Wpisy od Paweł Dybicz
Poczet Polaków Rzeczypospolitej
Polski Słownik Biograficzny, wydawany przez Polską Akademię Nauk i Polską Akademię Umiejętności, jak dotąd w 55 i pół tomach, liczy w tej chwili 36 313 stron drobnego, dwuszpaltowego druku i zawiera – w jednolitym porządku alfabetycznym 28 914 życiorysów Polaków oraz ludzi z Polską związanych od IX do XX w. Aktualnie zespół PSB kończy opracowywanie biogramów na literę T. Słownik ma na celu wyłącznie informowanie, a nie szerzenie jakichkolwiek zasad czy programów. Nie wysławia ani zniesławia, nie jest „Plutarchem” polskim, nie ubiega się za rewelacją ani rewizją starych poglądów. Jeżeli niektóre osobistości w świetle naszych badań stracą nieco ze swego nimbu, to za to setki innych, zapomnianych lub niedocenionych, odzyskają miejsce w pamięci pokoleń ze swym dodatnim plonem życiowym. Niewątpliwie stracą na tym ulubieńcy dziejów, zyska naród jako zespół twórczych pokoleń – i zyska prawda dziejowa.
Prof. Władysław Konopczyński, z „Przedmowy” w I tomie PSB
Polski Słownik Biograficzny jest zjawiskiem unikatowym nie tylko w naszej części Europy. Niewiele państw ma podobne, tak rozbudowane wydawnictwo. W tym roku przypada 90. rocznica ukazania się pierwszego numeru słownika (10 stycznia 1935 r.). Z tej okazji w Krakowie zorganizowana została konferencja naukowa, podczas której zaprezentowano dotychczasowy dorobek PSB i nakreślono zadania nie tylko na najbliższe lata, ale i dziesięciolecia.
Przesłanie Konopczyńskiego
Pomysłodawcą i zarazem pierwszym redaktorem naczelnym słownika był prof. Władysław Konopczyński, w środowisku historyków nazywany „pożeraczem archiwów”. Choć należał do znaczących polityków Narodowej Demokracji, jego poglądy nie znajdowały odbicia w publikowanych biogramach, których wiele sam napisał. Z powodu tej naukowej bezstronności i dbałości o to, by słownik również był bezstronny, endecy niekiedy krytykowali redaktora za… filosemityzm!
Konopczyński, słusznie zaliczany do grona największych polskich historyków, w pierwszym numerze PSB zawarł jego przesłanie: „Nie wysławia ani zniesławia”. W wydanym przez „Przegląd” wywiadzie rzece „Życie pełne historii”, w rozdziale poświęconym słownikowi, na moje pytanie o aktualność tych słów prof. Andrzej Romanowski odpowiada, że są aktualne „do ostatniego przecinka. Bo jakże proroczo dziś brzmią! W czasach stalinowskich słownik nie poszedł na żadne kompromisy – jedynego kompromisu dokonał sam Konopczyński, bo chcąc ratować PSB, ustąpił ze stanowiska. Ale nie zapobiegł niczemu: nie sposób było dogadać się z cenzurą w sprawie biogramu Feliksa Dzierżyńskiego. Słownik został zawieszony”. Po raz drugi, bo w czasie wojny oczywiście się nie ukazywał. Zawieszenie uchroniło słownik od propagandowych treści obowiązujących w czasach stalinowskich.
Zacytuję jeszcze jeden fragment z wywiadu rzeki: „Prof. Tazbir, w
Bitwa o bitwę pod Gruszką
„Nie będzie asysty honorowej Wojska Polskiego w czasie uroczystości rocznicy bitwy pod Gruszką. Armia wzięła pod uwagę opinię Instytutu Pamięci Narodowej, który wskazał, że w tym miejscu gloryfikuje się sowieckich dywersantów”, doniosła „Rzeczpospolita”. Bitwa pod Gruszką (29-30 września 1944 r.) była jedną z największych bitew partyzanckich. Liczące ok. 1,5 tys. osób oddziały składające się głównie z żołnierzy Armii Ludowej i radzieckich partyzantów wyrwały się z niemieckiego okrążenia, przy stratach wynoszących 50 zabitych i 70 rannych.
Płk Marek Jedynak, wiceprezes Związku Weteranów i Rezerwistów Wojska Polskiego, zwrócił się do dowódcy Garnizonu Kielce z wnioskiem o skierowanie wojskowej asysty honorowej do udziału w uroczystości 81. rocznicy bitwy. A wojsko zwróciło się do IPN. Ten wydał opinię, jakiej można było się spodziewać. Sprawa upamiętnienia tej bitwy nabrała wydźwięku politycznego.
W tekście „Rzeczpospolitej” policję historyczną reprezentuje dr Maciej Korkuć, naczelnik Oddziałowego Biura Upamiętniania Walki i Męczeństwa IPN w Krakowie. Tak, tak, ten sam, gloryfikator Kurasia „Ognia”. To jemu dwóch synów żołnierzy AK spod Tatr zarzuca w liście do prezesa IPN manipulacje i selektywne, delikatnie mówiąc, wykorzystywanie materiałów źródłowych w opisie tego „wyklętego”.
Posługując się logiką i terminologią IPN, zapytam: skoro premier Morawiecki mógł złożyć kwiaty na grobach członków Brygady Świętokrzyskiej, chociaż ci kolaborowali z hitlerowcami, dlaczego np. wicemarszałek Sejmu nie może złożyć hołdu walczącym pod Gruszką, którzy… kolaborowali z Sowietami?
Ale już na poważnie – przecież Armia Czerwona i jej partyzanci byli sojusznikami Ameryki i Wielkiej Brytanii, które nie tylko utrzymywały stosunki z rządami Sikorskiego i Mikołajczyka, ale też w niemałym stopniu zapewniały im byt.
W dość pokrętnym uzasadnieniu braku wojskowej asysty IPN-owcy powołują się na to, że w uroczystościach brali udział przedstawiciele państwa rosyjskiego, którzy mają co nieco na sumieniu. Ale nawet jeżeli to prawda, od kilku lat ich nie ma – od kiedy głównym organizatorem uroczystości rocznicowych jest Związek Weteranów i Rezerwistów WP.
Poległym pod Gruszką w walce z Niemcami należy się nasz hołd, bez względu na to, czy bitwa ta była należycie dowodzona i czy dawniej Moczar wykorzystywał ją w celach propagandowych.
Lewica nie może ulegać IPN-owskiej narracji, oddawać walkowerem walki o pamięć. I dlatego wszędzie musi dawać świadectwo tej pamięci – o ludziach, którzy walczyli z hitlerowcami. O tych, którzy mieli Polskę w sercu, a broń w ręku. Bo dzięki ich udziałowi w zwycięstwie nad Niemcami Polska istnieje w dzisiejszym kształcie. Nie tylko terytorialnym.
IPN – wylęgarnia pisowskich „kadr”
Nawrocki jako prezydent jeszcze silniej będzie wpływał na politykę historyczną. Jego kancelaria stanie się drugim IPN
Gdyby posłowie dawnej Unii Wolności, dziś Koalicji Obywatelskiej, wiedzieli, że stworzony przez nich Instytut Pamięci Narodowej tak bardzo się wyrodzi z demokratycznych ram i wyłoni nieprzychylnego im prezydenta Rzeczypospolitej, o dość pogmatwanej biografii (delikatnie mówiąc) i o skrajnie nacjonalistycznych poglądach, pewnie w 1998 r. zachowaliby się inaczej. Mądrzej, a przynajmniej przewidując, że historia w rękach polityków to narzędzie niebezpieczne. Wybór Karola Nawrockiego na prezydenta RP jest swoistą karą za brak dostrzegania skutków podejmowanych decyzji, przede wszystkim zaś za bezczynność koalicji rządzącej, a zwłaszcza Koalicji Obywatelskiej, w sprawie IPN.
Nieco historii
Nie da się pisać o dzisiejszym IPN bez uwzględnienia jego historii – pokazuje ona, co się z tą instytucją stało. W czasie rządów Akcji Wyborczej Solidarność (protoplasty PiS) przy współdziałaniu UW (poprzedniczki PO) wzrosło przekonanie (za Carlem Schmittem), że kontrola nad przeszłością jest kluczem do panowania nad przyszłością i że trzeba to myślenie ująć w ustawowe ramy. Zadanie napisania odpowiedniej ustawy powierzono trzem profesorom – dwóm prawnikom: Witoldowi Kuleszy i Andrzejowi Rzeplińskiemu (tak, tak, temu Rzeplińskiemu) oraz historykowi Andrzejowi Paczkowskiemu. Stworzony przez nich projekt miał dwa główne błędne przesłania. Przez pojęcie przeszłości rozumiano głównie Polskę Ludową, której trzeba „dokopać”, i drugie – usankcjonowanie idei odpowiedzialności zbiorowej.
Ustawę o IPN przegłosowano głosami AWS, UW i małych ugrupowań typu KPN przy sprzeciwie SLD i 10 posłów PSL (10 się wstrzymało). Zawetował ją prezydent Aleksander Kwaśniewski, ale Sejm jego weto odrzucił. Rozrachunek z Polską Ludową oznaczał bezpardonową walkę ze wszystkim, co się z nią wiąże. Pewniak do objęcia fotela prezesa, prof. Andrzej Chwalba, został zaatakowany, ponieważ w życiorysie nie podał, że był członkiem PZPR. Ta „straszna przewina” i nagonka na niego (sterowana przez Ryszarda Terleckiego i Janusza Kurtykę) spowodowała, że zrezygnował. Prezesem został prof. Leon Kieres. I każdy po nim przerastał poprzednika w radykalizmie i głupim antykomunizmie.
Największą przewiną IPN jest realizowana przez tę instytucję polityka historyczna. Zamiast trafić w ręce historyków z prawdziwego zdarzenia, znalazła się we władaniu polityków, działających w myśl zasady: tam, gdzie jest polityka (jakakolwiek), tam są politycy. A jacy są politycy, jakie mają poglądy, taka jest polityka historyczna. To za sprawą polityków spod znaku prawicy, a dokładnie PiS, IPN całkowicie wyrodził się z instytucji pamięci w ośrodek służący do zakłamywania historii. Stał się narzędziem do walki nie tylko z PRL, ale i z przeciwnikami politycznymi partii Kaczyńskiego.
Nie chodzi już o Lecha Wałęsę (agent „Bolek”) czy Donalda Tuska (dziadek z Wehrmachtu), ale o takie postacie jak chociażby Adam Michnik. Poświęcony mu na konferencji IPN referat umiejscowiono pośród wystąpień dotyczących byłych przywódców partyjnych.
Ćwierćwiecze IPN pokazało, że instytucja ta znalazła się poza kontrolą społeczną, a jej jedynym dysponentem są politycy. Od lat jest opanowana przez ludzi z kręgów PiS, już nawet nie o poglądach narodowych, ale wręcz skrajnie nacjonalistycznych. W IPN nie brakuje postaci, którym faszyzm imponuje, pozostaje w sferze prywatnych zainteresowań, a nawet jest obiektem prac, które trudno uznać za badawcze.
Polityka historyczna IPN stanowi główny element eliminowania lewicy z przestrzeni publicznej. W 2024 r. mieliśmy IPN-owski festiwal poświęcony Romanowi Dmowskiemu (z okazji 160. rocznicy jego urodzin) i żadnej imprezy poświęconej lewicy, nawet tej antykomunistycznej czy antypeerelowskiej. Jednym z głównych tematów w działalności instytutu jest historia Kościoła. Ciemiężonego przez komunistów, który jednak dzielnie stawiał opór prześladowcom.
W myśl założeń i dyrektyw partii Kaczyńskiego polityka i dokonania IPN muszą współgrać z polityką PiS, z działaniami tego ugrupowania również wobec wsi i stosunku do PSL, mającymi na celu marginalizację dzisiejszych ludowców. Stąd w pracach instytutu (konferencje, wydawnictwa) wiele miejsca w ostatnich latach zajmuje Wincenty Witos. Chętnie podkreśla się też rolę ludowców, szczególnie związanych ze Stanisławem Mikołajczykiem, w walce z obcą im komuną. Te dokonania IPN (w tym udział w powstaniu Muzeum Martyrologii Wsi Polskich w Michniowie) mają wzmacniać niesłabnący zamiar PiS skłonienia PSL do współpracy, również parlamentarno-rządowej. W rzeczywistości, o czym się nie mówi głośno, chodzi tu o przejmowanie wiejskiego elektoratu pozostającego pod wpływem stronnictwa Kosiniaka-Kamysza.
Walkę z lewicą, zakłamywanie jej przeszłości (nie dotyczy to tylko Polski Ludowej) połączono z lustracją i dezubekizacją, łamiąc przy tym konstytucyjne prawo do wolności słowa czy wizerunku. Za wyrażanie poglądów określanych jako komunistyczne staje się przed sądem i zapadają wyroki. Do tego dochodzi obsesyjne wręcz burzenie pomników przypominających wspólny szlak bojowy Armii Czerwonej z Wojskiem Polskim.
W końcu XX w. prawica, w tym również dzisiejsza PO, stworzyły potwora, który się wyrodził, stał się (wbrew PO) kadrotwórczy dla PiS. Przykładem jest postać niedawnego prezydenta elekta i ludzi, których pociągnął do Kancelarii Prezydenta RP. Szefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego został Sławomir Cenckiewicz, a rzecznikiem prasowym prezydenta – Rafał Leśkiewicz, dotychczasowy rzecznik IPN. Zastępcą szefa gabinetu prezydenta Pawła Szefernakera jest niedawny dyrektor Biura Prezesa IPN Jarosław Dębowski. Do najbliższych współpracowników Nawrockiego należy były dyrektor Biura Kadr w IPN Mateusz Kotecki, który ma odpowiadać za sprawy społeczne i działania interwencyjne. Agnieszka Jędrzak, była dyrektor Biura Współpracy
Międzynarodowej IPN, teraz w randze ministra będzie się zajmowała Polonią i Polakami za granicą. Nominacje Nawrockiego jawnie dowodzą, że obywatelskość prezesa IPN, dziś już prezydenta, była kamuflażem, a IPN jest wylęgarnią prawicowo-pisowskich działaczy.
Bokser Nawrocki
Kolejny prezes IPN miał coraz radykalniejsze poglądy i metody działania. Karol Nawrocki nie jest żadnym wyrodnym synem IPN – jest jego najbardziej mętnym wytworem. To nie od czasu jego prezesowania IPN ma takie oblicze. Różnica między Nawrockim a jego poprzednikami jest tylko taka, że oni dzieła niszczenia polskiej historii dokonywali w białych rękawiczkach – on robi to w rękawicach bokserskich. Działania IPN traktował jak walkę bokserską. I nie była to szkoła Feliksa Stamma – szermierki na pięści – tylko rodem z kibolskich ustawek. Jest wszakże jedna, widoczna różnica między nim a poprzednikami: o ile tamci starali się pozostawać nieco w cieniu, to Nawrocki wykorzystywał IPN do promocji własnej osoby, lansowania się w różnych środowiskach. Od polityków do kiboli. Jak widać – z sukcesem.
To nie Nawrocki był największym problemem IPN, ale sama jego istota, kształt i struktura. Nawrocki jest tylko odzwierciedleniem tej instytucji – on ją dodatkowo zradykalizował i zbrutalizował. Poszerzył też zakres rewolucji kadrowej swojego poprzednika, Jarosława Szarka. Chociaż… Kiedy ważyły się losy jego wyboru na prezesa IPN, zapowiadał co innego. W Senacie w 2021 r. ówczesny kandydat na prezesa IPN mówił, że polska historia wymaga narodowej zgody i współdziałania w imię prawdy o polskim doświadczeniu w XX w.
Już wtedy jednak było wiadomo, że jako dyrektor Muzeum II Wojny Światowej dokonywał rzeczy, które przeczyły jego słowom o współdziałaniu. Nie będę przypominał o sprawach i występkach Nawrockiego w czasach, gdy kierował muzeum – są opisywane w mediach. Ocenę jeszcze
Wnioski z powstańczej traumy
Niewiele jest miejsc w Warszawie, które w czytelny sposób pokazują miasto i jego mieszkańców w czasie powstania 1944 i po nim. Zdjęcia, tablice, głównie na Starówce, mają przedstawiać turystom zagładę stolicy i ogrom tragedii warszawiaków. Wątpię jednak, by te nieliczne artefakty wywoływały u zagranicznych gości pytania, czy do tego dramatu musiało dojść. My spór o sens powstania toczymy od chwili jego wybuchu, a jego początki zaczęły się nawet przed godziną W. Ten spór o zasadność powstania pewnie toczyć się będzie jeszcze przez następne pokolenia, do czasu aż zacznie być ono traktowane w podobny sposób jak dziś dziewiętnastowieczne zrywy niepodległościowe. I budzić będzie zainteresowanie jedynie zawodowych badaczy dziejów Polski oraz miłośników historii.
W powstaniu zginęło ok. 18 tys. powstańców i od 150 do 200 tys. cywilów. Stolica Polski została zniszczona w niemal 80%, zburzono zabytki, zakłady przemysłowe i domy. Ludność Warszawy została wypędzona, a miasto poddane planowemu wyburzeniu. Oto najkrótszy bilans tego zrywu.
Powstańcy warszawscy w większości znaleźli się w niemieckich obozach jenieckich, część ukryła się wśród cywilów albo, jak powstańcy z AL, przedarła się na wyzwoloną Pragę, gdzie stacjonowali już żołnierze 1. Armii Wojska Polskiego. Nie wiadomo dokładnie, ilu powstańców trafiło do kościuszkowców. Na jednym z powszechnie
Wiara w katechetów
Religia w szkole budzi emocje i spory polityczne już 35 lat. Nie tylko dlatego, że została wprowadzona tylnymi drzwiami, na mocy rozporządzenia ministra, z pogwałceniem konstytucji. W czasie rządów PiS nasiliły się głosy nawołujące do wyprowadzenia religii ze szkół, ograniczenia w nich wpływów księży i katechetów. Niejeden dzisiejszy parlamentarzysta zbił kapitał polityczny na haśle „religia do sal parafialnych”.
Laicyzacja postępuje, choć nie tak prędko, jak się wydawało jej zwolennikom, umacnia się pozycja głoszących potrzebę rzeczywistego rozdziału Kościoła od państwa. Znalazło to odbicie w decyzji obecnej ministry edukacji, by od przyszłego roku szkolnego ograniczyć lekcje religii do jednej w tygodniu.
To musiało się spotkać z protestem ze strony biskupów. Stanęli murem w obronie katechetów. Trybunał Konstytucyjny w ubiegłym roku orzekł, że tryb zmian dotyczący nauczania religii jest niezgodny z konstytucją. Z uwagi na to, że wyroki obecnego TK nie są publikowane przez rząd, Stowarzyszenie Katechetów Świeckich wysłało skargę do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. To samo zrobił episkopat.
Nie jest tajemnicą, że biskupom chodzi nie tyle o nauczanie religii, ile o utrzymanie obecnej liczby katechetów, o ich uposażenia. Nie chodzi też o podniesienie poziomu nauczania religii. Ten jest tak niski, że nie brakuje opinii, wyrażanych również przez wierzących, iż lekcje
Więcej niż stowarzyszenie
„Kuźnica” w 50-letniej historii ma czym się chwalić
Aleksander Kwaśniewski, członek honorowy „Kuźnicy”:
Mam cztery skojarzenia z „Kuźnicą”. Pierwsze to lewica, ale traktowana w sposób otwarty, nowoczesny. To nie przypadek, że jej środowisko było na kursie kolizyjnym z kierownictwem PZPR, a i później, w III RP, z partiami lewicowymi. Drugie to demokracja, o którą to środowisko upominało się na długo przed 1989 r., choć wtedy mówiło się o demokratyzacji. Trzecie to kultura, która buduje demokrację, jest jednym z elementów postępu, uczy wzajemnego poszanowania i zrozumienia innych. I czwarte skojarzenie – to Kraków, który tak wiele zawdzięcza „Kuźnicy”. Jej lewicowe elity, dodając swoją nowoczesność do tradycji Krakowa, jego mieszkańców, wpłynęły na obecny kształt i rolę miasta, ważnej europejskiej metropolii. I oby tak było w kolejnych 50 latach „Kuźnicy”.
Aleksander Miszalski, współorganizator jubileuszu „Kuźnicy”:
„Kuźnica” dała dowód reformatorskiego wpływu na kierunki zmian w Polsce. Daje też przykład, jak należy mówić o sprawach narodowych i miasta. Należą się jej słowa uznania i podziękowania za szerzenie humanizmu i tolerancji, okazywanie troski o kraj i Kraków.
Historia krakowskiej „Kuźnicy” niemalże jak w lustrze pokazuje ostatnie 50 lat dziejów Polski, polskiej lewicy, PZPR i kolejnych ugrupowań odwołujących się do lewicowości. Losy „Kuźnicy”, jej powstanie i działalność w pełni przeczą obrazowi PRL prezentowanemu przez IPN i nawiedzonych prawicowców.
28 kwietnia 1975 r. na rogu Rynku Głównego i ulicy Wiślnej w Krakowie odbyło się zebranie założycielskie Klubu Twórców i Działaczy Kultury „Kuźnica”, zrzeszającego krakowską inteligencję lewicową, wywodzącą się głównie spośród członków PZPR i stronnictw sojuszniczych. Powstanie klubu nie byłoby możliwe bez ogromnego zaangażowania Tadeusza Hołuja. Ten pisarz i poseł na Sejm, były więzień Auschwitz, uczestnik obozowego ruchu oporu, był pomysłodawcą i inicjatorem, a także do śmierci w 1985 r. przewodniczącym „Kuźnicy”. Przez kilka lat przekonywał krakowskie władze partyjne – które musiały wyrazić zgodę na założenie klubu – że wielu członków niespecjalnie się odnajduje w formule partyjnych nasiadówek i brakuje im miejsca do pozakomitetowej wymiany myśli.
Pozycja Hołuja, jego determinacja i fakt, że I sekretarzem KW PZPR był wówczas Józef Klasa, bez wątpienia zadecydowały o powstaniu klubu, do którego krakowscy ludzie kultury i nauki w sformalizowany już sposób przenieśli dyskusje toczone wcześniej przy stolikach w kawiarni Grand Hotelu. Ich przemyślenia i opinie o sytuacji w kraju czy działaniach władzy często były nie po myśli działaczy partyjnych, szczególnie centralnego szczebla. Później „Kuźnica” mogła liczyć na wsparcie Józefa Tejchmy, Wincentego Kraśki, Lucjana Motyki, a w latach 80. – Hieronima Kubiaka i Mariana Stępnia.
Wybuch społeczny i powstanie Solidarności członkowie „Kuźnicy” przyjęli z nadzieją na zmiany, ale nie bez obaw obserwowali radykalizację nowo powstałego związku zawodowego. Ogromna większość kuźniczan przyjęła stan wojenny ze zrozumieniem, jako konieczność zapobieżenia narodowej katastrofie. Nie uchroniło to jednak klubu przed rozwiązaniem, a właściwie samorozwiązaniem, w styczniu 1983 r. Decyzja ta, wynikająca z tzw. cięcia po skrzydłach, miała wpłynąć na ograniczenie działalności partyjnego betonu i dla równowagi… reformatorów, w tym przypadku „Kuźnicy”. Ale, jak to zwykle w Polsce bywa, nic nie jest jednoznaczne i ostateczne. „Kuźnica” nie mogła działać, lecz dzięki przychylności krakowskich władz PZPR, mających wsparcie w Kazimierzu Barcikowskim, wyłonił się Ośrodek Kultury Krakowska Kuźnica.
Dorobek i ludzie
Z początkiem 1989 r. powołano do życia Stowarzyszenie „Kuźnica”, które ani strukturalnie, ani kadrowo nie podlegało żadnej partii politycznej. Istnieje jako stowarzyszenie ludzi o poglądach okołolewicowych.
W swojej 50-letniej historii „Kuźnica” może się pochwalić niemałym dorobkiem. Setki inicjatyw: spotkania, dyskusje, konferencje. Zebrania kuźniczan cechowały wysoka kultura i poziom merytoryczny wypowiedzi dyskutantów. Zawsze chodziło im o coś, co ich jednoczyło – o wizję lepszej Polski.
Znaczące w dorobku „Kuźnicy” było powołanie do życia pisma „Zdanie”. Periodyk był miesięcznikiem, półrocznikiem, ale odkąd „Kuźnicą” kieruje dr Paweł Sękowski (od 2018 r.), na rynku pojawia się raz na kwartał. Publikacje „Zdania” są dowodem, że na
„Sztandar Młodych” – więcej niż kuźnia talentów
Wszystkie pokolenia dziennikarzy „SM” łączyła pasja: chęć tworzenia gazety na miarę ich marzeń
„Sztandar Młodych” to nie interesujący przyczynek do dziejów polskiego dziennikarstwa oraz politycznej historii mediów w PRL. To wielki element tego, co należy nazwać historią Polski Ludowej, początków III RP.
Michał Przeperski, „Komisja Prasowa KC PZPR 1956-1957”
W historii polskiej prasy, nie tylko tej powojennej, nie ma gazety, która tak mocno wpłynęłaby na proces tworzenia kadr dziennikarskich. „Sztandar Młodych” był ich niekwestionowaną kuźnią. 1 maja 1950 r. ukazał się pierwszy numer pisma, które od samego początku było ewenementem. Chociaż dziennik powstał w szczytowych latach stalinizmu i otrzymał nazwę w pełni oddającą klimat tamtych lat, nierzadko był redagowany niezgodnie z intencjami i wytycznymi władz. Zespół redakcyjny tworzyli dziennikarze młodego pokolenia, którzy trafili do tego zawodu i weszli w dorosłość w czasie wojny, ludzie mający za sobą członkostwo w lewicowych organizacjach, służbę w Wojsku Polskim (u Berlinga i Andersa), ale także przynależność do Armii Krajowej i… tzw. żołnierzy wyklętych. Łączyła ich, tak jak kolejne pokolenia dziennikarzy, jedna wielka pasja: chęć tworzenia gazety na miarę ich marzeń. W Polsce takiej, jaka była, bo innej w tamtych czasach być nie mogło.
Musi zastanawiać, dlaczego do tej pory nie ukazała się monografia „Sztandaru Młodych”, choć przecież nie brakowało ani nie brakuje autorów, którzy mogliby się podjąć jej napisania. Co jest powodem? Czyżby niechęć do autoreklamy, robienia bilansu? Nieliczni, jak Krzysztof Kąkolewski, jednak spisali swoje wspomnienia.
Ten brak monografii „SM” należy tłumaczyć dwojako. Po pierwsze, w ogromnej większości dziennikarze tej gazety czynni byli niemalże do końca życia. Pisali teksty, redagowali je, tworzyli programy radiowe i telewizyjne. Ale wielu też odeszło młodo, nie pozostawiając po sobie żadnych wspomnień.
Po drugie, napisanie historii tego dziennika wymaga olbrzymiej pracy, wertowania jego roczników, zapoznania się z rozproszonymi publikacjami na jego temat, zebrania relacji osób jeszcze żyjących. Co zatem zrozumiałe, mój tekst nie może spełnić wymogów całościowego opisania „Sztandaru Młodych”. Pragnę jedynie zasygnalizować pewne wątki, bez których jakakolwiek opowieść o tym dzienniku jest niemożliwa.
Dziennikarze „Sztandaru Młodych” zawsze chcieli tworzyć gazetę dla czytelnika, a nie redagować ją „pod władzę”. Wyrazem tego jest historia związana z ukazaniem się pierwszego numeru. W redakcji przygotowania do niego trwały kilka tygodni. Wydrukowano numer próbny, który niebawem jako pierwszy miał się znaleźć w sprzedaży. Ówczesny redaktor naczelny Stanisław Ludkiewicz ze świeżo wydrukowanym egzemplarzem próbnym pojawił się w gmachu KC. Tam odpowiedzialni towarzysze tylko rzucili okiem na egzemplarz i zadali krótkie, acz znaczące pytanie: „A gdzie portrety przywódców?”. Ludkiewiczowi nie trzeba było mówić, co ma zrobić. Od razu wybiegł do redakcji, gdzie przemakietowano pierwszy numer i na pierwszej stronie znalazły się portrety prezydenta RP Bolesława Bieruta, sekretarza generalnego KC WKP(b) Józefa Stalina i marszałka Polski Konstantego Rokossowskiego. Pierwszy egzemplarz nabrał więc propagandowego charakteru. Kolejne podobnie, co nie oznacza, że nie było w nich odzwierciedlenia normalnego życia młodych Polaków.
„Sztandar Młodych” był pierwszym polskim dziennikiem, który miał klasyczne wydanie weekendowo-magazynowe, z francuska zwane dimanche. Stworzone na wzór gazety Francuskiej Partii Komunistycznej „L’Humanité” przez pracującego w niej
Paweł Dybicz, dziennikarz „SM” w latach 1982-1995
Byliśmy w koalicji zwycięzców
Choć od zakończenia II wojny światowej mija 80 lat, to po napaści Rosji na Ukrainę znów budzi ona większe zainteresowanie nie tylko badaczy i miłośników historii. Przez lata jej ocena była już tylko przedmiotem rozważań historyków, dziś nabiera bardziej politycznego oblicza. Narodom Europy II wojna wydawała się tragiczną lekcją historii, Europejczycy mieli z niej wyciągnąć wnioski, na czele z najważniejszym: że sporów nie rozwiązuje się drogą agresji militarnej. Niestety, po raz kolejny okazało się, że wojny są wpisane w genotyp narodów, że polityki siły, pognębiania i niszczenia słabszych, zagarniania ich ziem, kopalin, nawet ludobójstwo, nadal są aktualne. A może raczej zawsze są aktualne.
To, co się dzieje za naszą wschodnią granicą, rzutuje na upamiętnienie zakończenia II wojny światowej. Nie ma wspólnych obchodów, świat zachodni odmawia udziału w świętowaniu zwycięstwa w Moskwie, tłumacząc, że nie może tego robić razem z agresorem. O ile działania Zachodu da się racjonalizować, o tyle trudno zrozumieć i zaakceptować politykę historyczną Instytutu Pamięci Narodowej uprawianą pod przewodnictwem Karola Nawrockiego, kandydata PiS
Nigdy więcej wojny!
Sprzeciwiamy się dzieleniu żołnierskiej krwi na lepszą i gorszą
Michał Syska – zastępca szefa Urzędu ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych. Absolwent Uniwersytetu Wrocławskiego oraz Podyplomowego Studium „Prawa i Wolności Człowieka” w Polskiej Akademii Nauk w Warszawie. Dyrektor wrocławskiego Ośrodka Myśli Społecznej im. Ferdynanda Lassalle’a, współtwórca Klubu Krytyki Politycznej we Wrocławiu.
Co się zmieniło w postrzeganiu II wojny światowej w ostatnich latach, a nawet miesiącach?
– 80. rocznicę zakończenia II wojny światowej obchodzimy w bardzo niespokojnych czasach. Za naszą wschodnią granicą toczy się wojna wywołana przez putinowską Rosję. Za oceanem nowa administracja amerykańska dokonuje znaczących zmian, które kształtują rolę USA na arenie międzynarodowej. W wielu krajach europejskich odnotowujemy wzrost poparcia dla partii, które mobilizują wyborców hasłami ksenofobicznymi, a część z tych ugrupowań wywodzi się niemal wprost z tradycji faszystowskiej. Trudno nie odnieść wrażenia, że w jakimś sensie kończy się porządek światowy ukształtowany w wyniku II wojny światowej, jej tragicznych skutków.
W jakim stopniu II wojna światowa wpływa na działania, myślenie polityków w Polsce i na świecie?
– Zagrożona jest wizja zjednoczonej Europy, mającej nas trwale chronić przed kolejną wojną. Wizja ta była zbudowana na przywiązaniu do wartości demokratycznych, na prawach człowieka i współpracy międzynarodowej. Została zbudowana na antyfaszystowskiej platformie, a zakorzeniona była w osobistym doświadczeniu i świadectwie milionów ludzi, którzy doświadczyli wojennych okrucieństw. Dziś odchodzą ostatni uczestnicy i świadkowie tamtych wydarzeń. To powoduje, że na nas i na kolejnych pokoleniach spoczywa obowiązek niesienia tej sztafety pamięci. A trzeba ją nieść, by zapobiegać banalizacji zła, by ostrzegać.
Jak bardzo na oglądzie II wojny światowej odciska piętno napaść Rosji na Ukrainę?
– Rosyjska agresja na Ukrainę uzmysłowiła nam brutalnie, że wojna znów staje się czymś realnym. Przypomina nam także, czym jest imperializm. Trudno od tego abstrahować podczas rocznicowych uroczystości. Trudno też nie dostrzegać, że coraz powszechniejszy język nacjonalizmu, dyskryminacji i narodowego egoizmu przypomina retorykę, dzięki której naziści zdołali uzyskać masowy poklask w niemieckim społeczeństwie dla swojej zbrodniczej polityki. To jest ten niepokojący kontekst, w którym obchodzimy 80. rocznicę zakończenia wojny.
Pamięć o niej i o tym, co nastąpiło później, dzieli. Podziały te przebiegają między narodami, jak i wewnątrz społeczeństw. Tak jak w Polsce.
– Pamięć historyczna jest częstokroć narzędziem ofensyw ideologicznych i doraźnej polityki. Doświadczaliśmy tego wielokrotnie przez osiem lat rządów PiS. Doświadczali tego np. samorządowcy w różnych zakątkach Polski, których próbowano zmuszać do realizacji polityki pamięci sprzecznej z pamięcią lokalnych społeczności. Na Ziemiach Zachodnich próbowano wymazywać pamięć o żołnierzach 1. i 2. Armii WP, zapominając, że najczęściej
Polacy przeciw Polakom
Gloryfikacja „wyklętych” przez polityków prawicy i IPN znacząco wpływa na podziały w społeczeństwie
Nie ukrywam, że nie lubię 1 marca, gdy obchodzony jest Narodowy Dzień Pamięci „Żołnierzy Wyklętych”, wprowadzony na mocy ustawy sejmowej z 2011 r. Ze smutkiem, zażenowaniem, a i złością odbieram wytworzony według IPN-owskich propagandówek jednostronny obraz „leśnych”. Oto przeciwko narzuconej komunistycznej władzy i drugiemu okupantowi, tym razem sowieckiemu, kontynuowali walkę niezłomni, prawdziwi bohaterowie.
Słucham tych opowieści i zastanawiam się, kim wobec tego był mój ojciec. Władysław Dybicz, kapral podchorąży, uczestnik wojny polsko-niemieckiej 1939 r., żołnierz Armii Krajowej, aresztowany i wywieziony na początku października 1944 r. do obozu NKWD, daleko poza Moskwę, do Stalinogorska. Choć był dość słabego zdrowia, udało mu się wyjść – dzięki pomocy rosyjskiego felczera – z ciężkiej czerwonki i przeżyć. Gdy wrócił do Polski, nie chciał dalej walczyć, bo, jak mówił, „dosyć naoglądał się krwi, zabitych kolegów”, a do tego uważał, że „lepsza Polska lubelska niż 17. republika”. Zamiast pójść do lasu, stanął na czele licznej ekipy elektryfikującej tzw. ścianę wschodnią.
Kim był mój ojciec? Pewnie to pytanie zadają sobie miliony synów i córek tych, którzy po wojnie uznali, że naród ma trwać, a nie ginąć, że czas na odbudowę kraju.
W latach 1944-1948 przez podziemie przewinęło się nieco ponad 100 tys. ludzi, co nie znaczy, że wszyscy działali w jednym przedziale czasowym. Do lasu poszło jeszcze mniej, w sumie było ich ok. 20 tys., i to też nie w jednym momencie. Jak widać, zbrojny opór przeciw powojennej władzy nie był powszechny. Warto tu przywołać słowa prof. Rafała Wnuka: „Nie jest tak, że opór zbrojny był tym rodzajem walki, który był szczególnie popularny wśród Polaków w tamtym okresie czy też popierany przez jakiekolwiek liczące się siły polityczne lub społeczne”.
Gdy do tego dodamy, że rząd RP w Londynie – nawet ten nieuznawany przez wielkie mocarstwa – i większość przywódców podziemia w kraju nie chcieli dalszej walki, uważali ją za błąd, łatwiej będzie zrozumieć postawę ogromnej większości Polaków. W słuszności tej decyzji utwierdzali ich hierarchowie Kościoła katolickiego, apelując: „Nie strzelajcie do braci”.
W tym roku „żołnierzy wyklętych” wykorzystano w walce politycznej i kampanii prezydenckiej. 1 marca na Powązkach Wojskowych Andrzej Duda wręcz wykrzykiwał: „Mam nadzieję, że już nigdy nie będziemy musieli walczyć o Polskę. Ale nie będziemy musieli walczyć tylko wtedy, kiedy będziemy silni. O taką wolną, silną, suwerenną Polskę oni walczyli i za nią zginęli”. Na koniec dodał: „Proszę, byście wybierali polityków, którzy tak uważają”, mając obok siebie kandydata PiS na prezydenta, Karola Nawrockiego.
Kiedy dwa tygodnie temu ukazał się mój komentarz „Mit »wyklętych«” („Przegląd” nr 9/2025), zareagowali nie tylko nasi czytelnicy.
Warto przytoczyć fragmenty wpisów w mediach społecznościowych. Łukasz Jastrzębski napisał: „Stała się rzecz bardzo zła. »Żołnierze wyklęci« stali się dogmatem. I jako dogmat nie podlegają normalnej ocenie historycznej. Zbiorowo i bezrefleksyjnie umieszczono pod tą nazwą wszystkich. Jak nie podzielasz zdania o ich zbiorowej szlachetności, mądrości i prawości – przestajesz być Polakiem. Nie ma już miejsca na żadne odcienie. Prawda ma być jedna. Dzisiaj jako »żołnierzy wyklętych« wymienia się ludzi niemających z tym nic wspólnego: Waltera-Jankego, Fieldorfa, Pileckiego, Staniszkisa czy Skalskiego. Umieszcza się ich w jednym szeregu np. z Rajsem »Burym«. To nie jest uczciwe. Odrzucam jednocześnie drugą, niemądrą klasyfikację i pisanie o »przeklętych«, i nazywanie całości podziemia poakowskiego bandyckim. Tak oczywiście nie było. Byli przecież również tacy, którzy nie mieli dokąd wracać. I sam, w latach 90., wielu z nich poznałem: Antoniego Hedę »Szarego« czy Eugeniusza Gutowskiego. Historia polskiego powojnia wkomponowała się w pogmatwane losy narodu polskiego”.
Eugenia Matys wspominała: „Jestem z Podlasia, mam znajomych, których przodkowie zostali zamordowani przez bandę »Burego«. Z dzieciństwa pamiętam strach dziadków, że przyjdą leśni i będą zabijać prawosławnych mieszkańców









