Wpisy od Marek Książek
Uczony nie może być posłuszny
Cały świat może głupieć, ale mnie nie wolno
Prof. Tadeusz Oracki, autor cenionych słowników biograficznych, kończy właśnie 95 lat.
Kiedy w 1960 r. młody nauczyciel z Ostródy zgłosił do wydawnictwa Pojezierze w Olsztynie konspekt słownika biograficznego Warmii, Mazur i Powiśla od połowy XV w. do 1945 r., dyrektor i redaktor naczelny Henryk Panas odpisał mu, że pomysł jest interesujący, ale „nie wierzymy, aby to mógł wykonać jeden człowiek”. Tadeusz Oracki nie poddał się i do swojego projektu przekonał historyków z Poznania, a po trzech latach jego dzieło ukazało się w Instytucie Wydawniczym PAX. I do dziś – zwłaszcza po opublikowaniu drugiego, poprawionego wydania – jest uznawane za podstawową skarbnicę wiedzy o ludziach i regionie północno-wschodniej Polski.
Szczegóły tej i wielu innych interesujących historii z życia profesora, który lubi pracować samodzielnie, znajdziemy w świeżo wydanej książce Marka Barańskiego „Cały świat może głupieć, ale mnie nie wolno”. Autor zamieścił w niej cykl rozmów z Tadeuszem Orackim, przeprowadzonych w latach 1989-2025.
Bohater to uznany autorytet nie tylko w regionie warmińsko-mazurskim, gdzie zaczynał realizować swoją pasję, bo później pracował w Mławie, by pół wieku temu na stałe osiąść w Gdańsku. Pochodzi z Warszawy, należał do harcerstwa, podczas wojny uczył się na tajnych kompletach i należał do Szarych Szeregów, a jego ojciec, pracownik techniczny w kawiarni, działał w ruchu oporu i został zamordowany przez hitlerowców. Natomiast Tadek z matką po powstaniu warszawskim trafił do obozu pracy przymusowej w Saksonii. Po wyzwoleniu przez Amerykanów mógł wyjechać do USA,
Trzeba się skarżyć na złe traktowanie
Zadziwiająco często ludzie starsi są bezradni nawet w prostych sprawach
Stanisław Brzozowski – dziennikarz, społeczny rzecznik praw osób starszych w Olsztynie od początku 2010 r. Jego powołanie było realizacją postulatu zapisanego w programie „Pogodna i bezpieczna jesień życia na Warmii i Mazurach” na lata 2007-2014, a społeczna funkcja znalazła potwierdzenie w kolejnych programach polityki senioralnej przyjmowanych przez zarząd województwa.
Kogo w dzisiejszych czasach uważa się za osobę starszą, bo średnio żyjemy o wiele dłużej niż kiedyś, gdy 60-latka uważano za staruszka?
– Określają to przepisy i dokumenty polityki senioralnej, zgodnie z którymi za osobę starszą uważa się taką, która ukończyła 60 lat, choć potocznie są to osoby w wieku emerytalnym: kobieta – 60 lat i mężczyzna – 65. Co nie znaczy, że dzisiejszych emerytów można nazwać starcami. Istotnie granica wieku, także w Polsce, wyraźnie przesunęła się w górę.
Mam kilkoro znajomych, którzy przekroczyli dziewięćdziesiątkę, są sprawni fizycznie i umysłowo, oczywiście na miarę dostojnego wieku. Wychodzi, że jedną trzecią wieku przeżywają na emeryturze.
– To prawda, że coraz więcej ludzi dożywa tak pięknego wieku, ale średnio raczej nie jedną trzecią, lecz kilkanaście lat, najwyżej jedną czwartą życia spędzają na emeryturze.
Spędzają aktywnie? Eksperci już się zastanawiali, jak zagospodarować im wolny czas, żeby mogli poczuć radość jesieni życia. Chyba wielu działa na uniwersytetach trzeciego wieku?
– Może tak się wydawać, ale według statystyk zaledwie 10-15% osób w wieku emerytalnym jest zaangażowanych w różne formy aktywności. Są nawet trochę widoczne w przestrzeni medialnej, na forach internetowych, lecz jeśli spojrzymy na liczby, zobaczymy, że 85% emerytów tej aktywności w ogóle nie przejawia, często spędza cztery-pięć godzin dziennie przed telewizorem! W samym Olsztynie żyje ok. 40 tys. osób po sześćdziesiątce, a w czterech uczelniach typu UTW zaangażowanych jest zaledwie 1,5 tys.
Może starsi ludzie niekoniecznie chcą „się douczać”, wolą spacer do lasu, zakupy albo wyjście na imprezę kulturalną? Czy istnieje w Polsce program aktywizacji zachęcający ich do nowych form spędzania wolnego czasu?
– To kwestia osobistego nastawienia. Na wiele rzeczy nie mamy wpływu. Jeśli odziedziczyłeś w genach chorobę nowotworową, jeśli nie potrafiłeś sobie w życiu radzić i cierpisz biedę albo jeśli dachówka spadnie ci na głowę, nie masz na to wpływu! Ale na jedną rzecz masz wpływ – jeśli dziś nie ruszysz czterech liter, jutro będziesz miał kłopoty, jeśli dziś wyłączysz głowę, jutro przestaniesz być wartościowym człowiekiem. Na to mamy wpływ i tyle możemy zrobić, od tego zależy, w jakim stanie obudzimy się następnego ranka. To uwaga geriatry, dr Małgorzaty Stompór, z którą współpracujemy.
Współpracujemy? Jako rzecznik praw osób starszych, podobno jedyny w kraju?
– Nie jedyny! Tylko w naszym województwie jest nas troje działających społecznie pod egidą Federacji Organizacji Socjalnych Województwa Warmińsko-Mazurskiego FOSa, dużej organizacji pozarządowej. Fakt, że zostałem powołany najwcześniej, bo już w 2010 r., ale są jeszcze Krzysztof Marusiński w Orzyszu i Urszula Wolna w Elblągu. Jesteśmy rzecznikami społecznymi, ale nasza funkcja została zapisana w wojewódzkim programie polityki senioralnej, co jest dla nas ważne, bo występując w sprawach osób starszych, możemy się powołać na to umocowanie.
W dokumentach wyczytałem, że zajmujecie się całą gamą tematyczną, od oszustw dotykających seniorów po konflikty rodzinne. Jak pomagacie w takich przypadkach i czy w ogóle możecie pomóc?
– Różnie bywa. Kiedy dochodzi do przemocy czy oszustwa wobec seniora, gdy osoby starsze stają się ofiarami kradzieży, odsyłamy na policję. Nie zajmujemy się ściganiem przestępstw. Możemy za to interweniować w imieniu osób starszych, pomóc seniorowi w załatwieniu trudnej sprawy, doradzić… Zadziwiająco często ludzie starsi są bezradni nawet w prostych sprawach. Zwłaszcza w kontaktach z urzędem, sądem i ZUS. Może to pozostałość z dawnych czasów, ale gdy usłyszą, że ich sprawa jest nie do załatwienia, odchodzą od okienka ze spuszczoną głową, pogodzeni z losem, nawet jeśli racja jest po ich stronie. W wielu przypadkach prosta czynność, czyli odwołanie od decyzji urzędnika, może całkowicie zmienić ich położenie. Tylko trzeba im uświadomić, że odwołanie to ich prawo, a nie urzędnicza łaska.
Kiedyś pracowaliśmy razem w prasie olsztyńskiej i w artykułach zajmowaliśmy się zwalczaniem biurokracji, więc i teraz z takimi przypadkami potrafisz sobie poradzić. Możesz podać przykłady interwencji rzecznik?
– Kilka miesięcy temu zgłosił się do mnie mężczyzna, który jako ofiara przestępstwa poruszał się na wózku, część ciała miał sparaliżowaną. Widać było, że potrzebuje wsparcia. W pierwszym podejściu jego potrzeby ocenione zostały na 64%, nie dawało mu to prawa do zasiłku wspierającego. Pomogłem mu napisać odwołanie i dostał ponad 80%, a więc zasiłek też otrzymał. Wystarczyło odwołanie, widzę jednak, ile osób nie potrafi się na to zdecydować.
Czy miałeś również przypadki, że wiekowa już kobieta żali się na synową, która źle ją traktuje, a syn nie broni matki?
– Oczywiście. Badania socjologiczne wskazują, że dla osoby starszej rodzina jest najważniejsza. Jeśli w domu wszystko układa się dobrze, reszta problemów schodzi na dalszy plan. Podkreślam, że aby wszystko było OK, muszą się w to zaangażować obie strony. Jest to zadanie dla młodych, ale i dla ich rodziców, którzy też
Jak Braun wygrał z Lidlem
Czy dobre wyniki konfederatów w wyborach prezydenckich mają przełożenie na decyzję niemieckiej sieci handlowej?
Może to przypadek, ale data wydaje się znamienna – dwa dni po wygranej Karola Nawrockiego w wyścigu o prezydenturę niemiecka sieć dyskontowa Lidl wydała oświadczenie, że rezygnuje z budowy centrum dystrybucyjnego w Gietrzwałdzie, znanym z sanktuarium maryjnego i licznych pielgrzymek wiernych. Formalnym powodem rezygnacji były „przeciwności organizacyjne i logistyczne”, ale powszechnie wiadomo, że ta decyzja to skutek protestów organizowanych pod wodzą Grzegorza Brauna, lidera Konfederacji Korony Polskiej, który w wyborach na prezydenta RP uzyskał zaskakująco dobry wynik.
Historia tego konfliktu zaczęła się ponad pięć lat temu. Kierownictwo sieci zdecydowało o zlokalizowaniu centrum dystrybucyjnego, już 13. w Polsce, na skraju gminnej wsi Gietrzwałd, co mieszkańcy i tamtejsze władze przyjęły z zadowoleniem. Projekt dawał szansę na dodatkowe zatrudnienie i rozwój lokalnej infrastruktury, tak jak podobne centrum logistyczne Biedronki, które mieści się w Stawigudzie, z drugiej strony Olsztyna. Wójt gminy Gietrzwałd Jan Kasprowicz popierał inwestycję, chociaż miała ona powstać na 40 ha popegeerowskiego gruntu należącego obecnie do prywatnej spółki. Jednak zupełnie niespodziewanie pojawił się przeciwnik – zameldowany w Olsztynie mieszkaniec pobliskiej wsi Naglady. Wydawało się, że to głos bez znaczenia, ale kamyczek uruchomił lawinę.
Wkrótce dołączyła do niego grupa wiernych, aczkolwiek – jak wyliczono – z terenu gminy tylko sześć osób. Pozostali przeciwnicy wywodzili się z innych miast, a do protestu zachęcał ich argument, że wszystkie śmieci ze sklepów Lidl w okolicy będą gromadzone
Adwokat od „trumien na kółkach” skazany
Ponad dwa lata trwał proces adwokata oskarżonego o spowodowanie wypadku, w którym zginęły dwie kobiety
Gdyby łódzki adwokat nie wypowiedział w sieci słów o „trumnach na kółkach”, pewnie spowodowany przez niego wypadek uznano by za pospolity. Zginęły dwie osoby, sprawca stanął przed sądem i został skazany za naruszenie zasad Kodeksu drogowego – zdarzenie zwykłe, choć tragiczne, zwłaszcza dla rodzin ofiar. Dwie kobiety w wieku 53 i 67 lat jechały do wnuków wysłużonym audi z Jezioran do Barczewa, gdy z drugiej strony zajechał im drogę mercedes-benz. Przekroczył podwójną linię, doszło do zderzenia, w wyniku którego obie kobiety zginęły, a kierowca mercedesa oraz jego żona i kilkuletni synek nie odnieśli obrażeń. Sprawcą wypadku był 41-letni adwokat Paweł Kozanecki (zgodził się na podanie nazwiska), który w niedzielę 26 września 2021 r. wracał z wesela zaprzyjaźnionej influencerki.
I to ona zaczęła ten niesmaczny spektakl, gdy, dowiedziawszy się o wypadku, zamieściła na Instagramie ostrzegawczy wpis: „Nie mogę oddychać. Moi bliscy przeżyli tylko dlatego, że mieli 2-letnie auto wysokiej klasy z zaawansowanymi systemami bezpieczeństwa. Ofiary jechały dwudziestokilkuletnim autem bez poduszek. Uważajcie na siebie, zapinajcie pasy”. Oliwy do ognia dolał sam adwokat, wypuszczając w sieci filmik z taką wypowiedzią: „Wszyscy mówią o tym, że nadmierna prędkość, że brawura, że telefony komórkowe, że pijani kierowcy. Ale zapominamy o tym, moi drodzy, że po naszych drogach poruszają się trumny na kółkach. I m.in. dlatego te kobiety zginęły!”.
Tego już było za dużo; nie dość, że sprawca przekroczył podwójną linię ciągłą na drodze, to jeszcze przekroczył granicę arogancji – oceniła opinia publiczna i o wypadku zrobiło się głośno, a mec. Kozanecki miał kłopoty
Walka o kawałek ziemi
Olsztyński ratusz chce przejąć fragment sąsiedniej gminy, by przenieść tam areszt, sądy i prokuraturę. Trafia jednak na opór ze strony wójta i starosty powiatu
W gminie Purda o tej operacji nie mówią inaczej jak aneksja. Może dlatego, że kojarzy się z aneksją Krymu i stawia w niekorzystnym świetle władze sąsiedniego miasta. Tymczasem prezydent Olsztyna Robert Szewczyk przekonuje, że z 235 ha ziemi, o które chce poszerzyć granice miasta, aż 98% jest własnością skarbu państwa, administrowaną przez Krajowy Ośrodek Wsparcia Rolnictwa (KOWR), w tym ponad 37 ha zajmują Rodzinne Ogrody Działkowe „Krokus”.
Między działkami a nową obwodnicą Olsztyna czeka 170 ha lekko pofałdowanego pola, które po wyrównaniu znakomicie nada się np. pod osiedle mieszkaniowe. Własność gminy stanowią tylko lokalne drogi, a więc zaledwie 1,6% tego obszaru. Dlatego w olsztyńskim ratuszu uznano, że to najlepszy kierunek powiększenia miasta. – Ale to jedyny teren pod nasze inwestycje, które zadecydują o rozwoju gminy. Wcześniej nie mogliśmy tam nic robić, bo ziemia przez 10 lat była wydzierżawiona rolnikowi. A gdy prezydent Olsztyna zobaczył nasze plany, które przesłaliśmy do ratusza, nabrał apetytu na przejęcie gruntów – twierdzi Teresa Chrostowska, wójt gminy Purda.
Działki do aneksji
Purda to jedna z najpiękniejszych krajobrazowo gmin Warmii, z obszarami przyrodniczo chronionymi, pełna lasów i jezior, z wsiami o zabudowie jednorodzinnej. Część wiosek jest naznaczona przeszłością pegeerowską, tak jak Trękusek (ferma drobiu), rozsławione przez Andrzeja Leppera Klewki (gdzie rzekomo mieli lądować talibowie) i wreszcie Stary Olsztyn, który mimo nazwy jest o wiele młodszy od stolicy regionu. I właśnie ta miejscowość jest jedyną osadą na terenie, który zamierza przejąć Olsztyn. Mająca ok. 200 mieszkańców wieś szczyci się tym, że tuż po wojnie w rodzinie administratora państwowego majątku ziemskiego urodził się słynny artysta, Marek Jackowski, lider zespołu Maanam. Potwierdza to tablica z jego wizerunkiem i stojąca nieco dalej drewniana rzeźba muzyka. Jak jednak zapewnia wójt Purdy, nikt ze Starego Olsztyna nie chce zostać obywatelem miasta. Podobno wszyscy wolą nadal mieszkać na wsi, gdzie życie jest tańsze, a w zagrodzie można hodować kury albo utuczyć świniaka. Co prawda, trzeba się liczyć z pewnymi niewygodami związanymi z wiejskością, ale do miasta jest przecież rzut beretem. Pieszo można dotrzeć w kwadrans, idąc szutrową drogą obok ogródków działkowych „Krokus”.
Prawie 1 tys. działek, formalnie leżących na terenie gminy Purda, niemal w 100% jest użytkowanych przez olsztynian z pobliskich osiedli – i ten argument przemawia za przyłączeniem ROD do miasta. – Ogrody „Krokus” będą traktowane tak samo jak pozostałe na terenie Olsztyna. Są to miejsca pełniące w mieście funkcję oaz zieleni. Wspierają naturalną retencję, zapewniając cień i obniżając temperaturę w czasie upałów. Ale pełnią także funkcje społeczne, umożliwiając mieszkańcom w każdym wieku korzystanie z ich rekreacyjnego potencjału, przybliżają Olsztyn do realizacji wizji miasta-ogrodu, stale obecnej w naszej strategii rozwoju. Dlatego zależy nam na jak najlepszym ich funkcjonowaniu – deklarował prezydent Robert Szewczyk na spotkaniu z przedstawicielami działkowców 15 stycznia br.
Oni sami byli podobno zaskoczeni planami gminy Purda. Twierdzili, że nie były z nimi konsultowane. Na przykład w planie zagospodarowania przestrzennego gminy w bezpośrednim sąsiedztwie ogrodów wskazano miejsce pod zabudowę wielorodzinną. Mają tam się znaleźć również usługi oraz przemysł „mogący negatywnie oddziaływać na środowisko”, czyli generujące „hałas, nieprzyjemny zapach czy wzmożony ruch pojazdów”, jak to ujęto na stronie Urzędu Miasta Olsztyn.
Wójt Teresa Chrostowska odpowiada, że gmina planuje tam budynki wielorodzinne, ale do czterech kondygnacji. Obok mają być usługi i handel, nie ma mowy o zakładach szkodzących środowisku. Dodatkowy niepokój działkowców wzbudziły też wieści o zainteresowaniu władz Purdy budową na tych 170 wolnych hektarach centrum logistyki Lidl. Firma planowała postawić taki obiekt w Gietrzwałdzie, z drugiej strony Olsztyna, ale chyba zrezygnuje z tego zamiaru na skutek protestów prawicowych działaczy, którzy nie godzą się na obecność potężnych magazynów w pobliżu sanktuarium maryjnego. Wójt Chrostowska mówi, że rozważa wszystkie propozycje dające szansę na rozwój. Na razie jednak Lidl nie wykazuje zainteresowania lokalizacją w jej gminie.
Popierają tego, kto daje więcej
O braku zainteresowania władz gminy działkami mówi Antoni Łabuz, prezes ROD „Krokus”. Ogrody istnieją już ponad 40 lat i prezes nie pamięta, by z gminy Purda nadeszła jakaś pomoc. Prosił o wsparcie finansowe na wymianę skorodowanych
rur wodociągowych, ale nawet nie dostał odpowiedzi. Podobnie jak ostatnio na pisma z wnioskami dotyczącymi buforowej strefy zieleni wokół działek. Żadnych odpowiedzi i żadnych deklaracji. Za to prezydent Robert Szewczyk przesłał zobowiązanie do przeznaczenia części wolnych gruntów na poszerzenie terenu działek o strefę zieleni, a nawet modernizacji szutrowej drogi prowadzącej do Starego Olsztyna (gmina w swoich planach ujęła budowę ścieżki pieszo-rowerowej wokół ROD „Krokus”). W planach ratusza znalazło się także „wielofunkcyjne osiedle średniej skali zabudowy otoczone zielenią”. No i najważniejsze – zlokalizowane przy obwodnicy Olsztyna „miasteczko prawne”, które mają tworzyć nowo wybudowane sądy, prokuratura i areszt śledczy (może też komenda policji).
– Mnie jest obojętne, w jakim układzie administracyjnym będą nasze działki, bo to i tak jest teren skarbu państwa. Ale popieram tego, kto nam więcej oferuje – wyznaje prezes. Niektórzy działkowcy obawiają się, że jeśli miasto przejmie te grunty, to za jakiś czas
Po której stronie łóżka śpi cudzoziemiec?
Przyznanie polskiego obywatelstwa nie jest zadaniem prostym, zwłaszcza że obcokrajowcy czasami chcą iść na skróty
– Jeśli mamy wątpliwości, staramy się zweryfikować to, co we wniosku napisał cudzoziemiec, i nawet sprawdzamy na miejscu – mówi Maria Rochowicz, dyrektor Wydziału Spraw Obywatelskich i Cudzoziemców Warmińsko-Mazurskiego Urzędu Wojewódzkiego w Olsztynie. Wydział formalnie dzieli się na dwa oddziały, którymi kierują Beata Mamińska-Pietrzak (sprawy obywatelskie) i Agnieszka Wilkowska-Klocek (legalizacja pobytu cudzoziemców). Zajmują się sprawami przybyszów z innych krajów, którzy starają się w Polsce o karty czasowego lub stałego pobytu, a w następnej kolejności – o uznanie ich za obywateli polskich, jeżeli o taki status wystąpią do wojewody.
Przywilej prezydenta
Jest i druga, prostsza ścieżka wiodąca do celu – nadanie obywatelstwa przez prezydenta RP. Tak się dzieje chociażby w przypadku zagranicznego sportowca, który związał się kontraktem z polskim klubem i szkoleniowcy chcą go powołać do reprezentacji kraju. Prezydent ma ten przywilej, że może nadać mu obywatelstwo, nawet jeśli kandydat na Polaka nie mieszka nad Wisłą, Odrą czy Łyną i słabo mówi po polsku. Ćwierć wieku temu obywatelstwo zgodnie z taką procedurą uzyskał nigeryjski piłkarz Emmanuel Olisadebe. Natomiast całkiem nieźle w naszym języku mówi kubański siatkarz Wilfredo León, który ożenił się z Polką, dekadę temu dostał polski paszport i grał w zespole, który w Paryżu zdobył dla naszego kraju srebrny medal olimpijski. Ostatnio takie prezydenckie obywatelstwo otrzymał także Jesse Eisenberg, amerykański aktor i reżyser o polskich korzeniach, twórca nakręconego w naszym kraju filmu „Prawdziwy ból”.
Prezydent nie jest związany żadnymi warunkami i może nadać polskie obywatelstwo każdemu cudzoziemcowi uznaniowo, oczywiście na jego wniosek i po sprawdzeniu kandydata przez nasze służby. Potem akt nadania obywatelstwa obcokrajowiec zwykle odbiera od danego wojewody, tak jak zrobiły to dwie osoby z Białorusi (z dzieckiem) 6 marca br. w Olsztynie. Tego dnia wojewoda warmińsko-mazurski Radosław Król wręczył takie akty w sumie 11 cudzoziemcom, z których większość musiała jednak przejść procedurę nie nadania obywatelstwa, lecz uznania obcokrajowca za obywatela polskiego.
Fikcyjne małżeństwa
Przepisy mówią, że o ten status mogą się ubiegać cudzoziemcy zamieszkujący w Polsce na podstawie określonych zezwoleń, którzy w toku długoletniego, legalnego pobytu w naszym kraju zintegrowali się ze społeczeństwem polskim, znają język, mają zapewnione mieszkanie i źródła utrzymania, respektują polski porządek prawny oraz nie stanowią zagrożenia dla obronności lub bezpieczeństwa państwa, a w szczególności: uchodźcy, osoby bez obywatelstwa, dzieci oraz małżonkowie obywateli polskich i osoby polskiego pochodzenia. W praktyce oznacza to, że najpierw kandydat na obywatela musi przebywać w Polsce na podstawie karty czasowego pobytu, potem karty stałego pobytu, mieć stały dochód oraz zapewnione miejsce zamieszkania, a po trzech latach może się ubiegać o polskie obywatelstwo, co uprawnia do uzyskania dowodu osobistego lub paszportu z orłem w koronie. Z dowodem może już się poruszać po strefie Schengen, a z paszportem po całym świecie.
– Pobyt stały cudzoziemiec może uzyskać po trzech latach małżeństwa z obywatelem lub obywatelką Polski i po dwóch latach wspólnego nieprzerwanego pobytu czasowego, a z tym bywa różnie i dlatego czasami musimy sprawdzać w ich miejscu zamieszkania, czy istotnie takie osoby są razem – podkreśla Agnieszka Wilkowska-Klocek.
Okazuje się bowiem, że te relacje często nie przypominają małżeńskich, co urzędnicy szybko wyczuwają już na początkowym etapie procedury. Zobowiązani są wówczas do zweryfikowania zapisów z wniosku. W trakcie sprawdzania na miejscu stanu faktycznego (a pracownicy wydziału mogą wejść do mieszkań w godz. 6-22, i to bez zapowiedzi) nieraz wychodzi na jaw, że sytuacja jest daleka od deklarowanej. Na pytanie, po której stronie łóżka śpi cudzoziemski partner, pani domu odpowiada np., że po prawej, a on – że po lewej. Nie wiedzą, jakiej pasty do zębów używa partner, co robił w ostatnim tygodniu, koleżanki kobiety nie widują jej męża miesiącami. Z czego wniosek, że para nie prowadzi wspólnego gospodarstwa domowego. Po co zatem Polka wychodzi za cudzoziemca, skoro wygląda to na małżeństwo fikcyjne?
– Może z dobrego serca, żeby pomóc człowiekowi pozostać w naszym kraju, ale prawda bywa czasami
Niedoceniane stawy rybne
Hodowla ryb jest naprawdę czysta
Prof. Janusz Guziur – emerytowany profesor z Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego
Bywa pan nazywany romantykiem stawowym, co oznacza naukowca promującego historyczne stawy karpiowe jako ogólnonarodowe dobro.
– Bo tak jest w istocie! Wystarczy spojrzeć na założenia staropolskich obiektów i parków przyklasztornych, dworów magnackich i szlacheckich – tam zawsze planowano stawy rybne. To był pierwszy zastrzyk nowej technologii, która przyszła do nas w średniowieczu z Zachodu. Także we współczesnych posiadłościach budowane są większe lub mniejsze zbiorniki. Człowiek czerpie z nich wiele korzyści, nie tylko materialnych.
Podobno pierwsze stawy rybne zakładali już Egipcjanie?
– Ryby jako pokarm służą człowiekowi od zarania dziejów i do niedawna uważano, że już kilka tysięcy lat przed naszą erą w Japonii i Chinach znane były sposoby przetrzymywania ryb w sztucznych sadzawkach oraz prymitywnego chowu; najpierw karpia, ryb łososiowatych i roślinożernych. Chińczycy potrafili wykorzystywać przypływy i odpływy morza, zatrzymując w swoich sadzawkach i plantacjach ryżowych wędrujące łososie, jesiotry i pstrągi, a także karpie. Próbowali nawet rozmnażać karpie. Ostatnie wyniki badań archeologicznych w Egipcie podważają „stawowe” pierwszeństwo Azjatów. Na jednym z nagrobków faraonów egipskich, datowanym na 2,5 tys. lat przed Chrystusem, odkryto rysunek obrazujący odłów ze stawku tilapii (słodkowodna ryba okoniokształtna – przyp. red.). Oznacza to, że Egipcjanie nieco wcześniej niż Azjaci stosowali wychów ryb w stawach, przeznaczonych głównie dla kapłanów i faraonów. Wiemy poza tym, że umieli konserwować solą złowione ryby, o czym świadczą obrazy na wazach, nagrobkach i pomnikach.
Skąd do Polski przyszła sztuka hodowli ryb w stawach?
– Generalnie z południa Europy, trafiając – przez Czechy i Morawy – na Śląsk Cieszyński i do Małopolski oraz do centralnej Polski. Jednak w badaniach pozostało wiele białych plam, choć utrzymuje się pogląd, że początek chowu karpia w europejskich stawach to dzieło wielu zakonów. Pierwszeństwo przypada tu cystersom, sprowadzonym do Polski w XII w. z ziemi brabanckiej. W miarę rozwoju chrześcijaństwa zachodziła pilna potrzeba przestrzegania wielu postów, nawet do 200 dni, co sprzyjało rozwojowi stawów przyklasztornych. Przywożono i wrzucano do nich różne gatunki ryb z rzek i jezior, w tym dzikiego karpia pełnołuskiego (sazana – przyp. red.). Te prymitywne stawy-magazyny służyły wyłącznie do okresowego przetrzymywania ryb i konserwacji surowca, a karpie tam wolno rosły, przez pięć-sześć lat. Z tego okresu pochodzą wzmianki o sprzedaży i dzierżawie stawów klasztornych zamożniejszym dziedzicom i szlachcicom. W XVI w. polskie stawiarstwo, zwłaszcza śląskie, obok czesko-morawskiego było uznawane za najnowocześniejsze w Europie, zarówno pod względem techniki budowania stawów, wielkości produkcji, jak i metod chowu.
Z tamtego okresu pozostało do dziś wiele stawów, tzw. rybników, i całych rybackich kompleksów, wciąż użytkowanych.
– Zwłaszcza w dorzeczu górnej Odry, Olzy i Wisły, głównie na Śląsku Cieszyńskim, Pszczyńskim i Opolskim oraz w zachodniej Małopolsce, np. w mieście Zator. Niemniej już od początku XVIII w. zaczyna się okres upadku gospodarki stawowej, co było skutkiem wyniszczających wojen, głównie 30-letniej, i niemal zaprzestania nieopłacalnego chowu karpia i innych ryb stawowych. Wtedy też w całej Europie, także w Polsce, zlikwidowano i osuszono ponad połowę stawów, a grunty przeznaczono pod bardziej dochodową uprawę zbóż, zwłaszcza pszenicy eksportowanej Wisłą do Gdańska. Nie bez znaczenia były również przeniesienie stolicy z Krakowa – znaczącego odbiorcy śląskich ryb – do Warszawy oraz wzrost kosztów produkcji rybackiej po zniesieniu pańszczyzny. Na przykład w kompleksie jednego z największych w Polsce obiektów doświadczalnych – PAN Gołysz koło Skoczowa, niestety, już zagrożonego likwidacją. Ale w latach 1868-1918 gospodarka stawowa w Polsce i Europie znów rozwijała się dynamicznie.
Rozwój jej nowoczesnych form wyszedł z terenów cieszyńskiego-skoczowskiego zagłębia stawowego, własności Habsburgów, położonego w dorzeczu górnej Wisły, Olzy i Odry. Stało się to za sprawą Tomasza Dubisza, niepiśmiennego praktyka rybackiego, z pochodzenia Austriaka znad Dunaju, prekursora nowoczesnych metod chowu karpia, tzw. przesadkowania w stawach, stosowanego zresztą do dziś.
Czy w niepodległej Polsce ta tendencja się utrzymała ?
– W okresie międzywojennym obserwujemy w Polsce dynamiczny wzrost powierzchni stawowej, co było wynikiem uchwalenia dwóch wyjątkowo korzystnych dla rybactwa stawowego ustaw: w 1919 r. o wydzierżawieniu nieużytków rolnych, a rok później o likwidacji i nieodpłatnym zagospodarowaniu odłogów. Dzięki temu areał nieużytków rolnych zmalał 20-krotnie, a łączna powierzchnia stawów wzrosła z 37,6 tys. ha do 88,8 tys. ha w 1938 r. W ten sposób przedwojenna Polska
Czarnek z Nawrockim nie są autorytetami
Nie mam złotego środka, jak powinien postępować historyk, ale na pewno nie jest to formuła w wydaniu dzisiejszego IPN
Robert Traba – profesor nauk społecznych i historyk, zajmuje się pamięcią społeczną i historią kulturową XIX i XX w. Współprzewodniczący Rady Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej. Inicjator i wieloletni przewodniczący Stowarzyszenia Wspólnota Kulturowa Borussia oraz od 20 lat redaktor naczelny pisma „Borussia”. Autor i redaktor ponad 30 publikacji książkowych. Przez 13 lat był współprzewodniczącym Wspólnej Polsko-Niemieckiej Komisji Podręcznikowej, która w tym czasie opracowała drugi na świecie bilateralny podręcznik do nauki historii „Europa. Nasza historia”. W 2024 r. opublikował w krakowskim wydawnictwie Austeria tom „Historia (nie) na sprzedaż”.
Kandydatura Karola Nawrockiego na prezydenta RP wzbudza wiele kontrowersji. Najgorsze oceny wystawiają mu chyba historycy, w tym prof. Antoni Dudek, stwierdzając, że jest on niebezpieczny dla Polski. Swego czasu Nawrocki jako prezes IPN nawoływał do usunięcia z centrum Olsztyna pomnika według projektu Xawerego Dunikowskiego, ale spotkał się z ostrą repliką.
– Nie wtrącam się do polityki, ale reaguję wtedy, gdy polityka wchodzi z butami do nauki, np. do historii. W październiku 2022 r. prezes IPN wystąpił na briefingu w Olsztynie w sprawie „dekomunizacji pomnika Wyzwolenia Ziemi Warmińskiej i Mazurskiej”, jak napisano potem w komunikacie IPN. Stwierdziłem, że w tym wystąpieniu jest tyle nieścisłości i manipulacji, że nie mogę pozostawić tego bez komentarza. To był taki odruch w obronie sensu historycznego myślenia, przeciw zakłamywaniu historii i zastępowaniu jej ideologią nowej polityki historycznej.
Oczywiście były pomniki stawiane po przejściu Armii Czerwonej z nakazu NKWD – symboliczne naznaczanie sowieckiej strefy wpływów. Od tamtych czasów minęło 80 czy 70 lat, 35 lat od upadku komunizmu, co w Polsce udało się dzięki rewolucji Solidarności, a potem dzięki dziełu pojednania wyrażonego w idei i praktyce Okrągłego Stołu. Teraz przyszedł czas nie na bezmyślne zacieranie śladów przeszłości, do czego zobowiązuje tzw. ustawa dekomunizacyjna z 2016 r., lecz na mądre uczenie się z najnowszej historii. Wspomniany pomnik w Olsztynie, jako niekwestionowane dzieło sztuki, powinien stać się eksponatem dopowiadającym najnowszą historię regionu, Polski, Europy Środkowej, w ramach przestrzenno-wystawienniczego „Projektu dla pokoju. Wystawy o dramatycznym wieku XX na Warmii i Mazurach”.
Na ustawę z 2016 r. jak na Biblię powoływał się prezes Nawrocki. Dziś można powiedzieć, że wykonywanie przez niego usług politycznych zgodnych z oczekiwaniami władzy okazało się dobrą inwestycją. Pośrednio przygotowało grunt pod kandydowanie na prezydenta Polski.
– Bardzo źle to rokuje. Podpisuję się pod słowami kolegów, prof. Antoniego Dudka i prof. Andrzeja Friszkego, że to człowiek niebezpieczny dla Polski. W tym sensie, że będzie próbował formatować nas według własnej ideologii. Takiej chociażby, w której centralnym świętem będzie 1 marca, Narodowy Dzień Pamięci „Żołnierzy Wyklętych”. Takiej formacji nigdy nie było. Po wojnie działały różne oddziały podziemia antykomunistycznego. Wielu walczącym w nich trzeba oddać hołd, ale wielu uprawiało zwykły rozbój, dopuszczając się mordów, np. na mniejszościach etnicznych. Określenie „żołnierze wyklęci” z istoty fałszuje historię. Myślenie Nawrockiego o historii nosi znamiona idei „wielkiej narodowej Polski katolickiej”. Łatwo odnaleźć skutki takiego myślenia w przeszłości i teraźniejszości.
Z pewnością łatwiej było prawicy wyeksponować znaczenie „żołnierzy wyklętych” w sytuacji, gdy w oficjalnej historii mówiło się o wyzwoleniu Polski przez Armię Czerwoną, co zwłaszcza wobec grabieży i gwałtów sołdatów w niemieckich miastach stało się przykładem zakłamywania historii. Pomnik w Olsztynie stał się tego symbolem. Czy on musi się ostać?
– Nic nie musi, ale moim zdaniem powinien. To dzieło sztuki, co przyznają nawet jego przeciwnicy, powstałe w czasach polskiego totalitaryzmu, czyli w latach 1949-1956, na zamówienie ówczesnego wojewody olsztyńskiego Mieczysława Moczara. Mógłby być częścią nowoczesnej wystawy, pamiątką tego właśnie okresu. W Muzeum Historii Polski takim eksponatem, nieporównywalnym artystycznie, będzie zrekonstruowany pomnik Feliksa Dzierżyńskiego, obalony w 1989 r. W Olsztynie mamy oryginalny pomnik, w realnej topografii miasta. Nie jest on – jak chcą jego przeciwnicy – tylko emanacją polskiego stalinizmu, to również część przedwojennej historii Polski poprzez biografię Xawerego Dunikowskiego, wybitnego rzeźbiarza, ideowo związanego z polskimi socjalistami, w czasie wojny więźnia nr 774 niemieckiego obozu koncentracyjnego Auschwitz, którego po pięciu latach niewoli wyzwoliła Armia Czerwona.
I co z tego wynika?
– To, że miarą naszej cywilizacyjnej dojrzałości powinna być umiejętność obchodzenia się z czasem trudnym czy nawet niechcianym dziedzictwem, które przecież nie jest biało-czarne, ma wiele odcieni i kontekstów. I jeszcze jedno: pozostawienie pomnika autorstwa Dunikowskiego jest również demonstracją siły naszej tożsamości: polskiej, demokratycznej. Nie boimy się duchów przeszłości i właśnie ten pomnik nas od nich uwalnia, pozwala lepiej zrozumieć losy własne i europejskie.









