Wpisy od Rafał Pikuła

Powrót na stronę główną
Kultura

Śląsk to nie region, to światopogląd

Podróż banką po aglomeracji śląskiej

Nie przepracowałeś swojego Śląska. Po nagrodzonej Nike osobistej historii „Kajś” znów zabierasz czytelników na Śląsk, tym razem zapraszasz do podróży banką, tramwajem nr 7, przez kolejne miasta aglomeracji śląskiej. Po co ci ta podróż?
– Lubię podróżopisarstwo, a ciągnąca się przez pół Aglomeracji – przez Katowice, Chorzów, Świętochłowice, Bytom – trasa tramwajowej siódemki to dobra oś opowieści. Kilka lat po „Kajś” znów ruszyłem reportersko w Górny Śląsk, ale już w inny sposób. Poprzednią książkę pisałem, będąc w śląskiej diasporze, mieszkałem całe dorosłe życie w Krakowie, teraz od paru już lat żyję znów w Aglomeracji i widzę region inaczej. To perspektywa tubylcza.

Pewnie też wiele się zmieniło przez ostatnie lata na Śląsku.
– Nie znam regionu w Polsce, który zmieniałby się tak szybko. Trwa tu rewolucja górnośląska. Dotyczy tożsamości i pamięci, wymyślamy siebie na nowo w epoce postindustrialnej. „Aglo” to opowieść o tej teraźniejszości, bo na Górnym Śląsku teraźniejszość stała się ciekawsza niż historia.

Dorastałeś w Gliwicach, więc miałeś jakieś wspomnienie o Śląsku. To, wiadomo, obraz mityczny, a rzeczywistość potrafi zaskoczyć, olśnić, ale i rozczarować.
– Gdy zamieszkałem po powrocie z Krakowa na katowickim Zawodziu – ucieleśnieniu śląskiego stereotypu – nie czułem, że wracam do siebie, to była nowa przygoda. Gliwice są w Aglomeracji osobne, politechniczne, lwowskie, mniej przemysłowe, długo trwały w splendid isolation. Dobrze się tu zarabia, dobrze żyje, do pozostałych miast Aglomeracji poza sąsiednim Zabrzem, w którym były Multikino i Górnik, za mojego dzieciństwa się nie jeździło. Do dziś Gliwice są jednym z okien wystawowych regionu.

Wizytówka Górnego Śląska. Przeciwieństwo Bytomia?
– Bytom do niedawna uchodził za miasto upadłe, wymieniano go obok Radomia czy Wałbrzycha jako polskie Detroit. Ale to przeszłość. Dziś powoli staje się symbolem sukcesu, transformacji w dobre miejsce do życia: rewitalizuje się, dużo się tam dzieje, sprowadza się wiele ciekawych osób. Ma też ciekawą historię, szczyci się tym, że został założony kilka lat przed Krakowem. Tam wraz z Bytomskim Centrum Kultury od paru lat organizuję Aglo Festiwal, na którym dyskutujemy o Górnym Śląsku i innych polskich regionach, rozbijamy opowieść o Polsce monolitycznej. Od festiwalu nazwę wzięła moja najnowsza książka. Bytom jest w Aglomeracji najciekawszym architektonicznie miastem, w połowie XIX w. był naturalnym kandydatem na stolicę Górnego Śląska. I pewnie dziś to najszybciej przeobrażające się miasto Aglo.

Ale po przyjściu tam Polski Bytom rzeczywiście stał się symbolem katastrofy. W PRL miasto skazano na zniknięcie, przedłożono eksploatację surowców nad miasto i jego mieszkańców – dobrą książkę na ten temat, „Balladę o śpiącym lwie”, napisała Agata Listoś-Kostrzewa. Z kolei wielkim bestsellerem w Czechach jest znakomita powieść Karin Lednickiej „Krzywy kościół”. Karin opisuje w niej los zaolziańskiej, śląsko-czeskiej Karwiny, czyli historię alternatywną Bytomia. Karwina dziś już nie istnieje, przeszło 20-tysięczne miasto zniknęło, został po nim jedynie krzywy kościół św. Piotra z Alkantary, który sam zapadł się o 40 m. Tak mógł skończyć Bytom. Dzisiaj się odradza, ale kopalnictwo i transformacja potężnie go doświadczyły. Wystarczy przejechać się tramwajem nr 38 z placu Sikorskiego przez Piekarską – kiedyś ulica była płaska, a teraz jedzie się najpierw ostro z górki, a potem wspina się pod górkę. To efekt szkód górniczych.

To chyba w ogóle specyfika Śląska, który próbuje wymyślić się na nowo.
– Wiele osób pyta: co po górnictwie? Tymczasem owo „po” już trwa. W 1990 r. polskie górnictwo – głównie na Górnym Śląsku – zatrudniało 400 tys. ludzi. A pamiętaj, że jedno miejsce pracy w kopalni generuje kilka kolejnych: w transporcie czy związanych z grubą usługach, nawet w branżach, których nie kojarzysz z węglem – padały np. pralnie, w których prało się odzież roboczą. Ponadto górnik często utrzymywał całą rodzinę, więc zmieniła się struktura rodziny. Zamknięcie kopalń niszczyło też cały mikroświat wokół nich: kolonie dla dzieci, wakacje dla pracowników, domy kultury, wspólnotę sąsiedzkich losów w wielu dzielnicach. Z tych 400 tys. zostało do dziś kilkadziesiąt tysięcy górników. Ta rewolucja już się dokonała. Ministerstwo Przemysłu, które Koalicja Obywatelska na chwilę przeniosła do Katowic, było pomysłem spóźnionym o wiele lat. Polska energetyka dziś jest bowiem na północy – gazoport, elektrownie wiatrowe, atom. Już nie Śląsk jest silnikiem Polski.

Niektóre fragmenty Aglomeracji dobrze sobie poradziły ze zmianami, w innych transformacja trwa. Śląsk jest silnie rozwarstwiony. Województwo śląskie to z jednej strony Tychy, Gliwice, Katowice czy Dąbrowa Górnicza – miasta z bardzo wysokimi dochodami na mieszkańca, rozwinięte – ale z drugiej Ruda Śląska, Świętochłowice czy Zabrze, gdzie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Literatura wciąż ma moc

Nawet jeśli czyta mniej ludzi, to czytają głębiej

Vincenzo Latronico – włoski pisarz, autor powieści „Do perfekcji”, która znalazła się w finale Międzynarodowej Nagrody Bookera

Twoja skromna rozmiarowo książka zdobywa uznanie na świecie, nagrody, nominacje, ale to nie jest typowa powieść: nie ma fabuły ani dialogów, właściwie sam opis.
– Przez lata próbowałem napisać coś o tym, jak technologia i internet przekształciły naszą codzienność. Na początku myślałem o klasycznej powieści z bohaterami, fabułą, konfliktem. Ale czułem, że taka konstrukcja nie odda prawdy o naszym świecie. Bo współczesność nie dzieje się w spektakularnych momentach, tylko w drobiazgach. W tym, jak parzymy kawę, jak urządzamy mieszkania, jak planujemy wakacje, jak mówimy o miłości. Te zmiany są zbyt subtelne, by z nich zbudować fabułę. Właściwie tworzą one coś w rodzaju „miliona małych historii” i o tym chciałem napisać. Forma musiała być inna: statyczna, obserwacyjna, bardziej eseistyczna niż narracyjna. Georges Perec w „Rzeczach” zrobił coś podobnego – opowiedział o społeczeństwie konsumpcyjnym poprzez katalog przedmiotów. Dla mnie punktem odniesienia była nie konsumpcja, ale cyfrowość. To ona stała się nowym powietrzem, którym oddychamy.

U Pereca wszystko jest materialne: meble, ubrania, samochody. Ty opisujesz rzeczy wirtualne: posty, stories, cyfrowe obrazy. Twoi bohaterowie żyją w świecie, który istnieje zarazem w telefonie i w głowie.
– Tak, choć paradoksalnie nie widzę tu wielkiej różnicy. Za każdym cyfrowym obrazem stoi coś fizycznego: filiżanka kawy, fotel, hotel. Myślimy, że jesteśmy inni niż nasi rodzice, bo nie kupujemy rzeczy, tylko przeżycia. Ale to wciąż ten sam mechanizm. Dziś sprzedaje się nie przedmiot, lecz ideę życia. Zamiast nowego samochodu – weekend w Toskanii, zamiast biżuterii – kurs jogi w Portugalii. I wszyscy mówimy: „Ja nie potrzebuję rzeczy, potrzebuję doświadczeń”. Tyle że doświadczenia też kosztują. Może nawet więcej, bo kupujemy nie tylko coś, czego możemy dotknąć, ale także narrację o sobie. To luksus XXI w. – kupić iluzję, że się nie kupuje.

Anna i Tom, twoi bohaterowie, są tego idealnym przykładem. Fotografują wszystko, aranżują sceny, w których ich życie wygląda lepiej. Rzeczywistość została podporządkowana obrazowi?
– Zdecydowanie tak. Kiedyś życie i reklama były oddzielone: reklama miała być ładniejsza niż produkt, a rzeczywistość była „prawdziwa”. Teraz ta granica się zatarła. Spójrz na restauracje – kiedyś były przyciemnione, intymne, romantyczne. Dziś są jasne i minimalistyczne, żeby jedzenie dobrze wyglądało na zdjęciach. Albo mieszkania – projektuje się je tak, by dobrze wychodziły na Instagramie, niekoniecznie by wygodnie się w nich żyło. Obraz stał się celem samym w sobie. Media społecznościowe wprowadziły do codzienności język reklamy. Żyjemy jak marki: budujemy własny wizerunek, opracowujemy strategie komunikacji. To nie znaczy, że jesteśmy fałszywi, po prostu tak dziś działa świat. Obraz jest walutą, a my wszyscy jesteśmy trochę influencerami.

Media społecznościowe są naszym lustrem?
– Tak, ale to lustro, które pokazuje tylko dobrze oświetlone fragmenty. Widzimy w nim siebie, jakimi chcemy być, a nie jakimi jesteśmy. Problem w tym, że z czasem zapominamy o tej różnicy. Dawniej fotografia była próbą zatrzymania chwili. Teraz jest próbą stworzenia jej od nowa, w lepszej wersji. To subtelna, ale fundamentalna zmiana. Nie dokumentujemy życia, tylko je aranżujemy. Właśnie dlatego w „Do perfekcji” nie ma fabuły, bo sugerowałaby, że istnieje jakaś ciągłość, sens, kierunek. Tymczasem nasze życie to raczej seria obrazów, niekończący się scroll.

Twoi bohaterowie są młodzi, mobilni, żyją z laptopa, podróżują. Nie mają korzeni ani dzieci. To portret pokolenia?
– Tak, choć nie chciałem pisać manifestu. Anna i Tom są typowymi przedstawicielami klasy kreatywnej: projektują strony internetowe, pracują zdalnie, mają gust, trochę pieniędzy, ale żadnej stabilności. Ich życie jest estetyczne, ale kruche. W świecie bez wspólnoty łatwo uwierzyć, że bliskość można

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Zdanie musi mieć melodię

O książkach, muzyce i Warszawie

Paweł Sołtys – ps. Pablopavo, wokalista, muzyk, autor tekstów piosenek i opowiadań. Laureat Paszportu „Polityki” 2014 w kategorii muzyka popularna, w 2017 r. nominowany w kategorii literatura za zbiór opowiadań „Mikrotyki”. Dwukrotnie nominowany do Nagrody Literackiej Nike, laureat Nagrody Literackiej Gdynia.

Nie lubisz udzielać wywiadów?
– Lubię, ale… bywa różnie. Czasem mam kłopot z tym, że przy kolejnej książce czy płycie zestaw pytań się powtarza i nie bardzo wiadomo, co odpowiadać. Człowiek nie chce mówić w kółko tego samego. A nie jestem Himilsbachem, żeby tak ładnie wszystko zmyślać na poczekaniu, więc bywa to trochę denerwujące. Ale to nie jest wina dziennikarzy, że się powtarzają – mam wśród nich przyjaciół, więc wiem, jak to działa. Po prostu pewne pytania nasuwają się same. Generalnie nie mam nic przeciwko wywiadom.

Ale promować się już nie lubisz?
– Tego rzeczywiście nie lubię. Zwłaszcza tego, co dzisiaj jest wymagane – żeby wrzucać coś na Facebooka, nagrywać rolki, zachęcać do głosowania na siebie czy na swoje książki. Wydaje mi się to trochę nie po dżentelmeńsku. Jak ktoś mnie pochwali – świetnie. Ale żeby samemu tak się wystawiać, to mnie irytuje. Oczywiście mam media społecznościowe i coś tam wrzucam, bo inaczej się nie da, ale staram się, żeby to było inteligentne i nienarcystyczne.

Duże wyzwanie. Tylko w Polsce rocznie wychodzi 20 tys. tytułów. Każdy próbuje się przebić. Kilka lat temu była głośna dyskusja o autorce, która promowała książkę zdjęciami w bieliźnie. Jedni mówili, że to skandal, drudzy, że każdy chwyta się tego, co ma.
– Nie będę tego oceniać. Jestem w trochę innym miejscu – także dzięki mojej muzycznej przygodzie – więc nie chciałbym recenzować młodszych koleżanek i kolegów. Ale wszystko już było. W latach 90. pewna poetka potrafiła czytać wiersze i w trakcie recytacji się rozbierać. Dziś jest nobliwą autorką nagradzaną w konkursach. Wiem jednak, że tamto działanie było mniej merkantylne, nie zawsze chodziło o pieniądze. A jeśli chodzi o sam rynek, rzeczywiście jest nadpodaż książek, ale przede wszystkim dlatego, że Polacy mało czytają. Czechy w podobnej sytuacji ekonomicznej mają dużo wyższy poziom czytelnictwa. U nas rynek się kurczy i każdy próbuje jakoś się przebić. Ja na szczęście nie muszę wszystkiego robić.

Masz już swoją markę. Kiedyś czytanie było przepustką do klasy inteligenckiej. A teraz? Mam wrażenie, że to już nie jest warunek, żeby być inteligentem.
– To kwestia wczesnej edukacji, często domowej. Za późnej PRL wszyscy czytali, bo też było mniej rozrywek, dziś masz tego nadmiar: filmy, gry, seriale. Oczywiście można przejść przez życie bez książek, jednak nawet ci biznesowi kołczowie czytają, może poradniki, ale zawsze. A ja, trochę anachronicznie, wciąż uważam literaturę piękną za jedno z największych osiągnięć ludzkości. Tylko że to jest jak sport: jeśli przegapisz kilka etapów treningu, nie wystartujesz na igrzyskach. Dlatego trzeba dbać o czytelnictwo od najmłodszych lat. Staram się moją 11-letnią córkę zainteresować książkami. W tym wieku byłem maniakalnym czytelnikiem – jak nie grałem w piłkę, to czytałem. Dzisiaj dzieci mają setki innych, szybszych i bardziej dopaminowych atrakcji.

Młodzi czytają, ale głównie tzw. literaturę Young Adult. Tyle że to produkty książkopodobne.
– Parę razy w księgarni zajrzałem do takich książek i rzeczywiście językowo bywa fatalnie, brak korekty, powtórzenia, brak sensu i logiki. Ale pamiętam dyskusję o harlequinach w latach 90. Wtedy, jako 17-latek, byłem radykałem, twierdziłem, że to ogłupia. A mój ojciec, związany z książkami, mówił: te kobiety czytające harlequiny w pociągu nie sięgną po „Ulissesa”. Ale może jedna na 100 tys. sięgnie po coś więcej. I to już coś. Bo najważniejsze jest wejście w sam rytm czytania – a nie ciągłego scrollowania telefonu. Jakość literatury gatunkowej bywa straszna, ale nie ma co się obrażać na rzeczywistość. Ludzie wolą telenowelę niż Tarkowskiego – i jedno, i drugie ma prawo istnieć.

Kropka. Porozmawiajmy o twojej podwójnej tożsamości artystycznej. Pamiętam cię najpierw jako muzyka. Potem przeczytałem debiutanckie „Mikrotyki”. Mam wrażenie, że jako pisarz osiągnąłeś więcej: finały Nike, Nagroda Literacka Gdynia. Jak sam siebie postrzegasz – jesteś bardziej muzykiem czy pisarzem?
– Długo uważałem się przede wszystkim za muzyka, to mój zawód, z którego się utrzymuję. Gram koncerty – w życiu zagrałem ich pewnie ze 2 tys., od Stanów po Etiopię – nagrywam płyty, mam wierną grupę słuchaczy. Trudno byłoby udawać, że nie jestem muzykiem. Natomiast trudniej było mi się przyznać, że jestem pisarzem. Dla mnie pisarze to od dzieciństwa byli „najlepsi z ludzi” – mądrzy, wyjątkowi. Jak miałem siebie postawić obok Stasiuka? Ojciec powiedział mi po mojej drugiej książce: „Teraz jesteś pisarzem. Jedną może napisać każdy, kto umie składać zdania, ale dwie – to znaczy, że masz coś do powiedzenia”. I to mnie przekonało. Drukuje mnie „Twórczość”, inne periodyki, piszę naprawdę dużo.

W twoich tekstach znajduję rytm; gdy się czyta, czuje się melodię. Chyba to, że jesteś muzykiem, pomaga ci ładnie pisać.
– Na pewno nie przeszkadza. Już od pierwszych literackich zachwytów – gdy miałem 15-16 lat i czytałem Babla, Zamiatina, Schulza, Stryjkowskiego – zrozumiałem, że najpiękniejsze w literaturze jest coś, co trudno nazwać: melodia, rytm, fraza. Dla mnie literatura piękna powinna być przede wszystkim piękna. Nie lubię książek pisanych przezroczystym językiem, zdaniami, które ze sobą się nie łączą. Melodia jest dla mnie ważniejsza niż to, co w książce jest – nie w tym sensie, że piszę bzdury, byle miały ładny rytm, tylko że to musi

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura

Sztuka słuchania

Nagroda Nike dla literatury, która pozwala dostrzec Innego

Są takie chwile, gdy literatura wychodzi poza swoją orbitę. Gdy książka staje się nie tylko opowieścią, ale i sposobem patrzenia na świat. W tym roku tak właśnie było. Eliza Kącka otrzymała Nagrodę Literacką Nike za esej „Wczoraj byłaś zła na zielono”. I choć można by powiedzieć: kolejny sukces badaczki, krytyczki, felietonistki, w rzeczywistości to wydarzenie ma wymiar znacznie głębszy. Bo oto do centrum literackiego świata wkracza książka o relacji matki i córki, o próbie zrozumienia inności oraz o tym, jak trudne, a zarazem konieczne jest naprawdę widzieć drugiego człowieka.

Kącka otrzymała także nagrodę czytelników, co jedynie potwierdza, że jej proza trafiła w gusta nie tylko krytyków, ale i szerszej publiczności. Zresztą to właśnie Kącka otrzymała najgłośniejszą owację podczas prezentacji finalistów w czasie gali w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego.

Akt odwagi

Eliza Kącka, znana dotąd z erudycyjnych, a nierzadko zadziornych esejów o literaturze, tym razem napisała książkę bardzo osobistą. Mówi o niej jako o autobiograficznym eseju o życiu z neuroatypową córką, Rudą. Ale już pierwsze strony pokazują, że to nie jest książka o diagnozach, medycynie czy psychologii. „Nie będę cytować rozpoznań, bo ta książka sprzeciwia się władzy. Również władzy diagnoz”, pisze Kącka. To gest odwagi: odejście od języka, który porządkuje, klasyfikuje i rozdziela. W zamian – język relacji, spotkania, współobecności.

Odbierając nagrodę, autorka mówiła: „Wyszłam tu jako rzeczniczka formy literackiej, ale stoję jako matka, jedna z wielu. Ta, która słyszała niemy krzyk swojego dziecka i swój własny. Myślę o matkach, które to doświadczenie podzielają – i w ich imieniu odbieram tę nagrodę”. Obok niej stała Ruda. Obraz prosty, a jednak przejmujący. Bo w tym akcie zawiera się sens całej opowieści: to, co osobiste, staje się wspólne.

Przewodnicząca jury Justyna Jaworska mówiła w laudacji, że kapituła postanowiła nagrodzić „książkę przygodową”. Nie w znaczeniu gatunku, ale doświadczenia. „Taką, która nie odgradza się od czytelnika, przeciwnie – podaje mu rękę, porywa, a potem zostawia z przesłaniem trafiającym do serc”. To dobrze

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura

Prorok końca świata

Noblista László Krasznahorkai, czyli Węgry rozpaczy i szaleństwa

W świecie, który coraz częściej przypomina jego własne pisarskie wizje, László Krasznahorkai został laureatem Literackiej Nagrody Nobla. Akademia Szwedzka doceniła jego „porywającą i wizjonerską twórczość, która pośród apokaliptycznego przerażenia potwierdza moc sztuki”.

Dla czytelników i krytyków nie był to werdykt zaskakujący. Węgier od dawna znajdował się na szczycie bukmacherskich list. 10 lat temu otrzymał Man Booker International Prize, co już wówczas potwierdziło jego pozycję jako jednego z najoryginalniejszych i najtrudniejszych autorów współczesnej Europy.

To dopiero drugi w historii węgierski laureat literackiego Nobla – po Imre Kertészu, nagrodzonym w 2002 r. Pisarz na co dzień mieszka w Berlinie z żoną Dorką, sinolożką i typografką, oraz trzema córkami.

Urodzony w 1954 r. Krasznahorkai zadebiutował w 1985 r. powieścią „Szatańskie tango”, która niemal natychmiast przyniosła mu rozgłos i została zekranizowana przez reżysera Bélę Tarra, przyjaciela i „artystycznego współtwórcę jego świata”. „Szatańskie tango” to przejmująca książka o rozpadającym się świecie, ludziach na krawędzi i o końcu, który już nadszedł, tylko jeszcze nie wszyscy go zauważyli.

„Melancholia sprzeciwu” z kolei w 1993 r. została uznana za najlepszą książkę roku w Niemczech, a sam pisarz zyskał międzynarodową sławę. Od tamtej pory jego twórczość przekładana jest na wiele języków. W Polsce do tej pory ukazały się trzy tytuły, nakładem W.A.B.: „Szatańskie tango” (2004), „Melancholia sprzeciwu” (2007) oraz „Wojna i wojna” (2011). Wszystkie przełożyła Elżbieta Sobolewska, wybitna tłumaczka z języka węgierskiego. W grudniu br. w wydawnictwie Czarne planowana jest premiera książki „A świat trwa”. W zapowiedziach znalazły się także kolejne publikacje autora po polsku, w tym wznowienie „Szatańskiego tanga”.

Świat Krasznahorkaia zaludniają postacie z marginesu

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura

Czytanie jest formą odczuwania świata

10 książek roku 2024

Polak przeczytał w minionym roku tylko 0,6 książki. Ale wydawcy się nie przejmują, wciąż wydają więcej i więcej. Niektóre tytuły są rewelacyjne

Statystyczny Polak przeczytał w minionym roku tylko 0,6 książki. Wydawcy jednak mają to nosie, wciąż wydają więcej i więcej. A niektóre tytuły są wręcz rewelacyjne. Mówię więc: Polaku, wyjdź z ułamka!

Czasem mam wrażenie, że od 2020 r. żyję na poligonie. Oto liceum z piekła rodem, z którego nie może wyzwolić żadna matura. Chwilami oddechu, przerwą obiadową, są lektury książek. Dobrych, ciepłych, pożywnych. I jeśli w poprzednich latach na tych łamach pisałem o dekalogu nowej normalności w czasie pandemii, o 12 gniewnych tytułach z momentu, gdy apokalipsa czaiła się tuż za rogiem, a także o książkach, które po prostu zasługują na uznanie, to teraz prezentuję wyjściową dziesiątkę publikacji, które w 2024 r. były jak dobra długa przerwa. Co nie znaczy, że zawsze było tylko przyjemnie. Kolejność książek w zestawieniu wylosował mi ChatGPT. Nie ma tu parytetów płci ani wydawnictw, żadnych reguł, jedynym kryterium było dla mnie czytanie, które jest formą odczuwania świata.

 

1. Izabela Tadra

Hotel ZNP

Filtry, Warszawa

Zatrzymałem się w hotelu odmalowanym przez Izabelę Tadrę, w opowieści bliskiej każdemu, kto przekroczył Rubikon młodości i nieodwołalnie wszedł w ten etap egzystencji, gdy lista rozczarowań jest dłuższa niż oczekiwań. W najbrzydszym hotelu w Warszawie, który ma najpiękniejszy widok na miasto, spotykają się Mężczyzna po przejściach i Kobieta z przeszłością. Chociaż autorka pisze o sprawach fundamentalnych, nie ma tam grama nieznośnego patosu, jest za to błyskotliwy humor, a także właściwy rytm, który nie pozwala oderwać się od lektury. To nie tylko traktat o życiu, rozprawa z mieszczańskim wychowaniem, litania marzeń, pragnień i wątpliwości. To przede wszystkim majstersztyk literacki. Każde zdanie debiutanckiej powieści Tadry jest dopracowane, ma swoją wagę i znaczenie.

 

2. Claudia Durastanti

Obca

tłum. Tomasz Kwiecień

Czarne, Wołowiec

Obcość jest poczuciem, które niczym niepokój przychodzi znienacka. Każdy z nas czuje się w którymś momencie, w danej sytuacji czy relacji obcy. Wtedy można się przyjrzeć takim publikacjom jak „Obca”. W autobiograficznej, słodko-gorzkiej historii, gdzie miesza się włoskie dolce vita i nowojorski american dream, czarne słońce południa i bezwzględność kapitalistycznej arki, mamy toksyczne relacje i wykluczenie, życie rozpisane na wiele smaków i nut. Bo chociaż Durastanti pisze o swoich głuchych rodzicach, opowieść ma rytm i wątki powracające jak refren, gdy na plan pierwszy wysuwa się naturalna potrzeba bliskości ponad podziałami i ograniczeniami. Czy to nie brzmi uniwersalnie?

 

3. Katarzyna Pochmara-Balcer

Swobodne wpadanie

Cyranka, Warszawa

Wielu z nas ma taką pasję, której nie rozumie świat. Bohaterka „Swobodnego wpadania” mówi wprost: „Miałam 16 lat. I choć z szukania ojca zrobiłam osobistą dyscyplinę sportową, znajdowanie go wychodziło mi najlepiej jedynie w literaturze”. To zdanie ustawia książkę. Powrót ojca do domu, pozorny, trudny i dziwny, zmienia życie córki. Mieszkanie staje się areną walki na słowa i gesty, a atmosfera gęstnieje z dnia na dzień. Dzięki wirtuozerskiemu językowi autorki czytelnik może się znaleźć w samym środku rodzinnego cyklonu, gdy ze starych ran tryska świeża krew, a głęboko tłumione myśli znajdują ujście w słowach. Skromna objętościowo proza niesie ogromny ładunek emocji. Choć książkę można przeczytać w jeden wieczór, myśli się o niej dużo dłużej. Tym intensywniej, im bardziej przeciąga się szara, jałowa zima, zamykająca nas w domach. W sportach smutku, w których jesteśmy absolutnymi czempionami.

 

4. Jon Fosse

Białość

tłum. Iwona Zimnicka

ArtRage, Warszawa

A jeśli już przy zimie jesteśmy, to w 2024 r. ta nowelka noblisty z 2023 r. zaskoczyła mnie jak zima drogowców. Mała wielka książka. Gdyby książki sprzedawać na strony, to ta w przeliczeniu na kartkę byłaby najdroższa na świecie. Cieniutka niczym broszura zawiera tylko potrzebne zdania, sens ukryty i w treści, i w formie. Ale o czym jest „Białość”? Czy to nowela o samotności, a może alegoria depresji albo plastyczny opis nawrócenia? Na to już musi sobie odpowiedzieć sam czytelnik, któremu autor – pomimo objętości powiastki – zostawia wiele przestrzeni. Prostota i uniwersalizm książki sprawiają, że każdy odczyta ją po swojemu.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Między słowem, miejscem a pamięcią

Obca we własnym domu

Claudia Durastanti – (ur. w 1984 r. na Brooklynie) pisarka i tłumaczka. W wieku sześciu lat przeniosła się z matką i bratem do Gallicchio w regionie Basilicata. Absolwentka rzymskiej La Sapienzy. Publikowała m.in. w magazynach „Granta”, „Los Angeles Review of Books” i „The Serving Library”. Członkini zarządu Międzynarodowych Targów Książki w Turynie, współpomysłodawczyni Festiwalu Literatury Włoskiej w Londynie. Autorka książki „Obca”

„Obca” pełna jest wątków autobiograficznych, choć zachowuje formę powieści. Skąd decyzja, by tę historię przedstawić jako fikcję, a nie literaturę faktu?
– To był świadomy wybór, choć po części również naturalny wynik moich doświadczeń życiowych. Gdy pisałam o dzieciństwie czy młodości rodziców, a nawet o wspomnieniach z czasów, kiedy mnie jeszcze nie było, czułam, że te historie wymagają pewnego dystansu. Fikcja daje możliwość wzniesienia się ponad fakty, a jednocześnie zapewnia przestrzeń, gdzie prawda miesza się z wyobraźnią. Pisząc, sięgam po rzeczywistość, ale używam jej jako surowca – odtwarzam ją, przekształcam, przemycam coś, co jest tylko moją interpretacją przeszłości.

Piszesz zarówno po włosku, jak i po angielsku. Jak język wpływa na sposób opowiadania przez ciebie historii?
– Pisanie to dla mnie ciągły akt tłumaczenia. W mojej głowie wiele myśli rodzi się po angielsku, ale zanim przeleję je na papier, muszę je „przekonwertować” na włoski. To interesujący proces, w którym języki oddziałują na siebie nawzajem. Kiedy piszę po włosku, poruszam się swobodniej w obszarach związanych z przeszłością, z mitycznymi korzeniami, dzieciństwem. Natomiast gdy zaczynam mówić o teraźniejszości, która dzieje się w Londynie czy w Nowym Jorku, o bieżących wydarzeniach czy o kwestiach politycznych, często przechodzę na angielski. Mam wrażenie, że zarówno włoski, jak i angielski mają swoje specyficzne miejsce w mojej historii.

Życie między językami i kulturami jest jak posiadanie kilku domów, ale w żadnym z nich nie przebywam na stałe. Wielojęzyczność nie oznacza tylko umiejętności posługiwania się różnymi językami; to także różne sposoby wyrażania myśli i przeżywania świata. Włoski jest dla mnie językiem zmysłów, obrazów, rodzinnych historii. Angielski z kolei otwiera mnie na świat zewnętrzny, na przemyślenia intelektualne, na literaturę, która ma bardziej analityczny charakter. Dzięki temu mam większą swobodę, ale też odczuwam brak pełnej tożsamości – w każdym miejscu jestem trochę obca. Nauczyłam się jednak traktować to jako atut. Różnorodność daje mi więcej punktów odniesienia i pozwala spoglądać na życie z dystansu, co bardzo pomaga mi w pisaniu.

„Obca” to także opowieść o rodzinie, która jawi się jako pewnego rodzaju mitologia. Jak wspomnienia o rodzinie wpłynęły na kształt książki?
– Myślę, że moi rodzice byli dla mnie jak postacie z legend, a może wręcz z wielkiego amerykańskiego snu. Mieli w sobie coś z romantycznych bohaterów, żyjących poza utartymi szlakami. Ich życie było naznaczone wyjątkowymi, niekiedy ekscentrycznymi wyborami, które w moich oczach niosły pewien mit. Tata, wieczny outsider, i mama, wieczna poszukiwaczka, której życie przesiąknięte było ideą bycia kimś wyjątkowym – ukształtowali mnie w sposób niezwykle głęboki. I to właśnie oni nauczyli mnie patrzeć na rzeczywistość jak na coś, co można opowiedzieć na różne sposoby, coś, co można mitologizować.

W „Obcej” pojawia się motyw dźwięku i ciszy, co jest związane z głuchotą twoich rodziców. W jaki sposób ta rzeczywistość wpłynęła na twoje pisarstwo?

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Jeszcze w zielone gramy

Czyli miłość dojrzała

Marta Dzido – pisarka i reżyserka, autorka zbioru opowiadań „Babie lato”

Po „Sezonie na truskawki” i „Frajdzie” czas na jeżyny, dynie, cierpkie winogrona? Na „Babie lato”?
– Po opowieści o wiośnie kobiecości, gdy ta kiełkuje, czas na jesień, tę wczesną jesień, gdy życie ma dojrzały smak. „Babie lato” to książka, która nie narodziłaby się w 25-letniej dziewczynie. Tamta dziewczyna napisała „Małża”. Także kobieta przed czterdziestką, która napisała „Frajdę” – opowieść o ludziach, którym wciąż wydaje się, że są nieśmiertelni – nie nosi w sobie „Babiego lata”. Ta opowieść musiała poczekać, dojrzeć. Wymagała ode mnie przejścia w kolejny etap, w którym jest miejsce na akceptację przemijania, starzenia się, zrozumienia kruchości bytu. Pisałam „Babie lato” w czasie pandemii, zaraz po niej i w momencie wojny tuż obok, gdy poczucie kresu, śmierci stało się jeszcze mocniejsze. Pandemia i wojna to doświadczenia formacyjne dla naszego pokolenia. Wielu osobom bardzo zmieniły myślenie. W tym czasie odeszło kilka bliskich mi osób. Sama byłam chora na dziwne choroby, doświadczyłam przykrych stanów i lęków.

Ale zostałaś także babcią, weszłaś w nową kobiecą rolę.
– Tak, pojawiła się osoba, która mówi do mnie: babciu. Zaczęłam uczyć się tej nowej roli, żonglować słowem babcia, baba, słowem, które obrosło wieloma stereotypami i budzi konkretne skojarzenia, stąd „Babie lato”. Wychowałam córkę, która ma teraz córkę, a ja jestem babcią. Czuję, że przechodzę w stan, w którym nic nie muszę. Z niewiasty staję się wiedźmą, czyli tą, która wie.

Czy można być wiedźmą, tą, która wie, bez doświadczenia bycia matką?
– Można, można dojść do tego innymi drogami. Nie musisz mieć doświadczenia macierzyństwa, by być dojrzałą, świadomą kobietą. Możesz rodzić metaforycznie, np. dając światu swoją twórczość. Możesz dawać wsparcie innym, uprawiać siostrzeństwo, dzielić się doświadczeniem. Kobiecość to przecież też rozwój duchowy, tworzenie wspólnoty, do której nie są niezbędne więzy krwi. Żyjąc, nadpisujesz różne formy kobiecości, jesteś więc i dziewczynką, i młodą kobietą, i dojrzałą panią. Możesz być wszystkimi naraz. Zrozumiałam to, pisząc „Babie lato”. Wchodząc w kolejne etapy, wcale nie rozstałam się z poprzednimi wersjami siebie. Tamta dziewczynka, którą dawniej byłam, wciąż jest we mnie. To tak jak z drzewem, gdy patrzysz w przekroju na pień, widzisz słoje. Podobnie jest ze mną – obrastam w warstwy.

Czyli nie ma żadnej grubej kreski?
– Jest taka pierwotna figura bogini uosabiającej kobiecość, składa się z trzech postaci: młodej dziewczyny, dojrzałej kobiety i staruszki. Ja identyfikuję się z tą świętą trójcą jak najbardziej. Ale oczywiście każdy ma swój sposób przeżywania tych etapów i nie jest moją rolą mówienie, że coś jest tylko dla młodej dziewczyny, a coś tylko dla staruszki. Zresztą u mnie to zawsze było płynne, bo zostałam mamą bardzo wcześnie, mając 19 lat, a babcią już wieku 41 lat. Bardzo możliwe, że zostanę i prababcią. Kolejne etapy mojego życia następowały szybko po sobie, więc siłą rzeczy musiałam dojrzeć. Dało mi to jednak ogromną siłę. Pierwsze książki pisałam, wykradając czas pomiędzy obowiązkami domowymi i opieką nad dzieckiem a studiowaniem, które jeszcze musiałam łączyć z pracą, by się utrzymać. To mnie zbudowało jako pisarkę i jako kobietę.

Dziś pisanie książki jest projektem, życie jest projektem, wszystko zapisane i zaplanowane. „Baby, oto moja tajemnica wiary, wielka jest, wreszcie umiem latać”. Tak piszesz w książce. Czujesz się wolna?
– Zawsze miałam apetyt na życie, dużo robiłam, by nie dać się stłamsić, wtłoczyć w ramy. Wiele rzeczy mnie fascynowało, ciekawiło, pielęgnowałam swoje marzenia, starałam się je realizować. Dalej chcę żyć pełnią życia, ale nie skupiam się na tym, że coś muszę. Dlatego „Babie lato” można odczytywać jako opowieść o wyzwoleniu. Rób to, czego pragniesz, nie rozmieniaj się na drobne.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura

Wehikuł znaczeń Urszuli Kozioł

I żebym nie potrąciła motyla, który zamyśla się nad kwieciem

Czym jest literacka długowieczność? Ostatnia żyjąca poetka z pokolenia „Współczesności” (albo pokolenia ‘56), generacji m.in. Mirona Białoszewskiego, Andrzeja Bursy, Stanisława Grochowiaka czy Haliny Poświatowskiej, w końcu otrzymała najważniejszą literacką nagrodę w Polsce. Gdy 55 lat temu dostawała Nagrodę Kościelskich, była już autorką uznaną.

Nagrodzony tomik „Raptularz” (Państwowy Instytut Wydawniczy) zgodnie z tytułem przypomina brudnopis, notatnik lub szkicownik, w którym znajdują się nie tylko nowe wiersze, ale i przypomniane fragmenty utworów sprzed lat. Treść w dużej mierze dotyczy odchodzenia, straty, apokalipsy, ale ta tematyka obecna była w poezji Urszuli Kozioł od zawsze, m.in. w tomie „W rytmie korzeni” z 1963 r., którym wdarła się do czołówki polskich poetek.

Kozioł udowadnia, że po apokalipsie II wojny światowej jest miejsce dla poezji, bo tylko ona może oswoić ze stratą, tą bardzo osobistą, ale także tą, która oznacza odchodzący świat, bieg czasu. W jej poezji intymna historia miesza się z Wielką Historią, ale śmierć jest zawsze sprowadzona do jednostki. Zostaje „nic” i „nikt”. „Z niczym tu przyszłam / i odejdę z niczym / i wkrótce będzie jakby mnie nie było”, pisała we wcześniejszym tomiku „Znikopis”.

Cisza i Pustka to u poetki tematy stałe, ale głośne

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura

Nobel za intensywną prozę poetycką

Od lat narzekaliśmy na eurocentryzm nagrody, cieszy więc, że wyróżniono autorkę z Korei Południowej

Tegoroczna Literacka Nagroda Nobla jest pewnego rodzaju zaskoczeniem, choć do sensacji daleko. Przewidywano, że laur trafi do kobiety (w ostatnich latach nagroda trafia na przemian do kobiety lub mężczyzny) i osoby spoza europejskiego kręgu kulturowego. Bukmacherzy stawiali na Can Xue z Chin oraz Alexis Wright z Australii. Ostatecznie wiekopomne wyróżnienie trafiło do południowokoreańskiej poetki i pisarki Han Kang. Komitet docenił ją „za intensywną prozę poetycką, która mierzy się z historycznymi traumami i obnaża kruchość ludzkiego życia”.

Akademia wskazała również, że Han Kang „wykazuje się fizyczną empatią wobec ekstremalnych historii życiowych, co jeszcze wzmacnia jej coraz bardziej metaforyczny styl”. Jej twórczość „charakteryzuje się podwójnym ujęciem bólu, związkiem między cierpieniem psychicznym i fizycznym, ściśle związanym z myśleniem Wschodu”.

– Otrzymaliśmy to, czego oczekiwaliśmy. Od lat narzekaliśmy na eurocentryzm

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.