Wpisy od Stanisław Filipowicz
Umysł (ponownie) zniewolony
Kiedy to było – wczoraj czy przedwczoraj – gdy pokropiwszy święconą wodą cienie przeszłości, przypinaliśmy sobie anielskie skrzydła? Obalenie „komuny” oznaczać miało zmartwychwstanie wolnego słowa – zwycięstwo nieskrępowanej prawdy strącającej do niebytu myśl zniewoloną. Wzruszające to były chwile.
Gdzie się podziały nasze anielskie skrzydła? Co ujrzymy, stając dzisiaj przed lustrem?
W „Zniewolonym umyśle” Czesław Miłosz umieścił jako motto słowa „starego Żyda z Podkarpacia”: „Taki, co mówi, że ma 100 procent racji, to paskudny gwałtownik, straszny rabuśnik, największy łajdak”. Niestety, dzisiaj wszyscy chcą mieć 100 procent racji. „Paskudny gwałtownik” odzywa się coraz mocniejszym głosem. Gdzie są nasze wzniosłe intencje, wahania i powątpiewanie? Przedziwny cykl historii – po zmartwychwstaniu wolnego słowa nastąpiło wskrzeszenie języka fanatycznej jednostronności.
Powinniśmy się czuć zaskoczeni? Po latach zaglądam do mającego kiedyś mocny rezonans eseju Milana Kundery „Zachód porwany albo tragedia Europy Środkowej”. Snując swe rozważania, Kundera wprowadzał na scenę postać „wandala”. Czytamy: „Wandal to dumna z siebie ograniczoność umysłu: wystarcza sobie samemu i w każdej chwili gotów jest dochodzić swoich praw. Ten dumnie ograniczony umysł wierzy bowiem, że możność dostosowania świata do jego obrazu należy do jego niezbywalnych praw”.
Jak wiele z tych obserwacji powinniśmy wziąć do siebie? Czym jest dzisiaj „Zachód”? Jak zrodziła się obsesja moralnej przewagi, która, o zgrozo, stała się jednym z prawideł „wolnego świata”? Jak doszło do tego, że jesteśmy gotowi uderzać innych naszą „prawdą” po głowie?
Niestety, kołowrót umysłu zniewolonego wciąż się obraca. Mam na myśli nie tylko zjawisko internetowych baniek komunikacyjnych. Chodzi o więcej, o głęboką deformację wzorców, które ongiś tworzyły osnowę kultury wolnego słowa. O blokowanie przestrzeni refleksji zgodnie z
Kto kogo powinien się bać?
Kroczymy dumnie. Nasze sztandary powiewają na stosach makulatury – własną mądrość przeznaczyliśmy na przemiał. Rozum abdykował, króluje efekciarstwo. Przodownikami w krainie absurdu są oczywiście politycy. Naiwnie myślałem, że stylizacje oparte na asortymencie sieci handlowej Militaria.pl. należą do epoki słusznie minionej. Ale gdzie tam, pojawiły się repliki. I znowu oglądamy imitacje mundurków na tle machin bojowych.
Propaganda inscenizuje Orwella – organizuje treningi jednomyślności. Argumenty nie mają dziś większego znaczenia – język polityki stał się narzędziem gwałtu. Ma ogłuszać, wywoływać halucynacje, powodować napady gorączki. Animatorzy politycznych widowisk nie mają dziś żadnych poglądów, oni po prostu tworzą „narracje”. Jako ich napęd wykorzystują emocje. W maglu politycznym cynizm miesza się ze skrajną naiwnością, afektacja z wiarą w cuda. Powstaje mieszanka, za pomocą której można wysadzić świat w powietrze.
Wysłuchujemy morałów na temat dezinformacji, podczas gdy kłamstwo stało się jednym z głównych narzędzi władzy. Liberalna polityka nacechowana jest dziś pogardą – jesteśmy traktowani jak widzowie w tanim kinie, którzy powinni uwierzyć w każde głupstwo. Najważniejsze, by nie myśleć inaczej – Wielki Brat grozi palcem. Wahania prezydenta USA, jak potraktować sprawę dronów, które naruszyły naszą przestrzeń powietrzną, jeden z portali internetowych określił następująco: „Nowe bzdury Trumpa o dronach”. Zgłębiając tę puentę, zapytałbym jedynie: w którym to kraju bzdury odgrywały zawsze większą rolę i do czego to ostatecznie doprowadziło? Co o tym mówią kroniki?
Wstyd. Kiedyś ta bańka pęknie, już widać symptomy. Jeśli porównamy oficjalny przekaz polityczny – wzmacniany przez zaangażowane media mainstreamu – z klimatem opinii ukształtowanych w internecie, okaże się, że istnieją dwa odrębne porządki myślenia. Bardzo wyraźnie widać to w komentarzach i wyjaśnieniach
Wielka masakra kotów
Wielka masakra kotów nie jest fantazją. Doszło do niej w XVIII-wiecznym Paryżu. W tych czasach sympatię dla kotów utożsamiano z pańskim wykwintem. Do tego – jak zawsze – koty oskarżano o konszachty z diabłem. Czasami hamulce przestawały działać, tak jak u schyłku lat 30., gdy szału dostali czeladnicy drukarscy z ulicy Saint-Séverin. Zwierzęta chwytano do worków, następnie, po symbolicznym procesie, wieszano. Sceny gwałtu powtórzyły się potem wielokrotnie w pantomimie. Instynkt odwetu miał mocne, głęboko ukryte korzenie. W corocznych obrzędach nocy św. Jana paryżanie wrzucali do ognisk całe worki kotów.
Niebawem dręczyciele kotów przywdziali szaty dostojeństwa. Nadeszła rewolucja – „lud suweren” stanął na szczytach władzy ze wszystkimi swoimi skłonnościami i upodobaniami. Urzekający wiek XVIII – czas Oświecenia, epoka postępu. Na jego straży stanęła gilotyna.
Co oznacza postęp? Konkretne udoskonalenia? Owszem. Jednak zasada postępu, sprowadzona na tory abstrakcji związanej z pojęciem dobra, staje się niebezpieczną pokusą, czasami prowadzi do zbrodni. Ile okrucieństw popełniono w epoce kolonizacji, powołując się na wymogi związane z postępem „cywilizacji”?
Odnosząc się do losów wielkiej iluzji, Czesław Miłosz pisał: „Wiek XIX nie zasługuje na podziw i kiedy I wojna światowa zaczęła pruć jego materię, wysypały się z niej trociny. Posąg humanitarnego, rozumnego, stałego postępu, któremu składano hołdy, okazał się kukłą”.
Nasz dorobek robi wrażenie: dwie wojny światowe, miliony poległych. Trzecia – kto wie, być może na progu? Nauczyliśmy się czegoś? Patrząc na postawy polityków oświeconego Zachodu, można odnieść wrażenie, że wszelkie nauki poszły w las. Pojawił się charakterystyczny rodzaj egzaltacji związanej z wojną. Jest z nią dziś do twarzy. Politycy stają się potrzebni i ważni. Tak, tak – synowie Achillesa. Waleczni, z błyskiem w oku. Tańczą na parapecie.
Amerykański generał rzuca śmiałą myśl: mówi o „starciu Kaliningradu z powierzchni ziemi”. Odważnie. Ciekawe, czy zastanawiał się nad zasadą odwetu nuklearnego. W czyim imieniu występuje? W imieniu mieszkańców Braniewa, Bartoszyc, Gołdapi? Odnosząc się do przyczyn i przebiegu
Psychodrama świętoszka
Stając na wyżynach zaangażowania, pani Dulska nauczała: przyzwoity człowiek powinien się gorszyć. A ponieważ jest przyzwoity, siebie może zostawić w spokoju i skupić uwagę na innych. Gorszymy się dziś głęboko, mówiąc o populizmie, załamujemy ręce, patrząc, jak świat schodzi na psy. No bo oczywiście my jesteśmy lepsi. My, czyli kto?
Zastanówmy się przez chwilę. W czasach, gdy pani Dulska rozwijała swoją namiętność, Stanisław Brzozowski pisał o „epikureizmie pogodnego dogasania”. Niepokoiła go „bezdziejowość polskiej psychiki” i wyrastająca z jej pnia dewocja. To na tym tle rozgrywała się psychodrama świętoszka zatrzaskującego okna, by nie słyszeć chrzęstu kamieni, po których przetacza się historia.
Komu potrzebne jest zgorszenie obrażonego na świat świętoszka? Jaki sens ma pogarda wymierzona w Donalda Trumpa? Głosowało na niego ponad 76 mln Amerykanów. Czy mamy udzielić im lekcji, tłumacząc, na czym polega prawdziwa demokracja? Bo wiemy lepiej?
A sam populizm? Jego istotę stanowi pochlebczość. Popadając w zgorszenie, nie zapomnijmy, że schlebianie masom stanowi nieodłączną część demokracji. Wywyższenie ludu ma swój głęboki sens dziejowy. Populus Romanus, ateński demos – to brzmi dumnie. Gdzie jest granica oddzielająca dostojeństwo od dekadencji i upadku? W jaki sposób to, co naturalne, może się stać wynaturzeniem? Czy potrafimy uchwycić moment, w którym wielkie idee odsłaniają swoje mroczne alter ego?
W antycznym Rzymie objęcie władzy cesarskiej wymagało aplauzu ze strony ludu. Manipulacja, kupowanie poparcia, uwodzenie tłumów to stały element rzymskiej polityki. Czy w Atenach było inaczej? Demos czekał na nagrody, na obietnice. Namiętności brały z zasady górę nad argumentami. Nie zapomnijmy: ateńska demokracja nie przetrwała. Ustrój, który otaczamy nimbem świętości, mówiąc o „władzy ludu”, miał swoje wady wrodzone. W Atenach panowała gorączka. Demagodzy, grając na nucie egzaltacji, pochlebczości i zakłamania
Honor i hybris
Po kilku latach wracam do wydanej w roku 2019 biografii Józefa Becka „Najpierw Polska. Rzecz o Józefie Becku” pióra Jerzego Chociłowskiego. Książka nie wywołała właściwie żadnych reakcji. Szkoda, zasługiwała na zainteresowanie. Dzisiaj – tak myślę – warto ją sobie przypomnieć.
Pisząc te słowa, korzystam też z zachęty wybitnego znawcy stosunków międzynarodowych Johna Mearsheimera, często goszczącego na łamach „Przeglądu”. W 2019 r. ukazał się polski przekład jego pracy „The Tragedy of Great Power Politics”, jako „Tragizm polityki mocarstw”. Tłumaczenie opatrzył Mearsheimer specjalną „Przedmową do wydania polskiego”. Pisał: „Historia Polski powinna skłaniać jej mieszkańców do studiowania polityki międzynarodowej, by mogli zrozumieć jej brutalność i potrafili odpowiedzieć na pytanie, dlaczego ich kraj tak często padał ofiarą mocarstw”. Zanim osądzimy politykę Becka, pomyślmy o tym wszystkim.
W okresie międzywojennym Polska znalazła się w tragicznym położeniu. Miała przeciwko sobie wrogo nastawionych, rosnących w siłę sąsiadów, którzy dążyli – jak ostatecznie się okazało – do jej unicestwienia. Czy było jakieś wyjście? Tragiczność oznacza brak wyjścia. W sytuacji tragicznej każde posunięcie kończy się niepowodzeniem – każdy wybór staje się porażką. Na tym właśnie polega tragizm historii. Co w takiej sytuacji nazwiemy błędem? Polityka Becka była racjonalna – budowanie sojuszy trudno przecież traktować jako działanie zaprzeczające trosce o losy państwa. Historia jest jednak bestią, która nigdy nie daje za wygraną. Jak się zakończyły nasze rachuby związane z sojuszami, wiemy.
Najbardziej poruszającym fragmentem biografii Becka jest opis porannych godzin dnia 1 września 1939 r. Cytuję: „Obudzony w piątek rano 1 września nalotem Beck nie zdradzał zdenerwowania. Spodziewał się, że niebawem obaj sojusznicy
Demokracja jako stan upojenia
Na czym polega demokracja? O, wszystko jest proste. Trzeba dotrzeć do emocji i skutecznie zarządzać preferencjami. Takich nauk udzielają nam eksperci, sięgając do repertuaru marketingowych prawd objawionych. W kanonie objawienia mieszczą się też dobre rady. Najprostsza jest taka: mówcie to, co ludzie chcą usłyszeć. Wtedy traficie do raju – będziecie się huśtać na nitce popularności. A jeśli nitka się urwie? Żaden problem, zaczniecie mówić coś innego. Najważniejsze, by poruszać się z wiatrem i płynąć z prądem.
Jeszcze nie tak dawno temu słuchaliśmy baśni stawiającej na piedestale pojęcie rozumu komunikacyjnego. A teraz, rozejrzyjmy się – czy tak właśnie ma wyglądać racjonalność komunikacyjna? Hipokryzja, kłamstwa, manipulacja? To są wyżyny racjonalności? Taki sens ma demokracja?
Żyjemy w ciekawych czasach. Ustalono, że nie ma już rzeczywistości, są tylko obrazy. Gdzieś tam, w katakumbach zdrowego rozsądku, ukrywają się jeszcze realiści. Czeka ich jednak smutny los: staną się pokarmem dla lwów w Koloseum. To przecież sekta dziwaków, nikt ich nie lubi, muszą zostać ukarani. Cudownie jest mieć przed oczami fajerwerki i fantasmagorie. A oni? Zamiast przyłączyć się do korowodu radości, marudzą. Mówią: popatrzcie, ocknijcie się. Mają rację? W żadnym razie – wszystko można przecież przemalować i będzie pięknie.
Realistów pokonali mistrzowie pędzelka. Cieszymy się z własnej ignorancji, rozkoszujemy fikcją, upajamy fałszywymi kalkulacjami i nieustannie uderzamy w bębny. Tak, żeby faktów nie dopuścić do głosu. Najważniejszy jest entuzjazm.
Jak głębokie może być to upojenie? Jaką cenę płacimy, akceptując tyranię reklamy i przemysłu rozrywkowego? Może – tak jak w gnostyckich opowieściach – odurzeni zapadamy w sen? Majaczymy, poruszamy się w malignie. Mamy wytrzeźwieć? Ostrożnie, nagłe przebudzenie może wywołać wstrząs. Znajdziemy się w sytuacji, do której odnosi się pojęcie syndromu paryskiego. Konfrontacja Paryża marzeń i reklam z szarą codziennością wywołuje szok (dotyczy to głównie turystów z Japonii). Halucynacje, stany lękowe, zaburzenia pracy serca. Czy warto się budzić?
A może jesteśmy opętani? Czego tu się wstydzić? Grecy uważali, że szaleństwo jest darem bogów (i pierwotną formą poznania). Włoski pisarz Roberto Calasso podkreśla, że całą homerycką psychologię przenika motyw opętania. Dotyczy to ludzi i bogów. Wszystkie
Pospolitość
Chętnie dziś używamy słowa charyzma. Nawet wtedy, gdy nie ma żadnego powodu. Usłyszałem – był to jeszcze okres chłodu – uwagę dotyczącą podążającego ulicą dżentelmena w szortach: „Ma facet charyzmę”. Wzruszające, jak niewiele trzeba, żeby się wyróżnić. Takie oto czasy nadeszły. Ton nadają politycy, którzy dla efektu potrafią zrobić o wiele więcej niż jegomość w szortach, niektórzy nawet chodzą w kapeluszach. I tu rodzi się pytanie: czym w dzisiejszych czasach różni się charyzma od obciachu?
W dobie językowej anarchii pojęcie charyzmy nie ma już właściwie żadnego znaczenia. Szkoda, było kiedyś jednym z atrybutów mowy skupionej na dociekliwości. Teraz przypomina rybę pozostawioną na piasku – dogorywa.
Zmienia się słownik, ale zmienia się też rzeczywistość. Tak naprawdę wszystko dzisiaj przeczy charyzmie: nie rozumiemy ani nie cenimy cech wyjątkowych. W polityce upajamy się klimatem pospolitości, pospolitą skłonnością stało się również nadużywanie sztuczek i efektów specjalnych, mających imitować niepowtarzalność. Niestety, wszystko powtarza się potem tysiące razy – pospolitość wykłuwa nam oczy. Najświeższy przykład to kłębowisko pustosłowia i tanich wdzięków prezentowane pod szyldem „debaty prezydenckiej”. Ale nie gniewajmy się, być może to właśnie pospolitość napędza machinę dziejów.
W tym miejscu przytoczę opinię dotyczącą postaci z najniższych kręgów piekła polityki. Przypomina ona ukłucie – zmusza do refleksji. Mowa będzie o Adolfie Hitlerze. Rzecz jest ciekawa i ważna. Zastanówmy się: jeśli w świecie władzy dzieją się rzeczy niesamowite, kogo mamy obarczać odpowiedzialnością? Protagonistów zła? I to wystarczy? Zło musi mieć przecież jakieś korzenie, nie pojawia się w próżni. Co tak naprawdę toruje drogę ekscesom szaleńców? Jaki rodzaj przyzwolenia jest im potrzebny, by wspiąć się na wyżyny?
Niemiecki filozof Peter Sloterdijk pisze o Hitlerze w sposób następujący
Ołtarze tolerancji
Ołtarze wznosimy z myślą o ofiarach. Jakie ofiary należy składać na ołtarzach tolerancji, oddając cześć zasadzie, która prowadzi – jak zakładamy – najkrótszą drogą do raju wolności? Wydawałoby się, że powinna to być miłość własna, a wraz z nią zadufanie i zacietrzewienie. Czy nas na to stać?
We wspomnieniach z ubiegłego lata utkwił mi pewien szczegół. Štefan Kuffa, przedstawiciel słowackiego rządu (sekretarz stanu w jednym z ministerstw), został w sierpniu pobity kijami, kiedy zaprotestował przeciwko wpuszczaniu dzieci na spektakl „Moje dziecko” (ukazujący w pełnej bardzo „dorosłej” szacie – także językowej – problemy LGBT), wystawiany w sierpniu w miejscowości Malá Franková przez artystów Słowackiego Teatru Narodowego z Koszyc. Przedstawienie – warto wspomnieć – było przeznaczone wyłącznie dla osób dorosłych.
Tolerancja jest oczywiście jednym z idiomów sakralnego języka autentyczności. Oto przykład „tolerancji” środowisk artystycznych, gniewnie broniących przywileju mówienia prawdy. Niestety, przywołany obrazek przywodzi na myśl znane powiedzenie dotyczące samochodów Forda: „Pojazd w dowolnym kolorze, pod warunkiem że to będzie kolor czarny”. Podobnie – jak się okazuje – bywa z prawdą: „Przyjmiemy każdą prawdę, pod warunkiem że zgadza się ona z naszymi poglądami”.
Kije były w robocie nie tylko na Słowacji i nie tylko ubiegłego lata. Tak to z tolerancją bywa – upajamy się wielkimi słowami, a czyny idą własną drogą. Wymownie o tym świadczy przykład najbardziej tolerancyjnego – tak na ogół myślimy – kraju na świecie, a więc Polski. Przypomnę tu słowa Cypriana K. Norwida, który w liście do Julii Jabłonowskiej, snując swoją refleksję na temat zacności Polaków, odnotował: „X.P. Skarga, jezuita, zagrożony kijami od dobrych Polaków, kiedy schodził z mównicy
W drodze do piekła
Jaka temperatura panuje w piekle? Niestety, nie ma na ten temat żadnych informacji. Trochę szkoda, bo konkrety robią zawsze wrażenie – gdybyśmy mogli coś ustalić, może byłoby na świecie trochę więcej pokory. Zapowiedź kar ostatecznych do nikogo dziś już nie przemawia, ale kaskady ognia – owszem. Po pożarze w Los Angeles (Miasto Aniołów zmienia się w piekło?) wiemy, że z ogniem nie ma żartów.
Poruszamy się we mgle – jesteśmy w drodze, pokonujemy zakręty, ale ciągle nie widzimy celu. Mam na myśli kwestię rozliczeń. Ci, którzy pociągali za sznurki, wciąż czują się bezkarni. Śledztwa ruszają z miejsca, ale dość opieszale. Źle to wygląda. Rośnie siła zawiedzionych nadziei. Czy nie wyczerpie się w końcu cierpliwość tych, którzy obdarzyli rządzących kredytem zaufania?
Szukając podniety, która mogłaby rozwiać moje ponure myśli, postanowiłem zwrócić się w stronę ludzi, ale z ludźmi – jak wiemy – bywa różnie, nie zawsze można spotkać tych właściwych. Na szczęście są jeszcze książki, poza tym ich autorzy to też ludzie, przynajmniej tak było do niedawna, dziś jest jeszcze ChatGPT, który ma olbrzymi potencjał twórczy. Przekonałem się o tym na własnym przykładzie, oceniając eseje studentów – bywało, że w bibliografii odnajdywałem swoje prace, których nigdy nie napisałem. Jestem dumny.
Wracając do spraw ognia i smoły, wyjaśniam: kieruje mną prosta ciekawość. Wsłuchując się w lamenty pokonanych, w ich skargi na „prześladowania” – oznaczające zniesienie klauzuli bezkarności obejmującej świat pisowskiej władzy – zacząłem się zastanawiać, w czym przejawiła się jej najgłębsza nikczemność, jak wyglądało apogeum zła. Odpowiedź podsunął mi Arthur Schopenhauer, filozof, który miał wielki dar wysłowienia i o rzeczach najbardziej zawiłych potrafił mówić z wyczuciem i wdziękiem.
Od czasów greckich wiemy, że cnotą naczelną jest sprawiedliwość. Jaka kara spotkać może tych, którzy jej zaprzeczą? Według Schopenhauera najbardziej nikczemnym uczynkiem jest „niesprawiedliwość podwójna”, a więc niesprawiedliwość połączona ze zdradą. Na przykład „kiedy najęty przewodnik zabija, zaufany stróż okrada”. To są przypadki „świętokradztwa, wobec którego sami bogowie zakrywają swe oblicza”. Schopenhauer przypomina:
My
W jaki sposób zostaną zapamiętane nasze czasy? Może jako epoka zmartwychwstania dinozaurów i walk, w których stawały przeciw sobie Godzilla i King Kong? Kino jest w końcu naszą wizytówką. Charakterystyczne: świat tłumaczymy sobie jako starcie żywiołów. Staliśmy się we własnych oczach drobinkami, których pałace może obrócić wniwecz jedno ziewnięcie potwora.
Być może sami będziemy musieli stanąć do walki, zmierzyć się z mocami Frankensteina, który zstąpił na ziemię, przybierając nowe imię – AI. Tymczasem homo sapiens wyraźnie opada z sił. Francuski filozof eseista Alain Finkielkraut pisał o „porażce myślenia”. Żyjemy, jak zauważył, w czasach „zdechlaka i fanatyka”. Fanatycy nie myślą, bo do niczego nie jest im to potrzebne, zdechlakom po prostu nie starcza sił. Oto obraz epoki.
Najchętniej mówimy dziś o emocjach. Na tym tle zapanowało prawdziwe szaleństwo. Wszyscy, z politykami na czele, chcą „docierać do emocji”. Być może poczuliśmy się jakoś skrępowani darem myślenia, być może on nas zawstydza, homo sapiens najwyraźniej odwraca się od swojej przeszłości. Oto wreszcie nadeszły czasy pokory – wstydzimy się myśleć.
Nie o tym marzyło Oświecenie. Chociaż właściwie od początku wszystko było dość pogmatwane. Charles Dickens zanotował: „Była to najlepsza i najgorsza z epok, wiek rozumu i wiek szaleństwa. (…) Dążyliśmy prosto w stronę nieba i kroczyliśmy prosto w kierunku odwrotnym”.
Tak bywa. Ze złudzeniami Wieku Świateł z największym talentem rozprawił się Jonathan Swift. Jego „Podróże do wielu odległych narodów świata” to jedno z najfantastyczniejszych dzieł literatury. Głęboki sarkazm miesza się u Swifta z dowcipem i nieprześcignioną przenikliwością. Rozkosz i radość! I pomyśleć, że książka ta została właściwie zamordowana, pomniejszona, oddana dzieciom. W wersji zinfantylizowanej straciła urok oparty na przewrotnych metaforach i całą czarodziejską moc. Stała się czytadłem dla maluchów.
A obrazy Swifta dotykają rzeczy głębokich









