Wpisy od Paweł Dybicz
Mit „wyklętych”
1 marca przypada Narodowy Dzień Pamięci „Żołnierzy Wyklętych”. Dla prawicy to dzień oddawania hołdu tym, którzy podjęli – brutalną, bezsensowną – walkę z nową władzą. Ustanowioną nie tylko przez Stalina, ale też Churchilla i Roosevelta/Trumana, o czym prawicowcy nie chcą pamiętać, podobnie jak o tym, że trudno było wtedy wyrokować, jaka będzie Polska po wojnie. Wiadomo było jednak, że nie sanacyjna. Za to obarczona tragicznym powojennym bilansem. I w takiej Polsce „żołnierze wyklęci” toczyli walkę z władzami, w skład których wchodzili również członkowie rządu w Londynie, z premierem Stanisławem Mikołajczykiem na czele.
Dlaczego rozwinął się kult „żołnierzy wyklętych”? Pisowcy potrzebowali mitu założycielskiego i swoich bohaterów. Nie udało im się przedstawić siebie jako jedynych wiernych synów powstańców warszawskich, bo do tej tragedii nawiązują także inni. Do Solidarności nawiązać nie mogli, bo kto w niej był bohaterem? Lech Wałęsa, prezentowany jako „Bolek”. Frasyniuk, Geremek, Mazowiecki…
Kaczyński wraz z Ziobrą oraz ich zwolennicy, do spółki z IPN, ze święta ustanowionego wspólnie z PO i Bronisławem Komorowskim uczynili wielką państwową fetę. Prześcigają się w gloryfikowaniu „żołnierzy wyklętych”. Jak będzie w tym roku? Z pewnością „obywatelski” kandydat na prezydenta nadal będzie mówił, że to „najdzielniejsi z dzielnych”, odda hołd „Ogniowi”, „Buremu” i innym, którzy mają krew na rękach. Ekipa rządząca raczej nie będzie się w to włączać. Ma inne sprawy na głowie, wynikające głównie z obecnej sytuacji międzynarodowej. Na pewno jednak nie przeciwstawi się narzuconej przez PiS polityce historycznej, chcącej widzieć w „żołnierzach wyklętych” jedynie bohaterów, dzięki którym
Polska została Polską.
Jeżeli tak, to jak nazwać miliony tych Polaków, którzy nie poszli do lasu? Którzy nie chcieli zabijać rodaków i przystąpili do odbudowy zniszczonego kraju? Niepatriotami? Sługusami Stalina? Komunistami? Gloryfikatorzy „wyklętych” nie odnoszą się do niewygodnych pytań. Czy w tamtych czasach racjonalne było pójście do lasu, liczenie na III wojnę światową? Kto lepiej przysłużył się Polsce i Polakom – „leśni” czy np. żołnierze krakowskiego batalionu AK „Skała”, którzy w styczniu 1945 r. rozwiązali oddział i zaczęli powojenne życie? Wielu pokończyło studia, a sześciu zostało uczelnianymi profesorami. Ja nie mam wątpliwości, jak odpowiedzieć na te pytania.
Hojni ponad prawo
Dokument o finansowaniu Kościołów, jakiego nie było od 1918 r.
Relacje państwa z Kościołem katolickim oraz ogromne kwoty przeznaczane na niego, szczególnie za rządów prawicy, budzą sprzeciw milionów Polaków, również wielu wierzących. Były też wielokrotnie podnoszone w kampanii wyborczej do parlamentu, nie tylko przez wyborców lewicy. W ich imieniu Włodzimierz Czarzasty i Anna Maria Żukowska w maju 2024 r. złożyli interpelację „do ministra spraw wewnętrznych i administracji w sprawie zakresu i wysokości wsparcia ze środków publicznych dla kościołów i innych związków wyznaniowych”.
W interpelacji znalazło się 25 pytań, na które miały odpowiedzieć ministerstwa. Na odpowiedzi czekano pół roku. Powstał dokument, jakiego od 1918 r. nie było. Po raz pierwszy możemy się zorientować, jaka jest skala wydatków na Kościoły. Szkoda, że inicjatorzy interpelacji ograniczyli zakres czasowy tych wydatków tylko do rządów Kaczyńskiego do spółki z Ziobrą. Nie mamy więc możliwości porównania transferów dokonywanych przez rządy Beaty Szydło i Mateusza Morawieckiego z wydatkami innych gabinetów.
Analiza ministerialnych odpowiedzi nie daje pełnego obrazu finansowania Kościołów przez państwo. Bo nie obejmują one środków przeznaczanych przez gminy, powiaty i województwa, spółki samorządowe, a także spółki skarbu państwa i wiele innych instytucji. Niemniej jednak kwoty podane w odpowiedziach resortów, jak również ich podstawa prawna, muszą robić wrażenie, budzić zdziwienie, a nawet oburzać. Żeby nie być gołosłownym, podam kilka przykładów.
Transfery pieniężne do instytucji katolickich odbywały się choćby w ramach realizacji przepisów ustawy hazardowej: Katolicki Uniwersytet Lubelski w 2020 r. otrzymał na tej podstawie 332 tys. zł, rok później już 418 tys., a w 2022 r. – 491 tys. zł. Ciekawe są wpłaty na Stowarzyszenie Diakonia Ruchu Światło-Życie w Krościenku nad Dunajcem. To obficie obdarowywane stowarzyszenie tylko w ramach walki z uzależnieniami i na podstawie ustawy hazardowej otrzymało ponad 1,5 mln zł. Nadzwyczaj hojne wobec Fundacji Lux Veritatis o. Rydzyka było Ministerstwo Sprawiedliwości. W latach 2017-2023 skierowało do niej dotacje w wysokości od 180 tys. do 7,1 mln zł. Ciekawostką, a raczej skandalem jest, że już po przegranych wyborach, 30 listopada 2023 r., podległy temu ministerstwu Fundusz Sprawiedliwości zawarł umowę z fundacją o. Rydzyka
Ile płacimy na Kościoły
Pod względem finansowo-prawnym Polska jawi się jako państwo wyznaniowe
Prof. Paweł Borecki – znawca prawa wyznaniowego, wykładowca w Zakładzie Prawa Wyznaniowego Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego
Czy odpowiedzi z ministerstw na interpelację posłów Lewicy pozwalają poznać całościowy obraz finansowania Kościołów ze środków publicznych w Polsce?
– Tego nie da się w pełni określić, choć trzeba zaznaczyć, że odpowiedź MSWiA powstała przy współpracy wszystkich resortów rządowych. To prawdopodobnie pierwszy publiczny dokument w tej sprawie o tak szerokim zakresie przedmiotowym od czasów odzyskania niepodległości w 1918 r. Odpowiedzi na pytanie złożone w imieniu posłów Lewicy przez Włodzimierza Czarzastego i Annę Marię Żukowską informują tylko o wydatkach poniesionych przez naczelne organy administracji rządowej oraz podległe im instytucje na rzecz wszystkich Kościołów i związków wyznaniowych. Odpowiedzi te dają jednak tylko fragmentaryczny obraz analizowanego zjawiska. Nie ma bowiem danych o wydatkach ponoszonych przez jednostki samorządu terytorialnego różnego szczebla, od gmin aż do województw, przez spółki i związki komunalne oraz spółki skarbu państwa.
Darowizny, choćby Orlenu czy KGHM, musiały być wysokie.
– I zapewne takie były. Trzeba też uwzględnić transfery od Narodowego Banku Polskiego. Ale chodzi nie tylko o takie wpłaty na rzecz Kościoła. Na przykład Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji od czasów jej powstania wynajmuje pomieszczenia w biurowcu należącym do Konferencji Episkopatu Polski przy skwerze Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. I płaci z tego tytułu „godziwe” kwoty na rzecz episkopatu. Niestety, nie jest możliwe stworzenie kompleksowego opracowania ujmującego wszystkie kwoty, jakie państwo polskie łoży na Kościoły i inne związki wyznaniowe.
Czym pan to tłumaczy?
– We współczesnej Polsce nie istnieje wyspecjalizowany centralny organ administracji rządowej zajmujący się kompleksowo problematyką Kościołów i związków wyznaniowych, na wzór Urzędu ds. Wyznań z lat 1950-1990, aczkolwiek ta nazwa źle się kojarzy. W MSWiA, w Departamencie Wyznań Religijnych oraz Mniejszości Narodowych i Etnicznych, funkcjonują tylko dwa wydziały zajmujące się sprawami wyznaniowymi. Może są jacyś pojedynczy urzędnicy w innych resortach, takich jak MEN czy MSZ, ale generalnie nikt nie panuje nad polityką wyznaniową. Taki stosunek rządzących ma związek ze zmianą w filozofii polityki wyznaniowej państwa po 1989 r., a nawet już od 1987 r. Chodzi o odejście od zwierzchnictwa rozdziałowego, nadzoru państwa nad związkami wyznaniowymi, na rzecz łagodnej kontroli i… swoistego korumpowania owych związków wyznaniowych, szczególnie Kościoła katolickiego, z myślą o ich przychylności, w imię bieżących celów politycznych aktualnych decydentów.
Jaki obraz wyłania się z tych fragmentarycznych odpowiedzi ministerstw?
– Taki, że Polska – mimo iż Konstytucja RP z 1997 r. głosi w art. 25, że wszystkie Kościoły są równouprawnione, mimo że władze publiczne, szczególnie parlament, rząd i minister finansów, powinny zachowywać bezstronność, czyli neutralność w sprawach religijnych, światopoglądowych i filozoficznych, a państwo i związki wyznaniowe mają być od siebie niezależne, również w sprawach finansowych – stała się pod względem prawno-finansowym, szczególnie w okresie rządów Zjednoczonej Prawicy w latach 2015-2023, państwem w gruncie rzeczy katolickim. Co więcej, państwem służebnym w istotnej mierze wobec jednego człowieka – Tadeusza Rydzyka.
Jak to się ma do konkordatu?
– Konkordat z 1993 r. nie reguluje w sposób wyczerpujący spraw finansowania instytucji kościelnych i duchowieństwa. Określa te kwestie wręcz fragmentarycznie. Dlatego strona kościelna we współpracy z przychylnymi jej politykami rozszerzała zakres świadczeń, nie tylko finansowych, na rzecz Kościoła katolickiego.
Roczne wydatki na Kościół, księży i nauczanie religii dają wielomiliardowe kwoty.
– Trzeba jasno powiedzieć, że wsparcie dla Kościoła katolickiego było nieproporcjonalnie wysokie w stosunku do wsparcia mniejszości wyznaniowych. Skala poszczególnych świadczeń, w tym uznaniowych, a więc dotacji i subwencji, była w przypadku Kościoła katolickiego zdecydowanie wyższa od środków dla innych wyznań. W tym dla Kościołów chrześcijańskich. I to nawet jeśli uwzględnimy, że Kościół katolicki dominuje w Polsce pod względem demograficznym.
Obecna ekipa rządząca zapowiadała ukrócenie niekontrolowanej hojności państwa na rzecz Kościoła.
– To prawda, ale odpowiedzi ministerstw pokazują, na ile poważnie politycy koalicji rządzącej i poszczególne partie traktują elektorat antyklerykalny i jego hasła. Chorągiewką, która ma mobilizować ten elektorat, poza kwestią prawnej liberalizacji aborcji i legalizacji związków partnerskich, jest sprawa likwidacji Funduszu Kościelnego. Tylko że, jak pokazują dane Krajowej Administracji Skarbowej
Katolicy bez przykazań?
Wchodzimy w epokę, która może sekularyzację wyhamować, a nawet odwrócić
Prof. Sławomir Mandes – pracuje na Wydziale Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego, zajmuje się socjologią religii
Czy proces i tempo laicyzacji polskiego społeczeństwa są dla socjologów zaskoczeniem?
– Nie, przebiegają zgodnie z przewidywaniami. Wraz z prof. Mirosławą Marody pisaliśmy o sekularyzacji Polaków już grubo ponad 20 lat temu. Ale nie tylko my. Poziom religijności, który obserwowaliśmy w latach 80., był nie do utrzymania w demokratycznym, kapitalistycznym, nastawionym na konsumpcję społeczeństwie. I tak się stało. W latach 80. poziom religijności i zaufania do Kościoła sięgał 90%. A uczestnictwo w mszy było na poziomie ok. 70%, licząc tych, którzy chodzili na nią raz czy dwa razy w miesiącu. Oczywiście wiązało się to z osobą Jana Pawła II, ale już w pierwszej połowie lat 90. uczestnictwo w obrzędach religijnych wyraźnie zmalało.
Co było tego powodem, przecież papież jeszcze żył?
– Owszem, żył, ale dla pewnej części społeczeństwa trudne do zaakceptowania było wtedy bardzo duże zaangażowanie Kościoła katolickiego w życie polityczne. Kościół liczył na to, że pozycję zdobytą w latach 80. uda mu się przełożyć na realną władzę polityczną. Warto przypomnieć, że wtedy powstał projekt partii ściśle związanej z Kościołem, czyli Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego. Prymas Józef Glemp miał pomysł na powołanie ogólnopolskiego dziennika i to nie wypaliło. Podobnie jak stworzenie telewizji katolickiej.
Do tego doszła sprawa zakazu aborcji, kwestia wprowadzenia religii do szkół itd. To spowodowało dosyć znaczące tąpnięcie w zaufaniu do Kościoła jako instytucji, a punktem kulminacyjnym było jawne poparcie Lecha Wałęsy w wyborach w 1995 r. przeciw Aleksandrowi Kwaśniewskiemu. Potem nastąpiła stabilizacja poziomu religijności. Cichy kompromis między rządzącym ówcześnie SLD a Kościołem, który wycofał się ze swoich daleko idących ambicji politycznych i jednocześnie pogodził z prezydenturą Aleksandra Kwaśniewskiego.
Tę stabilizację mamy przez dekadę, aż do śmierci Jana Pawła II.
– Jan Paweł II umiera w 2005 r. Znika osoba, która odgrywała niezwykle dużą rolę w życiu Polaków jako autorytet oraz ważny punkt odniesienia. Ale i człowiek, przez pryzmat którego widziano Kościół. Polacy patrzyli na Jana Pawła II, a nie na biskupów i na to, co się dzieje w samym Kościele w Polsce. Drugim bardzo istotnym czynnikiem było wejście Polski do Unii Europejskiej, malejące bezrobocie i przyśpieszenie wzrostu gospodarczego. Słabną wtedy konflikty społeczne, duża część Polaków wyjeżdża pracować za granicą. Emocje więc opadają. Razem stwarza to warunki do tego, by proces sekularyzacji znów nabierał tempa.
W ostatnich 10-15 latach sekularyzacja nasila się czy raczej utrzymuje na stałym poziomie?
– Zależy, do czego to tempo porównywać. Krajem, do którego często porównuje się Polskę, jest Irlandia, bo w Polsce w latach 90. poziom religijności mierzony udziałem w mszy był mniej więcej taki sam jak w Irlandii, która, przedtem biedna i peryferyjna, stała się krajem o wysokim stopniu zamożności. My jeszcze takim krajem nie jesteśmy, ale również notujemy szybki rozwój gospodarczy.
Czynnikiem przyśpieszającym sekularyzację w Irlandii są też skandale dotyczące wykorzystania seksualnego. Zostały tam ujawnione znacznie wcześniej, na początku lat 90., i działo się to na większą skalę niż w Polsce. Te dwa czynniki – zamożność i skandale w Kościele – spowodowały, że możemy mówić o Irlandii jako kraju całkowicie zsekularyzowanym w ciągu 10-15 lat. Polska na jej tle sekularyzuje się bardzo powoli. Nie obserwujemy gwałtownego odchodzenia od religii ludzi reprezentujących różne grupy wiekowe, poziom zamożności i wykształcenia, jak to miało miejsce w Irlandii. My możemy mówić o zmianie pokoleniowej, sekularyzacji młodych, którzy deklarują się jako ateiści albo niezainteresowani religią. Tych ludzi jest według sondaży od 8% do 10%, może 12%.
W ostatnim spisie powszechnym ludzi deklarujących się jako katolicy było niewiele ponad 70%, a nieodnoszących się do religii 20%.
– To zależy, jak mierzyć. 71,3% uzyskujemy, jeśli liczymy, biorąc pod uwagę
Z Wierzchosławic do Londynu
Musiałem obalić nieprawdę umniejszającą rolę Skąpskich w operacji Most III – wywiezienia Witosa z okupowanej Polski
Rafał Skąpski – prawnik, wydawca, działacz kultury, autor licznych publikacji, w tym książkowych
Co legło u podstaw książki „Sprawa Witosa. Kraków 1944”? Chęć pokazania dokonań rodziny Skąpskich? Przedstawienia okoliczności próby przerzucenia Wincentego Witosa do Londynu? Czy ukazania jego rozterek: warto opuszczać kraj, skoro niedługo nie będzie już Niemców?
– W mojej publicystyce z reguły – a w książkach zawsze – znajdują się wątki rodzinne czy osobiste, ocierające się o jakiś fragment wielkiej historii. Wincenty Witos jest postacią tak znaczącą, że udział kuzynów mojego ojca w operacji Most III – próbie przerzutu Witosa do Londynu – zasługiwał na większe odnotowanie. I wreszcie była chęć ukazania jego dylematów. Wtedy, jesienią 1944 r., Witos wiedział, że byłby wsparciem dla Mikołajczyka w Londynie, ale był już bardzo schorowany, miał jednak świadomość, że w życiu Polaków kończy się pewien okres polityczny, nadchodzą zmiany. W Krakowie czytał prasę, od prawej do lewej strony, łącznie z gadzinówkami. Miał pełną orientację, co się dzieje i co może się wydarzyć. Poza tym wśród powodów, dla których znalazł się w Krakowie, była obawa, że Niemcy wywiozą go do III Rzeszy. Od 1939 r. kilkakrotnie usiłowali namówić go do stworzenia rządu kolaboracyjnego.
W przypisach można znaleźć odniesienie do artykułu „Witos, Mikołajczyk i bracia Skąpscy – rok 1944”, z XX tomu rocznika „Niepodległość i Pamięć”, wydawanego przez Muzeum Niepodległości.
– Ten tekst ukazał się w 2013 r. i od tego czasu moja wiedza znacznie się poszerzyła. Książka, też wydana przez Muzeum Niepodległości, jest obszerniejszym, dokładniejszym, opartym na większej liczbie źródeł opisem tamtych wydarzeń.
„Sprawa Witosa” to coś więcej niż przyczynek do biografii chłopskiego przywódcy?
– Każda moja publikacja jest poprzedzona znaczną kwerendą, pracą nad źródłami, opracowaniami znajdującymi się w archiwach i bibliotekach. Pobyt w nich uzmysłowił mi, że w biografiach Witosa, nawet w ogromnej książce Andrzeja Zakrzewskiego, operacja Most III właściwie nie istnieje. Więcej, natknąłem się na wspomnienia Eugeniusza Bielenina, działacza ludowego, dziennikarza, który przypisał sobie organizację tej akcji. Musiałem obalić tę nieprawdę, umniejszającą rolę Władysława Skąpskiego.
Oprócz niego w operacji brali udział inni Skąpscy.
– Tak, ale Władysław był głównym jej organizatorem,
Hydra IPN
Instytut Pamięci Narodowej przeistacza się w hydrę, która pożera coraz większe kwoty z budżetu państwa, przeznaczane przez parlament. I na dobrą sprawę nieważne, kto rządzi – PiS czy Platforma i jej koalicjanci, w tym Lewica, z roku na rok IPN dysponuje funduszami, których inne instytucje, szczególnie placówki naukowe, mogą tylko pozazdrościć. Jak to możliwe?
Budżet IPN z roku na rok rośnie jak na drożdżach. Od 396 mln zł w 2020 r. do 434 mln w 2022 r., 539 mln w roku następnym, by w 2024 osiągnąć prawie 580 mln zł. Ale nawet ten kolosalny wzrost nie zmniejszył apetytów IPN, który w tym roku wystąpił o zwiększenie budżetu na 2025 r. do 652 mln zł, czyli o 71 mln.
W IPN zatrudnionych jest ponad 2,5 tys. osób, a ich wynagrodzenia stanowią przeszło połowę wydatków na instytut. Ta potężna armia ludzi z pewnością zostanie wykorzystana w kampanii wyborczej prezesa Karola Nawrockiego, „obywatelskiego kandydata” z nadania PiS, a konkretnie z pakietu prezesa Kaczyńskiego.
Posłowie koalicji rządzącej, którzy się cieszą, że dokonali cięć w budżecie IPN, muszą pamiętać, że żadne ograniczanie kwot przeznaczanych na ten instytut nie przyniesie zmiany w tym, co ta instytucja głosi, czyli w prymitywnej interpretacji historii Polski. Tę swoistą policję historyczną trzeba potraktować jak hydrę, pozbywając się ostatecznie. Pytanie tylko, kto się okaże polskim Heraklesem.
Finis Europae?
Największe zagrożenie dla Starego Kontynentu to rosnący konflikt USA z Chinami
Prof. Andrzej Karpiński – były zastępca przewodniczącego Komisji Planowania przy Radzie Ministrów, a potem sekretarz naukowy Komitetu Prognoz „Polska 2000 Plus” przy Prezydium PAN. Staraniem „Przeglądu” ukazały się wspomnienia profesora „Jak ja to widziałem”.
Czy Europejczycy zdają sobie sprawę z gwałtownie rosnących zagrożeń dla przyszłości ich kontynentu?
– Europejczycy – opinia publiczna, a i większość polityków – nie zdają sobie sprawy z wagi zagrożeń dla pozycji Europy w świecie, dla jej przyszłości w najbliższych 30-40 latach. Nigdy dotąd, może od XIII w. i najazdów ze Wschodu, Europa nie stała wobec tak wielkich zagrożeń. Nie przypadkiem w „The Economist” przy omawianiu tego problemu obok słowa niebezpieczeństwo po raz pierwszy pojawiła się ocena „mortal” – śmiertelne.
Europa traci znaczenie, bo znalazła się między USA a Chinami?
– Rzeczywiście z politycznych czarnych chmur zbierających się nad Europą za największą uważam coraz silniejszy konflikt pomiędzy USA a Chinami. W przeszłości nigdy ani USA, ani Chiny nie były zagrożeniem dla Europy. Teraz mogą nim się stać w związku z wyborem Trumpa oraz kontynuowaniem obecnej polityki Chin. Europa nie jest w stanie uniknąć uczestnictwa w tym konflikcie w jakiejś formie, a tym bardziej jego konsekwencji dla gospodarki. Niewątpliwie zaangażowanie się Ameryki w ten konflikt będzie prowadzić do zmniejszenia jej zainteresowania problemami Starego Kontynentu. W tej sytuacji niemałe znaczenie będzie miał sposób podejmowania decyzji. Czy będą zapadały na szczeblu całej Unii Europejskiej jako równorzędnego partnera, jednego z pięciu głównych podmiotów gospodarki światowej, obok USA, Chin, Indii i Rosji, czy też będą one wynikiem bezpośrednich negocjacji Ameryki z poszczególnymi krajami Unii. Bo to może być dla Unii mniej korzystne. Mogłoby bowiem zaangażować jej środki i zasoby potrzebne do wspólnych własnych inwestycji w Europie.
Co ten konflikt oznacza dla Europy?
– Nieuchronną i bezpośrednią konsekwencją zmian w układzie sił w świecie jest konieczność budowy własnego przemysłu zbrojeniowego Europy i tym samym zwiększenia zdolności do obrony. Wybór Trumpa w zasadniczy sposób wzmacnia tę potrzebę.
Jakie są główne zagrożenia gospodarcze dla Europy?
– „The Economist” wyróżnia trzy zagrożenia o największym znaczeniu i nazywa je potrójnym szokiem. W jego ocenie to: 1) koniec dostępu Europy do taniej energii; 2) konieczność przebudowy całego jej transportu na inny napęd niż benzynowy; 3) przejście USA do polityki aktywnego oddziaływania państwa na rozwój własnej gospodarki i przemysłu, nazwanego neointerwencjonizmem, co utrudni ekspansję Europy na tym rynku. Jeżeli Unia nie znajdzie korzystnych rozwiązań dla każdej z tych trzech kwestii, to znacznie osłabi wciąż jeszcze mocną pozycję Europy w przemyśle i gospodarce światowej.
Prześledźmy ten potrójny szok. Zacznijmy od dostępu do taniej energii.
– Wzrost kosztów energii, głównego czynnika napędowego rozwoju gospodarki, może utrudnić lub nawet spowolnić rozwój przemysłowy Europy. Dotychczasowa strategia pozyskiwania taniej energii z Rosji i krajów tego regionu, pochodzącej z eksploatacji węgla, ropy i gazu, nie może już być kontynuowana, z przyczyn politycznych i ekonomicznych. Przechodzi do bezpowrotnej przeszłości. Utratę dostępu do tanich źródeł energii może w jakimś stopniu zastąpić rozwój energetyki odnawialnej, zwłaszcza energii wiatrowej. To już czyni Ameryka, która zakłada, że udział tej ostatniej w produkcji energii elektrycznej zwiększy się w 2035 r. do 50% zapotrzebowania. W USA za szczególnie atrakcyjną uznaje się lokalizację elektrowni wiatrowych w strefie przybrzeżnej na morzu.
Elektrownie wiatrowe nie rozwiążą chyba w przyszłości problemu ciągłości dostaw.
– Dlatego w Ameryce bardzo stawia się na postęp badań w nauce nad atomem, a także nad
Strażnik pamięci o Bytnarach
W mojej patriotycznej rodzinie, rodzinie z tradycjami akowskimi, niemal nic się nie rozmijało z tym, co mówiła szkoła
Rozmowa z prof. Andrzejem Romanowskim
(…) Porozmawiajmy o micie „Rudego”, który był tak silny w twojej rodzinie. Wychowałeś się na opowieściach o nim.
– W tym tkwiła pewna dwuznaczność, bo małżeństwo babci z Jakubem Bytnarem się rozpadło, on założył w Łodzi (gdzie od jakiegoś czasu mieszkali) nową rodzinę. Babcia w roku 1935, z dnia na dzień, zgarnęła swoje manatki, zabrała dwoje dzieci, starszą Lidkę, moją mamę, i młodszego od niej o dwa lata Zdzicha, i wyjechała do Krakowa, gdzie dał jej oparcie najmłodszy brat jej ojca, stryj Jan Bursztyn. Zamieszkali na Pędzichowie pod nr. 11, potem na Krowoderskiej, też pod nr. 11, gdzie przeżyli lata okupacyjne. Babcia nigdy nie wspominała dziadka, i to do tego stopnia, że kiedyś w dzieciństwie powiedziałem: „Mój dziadek umarł”, a wtedy mama się oburzyła i krzyknęła: „Nie umarł! Żyje w Łodzi!”. Nie dopytywałem, dlaczego w Łodzi, a nie z nami, rozumiejąc, że jest tu jakaś tajemnica.
Jednak i babcia, i my wszyscy, cała nasza szóstka, byliśmy w wielkiej zażyłości z żoną kuzyna Jakuba Bytnara, a matką „Rudego”, Zdzisławą Bytnarową. To była moja ukochana ciocia Zdzicha. Stosunkowo często do nas przyjeżdżała. Z Warszawy. Bo mieszkała w tym samym domu, z którego Gestapo zabrało jej męża i syna. Aleja Niepodległości 159/63 – na tej kamienicy jest teraz tablica pamiątkowa. Ciocia Zdzicha była drobniutka, filigranowa, zawsze w czerni, trochę staroświecka, o arystokratycznych manierach, może w nieco prowincjonalnym guście. Pamiętam jej oczy, które przy opowieściach o dawnych czasach robiły się jakby większe, zachodziły łzami. (…)
Ciocia Zdzicha opowiadała ci o „Rudym”?
– Nie, ona jednak mieszkała w Warszawie. O „Rudym” mówiła mi głównie ciocia Stefa, mieszkająca do śmierci z nami. I opowiadała mi to w najwcześniejszym dzieciństwie. Bo wtedy, gdy usłyszałem, że „Janka Niemcy pobili, a potem koledzy go odbili”, zrozumiałem, że bili jedni i drudzy.
Kiedy się dowiedziałeś o konsekwencjach akcji pod Arsenałem?
– Nie pamiętam. Kiedyś jednak dotarło do mnie, że w ramach represji za odbicie „Rudego” i innych więźniów Niemcy rozstrzelali 140 osób. A „Rudego” i tak nie uratowano, bo zmarł, straszliwie skatowany. Zawsze pamiętam o tym niemieckim odwecie.
Czy w Polsce Ludowej matka „Rudego” brała udział w kultywowaniu mitu syna? Uczestniczyła w spotkaniach organizowanych przez różne władze, szkoły, ZHP?
– Zawsze, zawsze. Ta drobna kobieta dźwigała na swych ramionach cały mit „Rudego”. Była świetną mówczynią, trochę egzaltowaną, ale robiła wrażenie i bardzo lubiła takie spotkania. Odbyła ich na pewno dziesiątki, myślę, że i setki. Człowiek instytucja. Barbara Wachowicz nazwała ją „matulą polskich harcerzy”.
Czy mówiła o tych rozstrzelanych?
– Tego nie pamiętam, ale nie mogła o nich nie wiedzieć. A we mnie pokładała duże nadzieje, widziała we mnie tego, kto będzie strażnikiem pamięci o Bytnarach. (…)
Mit „Rudego” miał największy wpływ na twoje zainteresowanie historią?
– Niekoniecznie. Było jednak w nim coś potwornego, opowieść o zakatowanym człowieku. Wychowałem się raczej na opowiadaniach mamy, ale początkowo, też w ślad za mamą, chciałem być botanikiem, interesowałem się przyrodą, najpierw gadami kopalnymi, potem entomologią. Łapałem motyle do siatki i miałem dwie gabloty: w jednej motyle, w drugiej ćmy. Motyle w gablotach kupowaliśmy w sklepie zoologicznym nieopodal ulicy Dietla, jeden kosztował 6 zł i tylko jedwabnik dębowy, duma mojej kolekcji, kosztował 25 zł. Historią zainteresowałem się dopiero w czwartej klasie podstawówki. Być może dlatego, że uczyliśmy się z bardzo wartościowego podręcznika, autorstwa Anny Klubówny i Jadwigi Stępieniowej „W naszej ojczyźnie: podręcznik historii dla klasy IV”.
Wartościowego? Już słyszę protesty pracowników IPN.
– Poszedłem do szkoły we wrześniu 1958 r., więc wkrótce po Polskim Październiku.
Fragmenty wywiadu rzeki Pawła Dybicza z prof. Andrzejem Romanowskim „Życie pełne historii”, wydanego przez „Przegląd”
Karol – rozwalacz pomników
Przekaz IPN jest prosty: okupację hitlerowską zastąpiła okupacja sowiecka
Wybór Karola Nawrockiego na prezesa Instytutu Pamięci Narodowej nie budził żadnych wątpliwości. Nie tylko dlatego, że w latach 2013-2017 Nawrocki był naczelnikiem Oddziałowego Biura Edukacji Publicznej IPN w Gdańsku, a potem nominatem wicepremiera Piotra Glińskiego, czyli PiS, na dyrektora Muzeum II Wojny Światowej. Sprawdził się na tym stanowisku wręcz znakomicie, zwolnił, kogo trzeba, tj. ludzi niewygodnych dla prawicy, i zmienił ekspozycję. W wyborze na prezesa IPN miał poparcie kolegium instytutu, w którym prym wiedli dobrzy znajomi z muzeum. Sławomir Cenckiewicz, Tadeusz Wolsza i Andrzej Nowak zasiadali jednocześnie w radzie muzeum. Trzeba też pamiętać, że do konkursu nie stanęli ludzie z odpowiednim dorobkiem i doświadczeniem, bo wiedzieli, że wszystko jest ustawione. A czterech kontrkandydatów Nawrockiego wywoływało bardziej uśmiech niż poważanie. Na uwagę zasługuje i to, że kolegium (całkowicie opanowane przez nominatów prawicy) jednogłośnie opowiedziało się za Nawrockim, choć np. jego poprzednicy, Janusz Kurtyka czy Łukasz Kamiński, w głosowaniach zwyciężali przewagą zaledwie jednego głosu.
Nie dziwi zatem, że 248 posłów poprzedniego Sejmu zagłosowało za kandydaturą Nawrockiego (198 było przeciw), a Senat (23 lipca 2021 r.) stosunkiem głosów 52 do 47 zaakceptował wybór. Jeszcze tego samego dnia Sejm przyjął od Nawrockiego ślubowanie.
Gdy promowany był na prezesa IPN
Zlikwidować IPN
Instytut Pamięci Narodowej powinien przestać istnieć nie tylko dlatego, że przeistoczył się w państwo w państwie, ale przede wszystkim dlatego, że dla prawicy stał się najbardziej użytecznym narzędziem, maczugą uderzającą za pomocą fałszywej historii, jednostronnie postrzeganej i interpretowanej, wręcz ahistorycznej.
Za rządów Prawa i Sprawiedliwości IPN poczuł się wszechwładny. Polityczna ochrona wzmacniała poczucie bezkarności. Pora więc na zmiany. Tego oczekujemy od obecnej koalicji.
Jakie powinny być zmiany, jak głęboko mają sięgać?
Czy IPN powinno się zlikwidować, co wielokrotnie postulowała lewica, łącznie z obecną reprezentacją parlamentarną? Czy też należy tak znowelizować ustawę o instytucie, by już nigdy nie mógł się stać żadną partyjną jaczejką? Nie tylko pisowską. By był prawdziwą placówką naukową, w której nie powstają polityczno-propagandowe produkcyjniaki. Placówką poddaną wszelkim rygorom nauki.
Kolejne pola do dyskusji to pytania: Co zrobić ze zgromadzonymi (w większości odebranymi innym placówkom) archiwaliami? Czy pion prokuratorski nie powinien zostać włączony do Prokuratury Krajowej?
Wiadomo, że za prezydentury Andrzeja Dudy żadnych zmian nie będzie. Obecny prezydent jest strażnikiem nie praw i konstytucji, ale interesów PiS oraz IPN. Jednak jego władza potrwa jeszcze tylko kilka miesięcy. Dlatego rządząca koalicja nie może ograniczać się do myślenia, że instytut obejmą wskazane przez nią osoby i będzie dobrze. W ten sposób IPN może zejdzie z pola widzenia, ale nie przestanie być problemem, nie tylko finansowym.
Koalicja 15 października ma czas do lata przyszłego roku, by znaleźć rozwiązanie tych kwestii. W odpowiedzi na pytanie, co zrobić z IPN, rządzącym powinny pomóc środowiska historyków. A także prawników, ponieważ istota problemów dotyczących IPN nie polega jedynie na prezentowaniu jednostronnej wizji historii, ale i na przestrzeganiu wynikającej z ustawy zasady odpowiedzialności zbiorowej, która powinna zostać odrzucona.
W „Przeglądzie” od dawna piszemy o potrzebie podjęcia merytorycznej dyskusji na temat IPN. Dlatego będziemy prezentować opinie wybitnych znawców minionych dziejów, a także prawników. Do dyskusji zapraszamy też dr. Bartosza Machalicę, będącego z rekomendacji lewicy członkiem Kolegium IPN. Do nadsyłania swoich opinii zachęcamy też naszych Czytelników.
Jesteśmy przekonani, że te wypowiedzi zostaną dostrzeżone i znajdą odzwierciedlenie w postępowaniu parlamentarnej lewicy w stosunku do ciała, którego działalność stała się rakowatą naroślą na najnowszej historii Polski.









