każdy w swoim kryzysie.
Nie lubimy mówić o własnych grzechach
Wstydzimy się wspominać o Goralenvolku, bo okazuje się, że nasz niemal narodowy symbol ma w swojej historii tak haniebną skazę Dlaczego podjął pan ten temat i niejako postanowił zakończyć zmowę milczenia wokół Goralenvolku? – Na samym początku pomysł wziął się z mojego zainteresowania górami. Mieszkam w Krakowie, od liceum uprawiam wspinaczkę (kiedyś robiłem to nawet profesjonalnie, dziś już hobbystycznie) i zawsze myślałem o tym, aby zrobić górski film. Nie miałem wówczas do tego materiału. Aż do czasu. 20 lat
Żart pisze się sam
Nasz humor ewoluuje, ale wciąż potrafimy śmiać się z siebie Olga Drenda – pisarka, dziennikarka i tłumaczka Potrafisz opowiedzieć żart nowo poznanej osobie? – Tak, zdarza mi się to dość często i zawsze zdaję sobie sprawę, że wiąże się to z pewnym ryzykiem. W końcu nie znam tego kogoś i nie wiem, czy nie trafię w czuły punkt lub nie wypowiem żartu w złą godzinę. Jestem jednak w stanie to zrobić, choćby po to, aby rozluźnić atmosferę, zwłaszcza na spotkaniu autorskim lub
Rewolucja seksualna jeszcze przed nami
Erotyka powinna sprawiać radość i nie łączyć się z pogardą dla ciała Katarzyna Tubylewicz – pisarka, tłumaczka, kulturoznawczyni Rok temu opublikowała pani filozoficzną dywagację nad samotnością – „Samotny jak Szwed”. Tym razem zastanawia się pani nad tym, czym jest szczęśliwa miłość. Dlaczego? – Najnowsza książka kiełkowała we mnie od bardzo wczesnej młodości! Polska kultura ma historyczną tendencję do marginalizowania tematów intymności. Zarówno miłość, jak i erotyka bywają u nas banalizowane, a przecież
W muzyce Kory czuć jej siłę
Ważne, aby ostatni utwór dobrze się zazębiał z tym pierwszym Natalia Przybysz – wokalistka i autorka tekstów Tak jak słyszymy w utworze „Zew”, kiedyś wierzyła pani, „że porusza niebem”. A dziś? Co się zmieniło? – To piosenka, którą pisałam w trakcie pandemii. Miała być swego rodzaju przypomnieniem, że przed covidem mieliśmy inny świat, większą swobodę, lepszy kontakt ze sobą. Pandemia oderwała nas nieco od samych siebie. Wlała w nas hektolitry strachu, doprowadziła do pewnego
Żadnej książki nie wymyśliłbym przy biurku
Na koniec dnia i tak zobaczycie faceta, który bębni w klawiaturę i robi sobie garba Jakub Żulczyk – pisarz, scenarzysta i dziennikarz, autor m.in. „Ślepnąc od świateł”, „Instytutu” i „Wzgórza psów” „Informacja zwrotna”, twoja najnowsza powieść, rozpoczyna się od cytatu ze „Straconego weekendu” Charlesa R. Jacksona. Marcin Kania, główny bohater, jest takim polskim Donem Birnamem, idącym ku przepaści. Nałóg pozbawił go samokontroli. Napisałeś bardzo filmową opowieść – bardziej czerpałeś z pierwowzoru literackiego czy z ekranizacji Billy’ego Wildera?