Wpisy od Stanisław Filipowicz
Zawód stary jak świat
21 stycznia 1919 r. w auli Uniwersytetu Monachijskiego odbył się wykład, który mimo upływu ponad stu lat zachowuje blask cennych nauk. Co usłyszeli monachijscy studenci? Wykładowca, prof. Max Weber, przedstawił słuchaczom swoje poglądy na temat polityki i polityków. „Polityka jako zawód i powołanie” – takim tytułem posłużył się, próbując dotrzeć do audytorium. Powiodło się.
Poglądy Webera wciąż budzą żywy oddźwięk. Chociaż, co warto zaznaczyć, wykład był w rzeczy samej pełen okrucieństwa. W nawiasie dodam: przyjmuję, że prawda jest zawsze okrutna. Pewnie dlatego ludzie na ogół robią wszystko, by ją od siebie oddalić. Weber nie używał szminki, pokazał świat polityki bez makijażu, odsłonił jego rzeczywiste, niepokojące oblicze. Przekonywał, że działania polityczne mają zawsze charakter tragiczny. Bez względu na najlepsze intencje w polityce zawsze dzieje się zło.
Czy potrafimy przyjąć taki punkt widzenia? W czasach, gdy wiodącą zasadą stał się infantylny optymizm i polityka wkracza stopniowo na ścieżkę telewizji śniadaniowej? Z jej radosnym szczebiotem i wzajemnym poklepywaniem się po ramieniu, z przymusem poprawności wykluczającej tematy, które mogłyby psuć nastrój przedpołudnia w przedszkolu dla dzieci zamożnych rodziców?
Jest też oczywiście ciemna strona księżyca. Równolegle rozkwita polityczny kanibalizm: brat pożera brata, zanurzywszy go uprzednio w błocie.
Z notatnika grotołaza
W sporach dotyczących przyszłości świata pokaleczonego przez II wojnę pojawiało się niekiedy określenie „jaskiniowy antykomunizm”. Do „jaskiniowców” zaliczano tych, którym antykomunizm zastąpił potrzebę (i zdolność) myślenia. Emigracyjny publicysta Wacław Zbyszewski, charakteryzując antykomunistyczną wrzawę wzniecaną na obczyźnie, mówił o „dyzenterii”. Miał na myśli pustosłowie i sekciarskie zacietrzewienie budzące skojarzenia z towiańszczyzną.
Czy dziś jaskinie są już puste? Otóż nie – jaskiniowcy przetrwali. Nie porzucili też swoich ambicji. Czasami odnoszą kolejne sukcesy, oczywiście na miarę własnych talentów. Najświeższym przykładem ich zwycięstw jest historia marki Red is Bad, której finałem stał się list gończy.
Historia ta jest w istocie kwintesencją absurdu, w którym od lat uczestniczymy. Absurd polega na kreowaniu fantomowej rzeczywistości, w której szlachetni (jakoby) i nieustępliwi toczą bezpardonową walkę ze złem. Prawicy udało się przesunąć ideę patriotyzmu na tory fikcji, którą ukształtowało pojęcie antykomunizmu. Występując w kostiumie fałszywych cnót i tandetnych symboli, fikcja zdobyła pozycję primadonny w prawicowym maglu próżności i zakłamania. Sukcesy Red is Bad zrodziła mitomańska egzaltacja znajdująca odbicie w przekonaniu, że patriotą można zostać, zakładając odpowiednią koszulkę.
Stylistyka Red is Bad przemawia językiem rozmodlonego fanatyzmu sławiącego czyny „niepokonanych”.
Jankesi
Żyć można dla prawdy albo dla efektu. Dziś na ogół robimy wszystko dla efektu, gorączkowo próbując nadążyć za trendem. Takie skłonności czynią z człowieka idealnego kandydata na polityka. Czasy, gdy politycy zajmowali się przełamywaniem barier, a nie zdobywaniem poparcia poprzez pochlebstwa i fałszywe obietnice, już dawno minęły.
Bywa jednak, że coś jeszcze zaszeleści. Bardzo spodobał mi się Cornel West, który w amerykańskich wyborach próbował zdobyć nominację z ramienia zielonych – ciemnoskóry filozof, jazzman, nowojorski profesor. Błyskotliwy, przebojowy. Zapytany w rozmowie ze Stephenem Sackurem z BBC, co będzie po wyborach, odpowiedział: „Jeśli wygra Trump, będzie druga wojna domowa, jeśli wygra Biden, trzecia wojna światowa”. Ciekawe. Oczywiście Biden nie jest już kandydatem, ale nie zapominajmy, że Kamala Harris przyjęła namaszczenie właśnie z jego rąk. Nie będzie więc żadnym nadużyciem stwierdzenie, że jesteśmy wciąż na tym samym torze.
A gdzie szczęśliwa Ameryka, gdzie się podziała? Druga już wojna domowa na horyzoncie? Od dawna dużo się mówi na temat napięć, konfliktów, walki plemion politycznych. Przewidywania Westa nie są więc oderwane od rzeczywistości.
Ten tekst piszę z przekory
Kto komu ukradł kota?
Do rzeczy, które jednocześnie złoszczą i niepokoją, zaliczyłbym intelektualną jałowość polskiej polityki. Trwa gra na rozstrojonych instrumentach – słyszymy wciąż te same frazesy. Jedynym czynnikiem ożywienia stały się awantury przypominające spory o miedzę. Śledząc ich przebieg, możemy się zastanawiać co najwyżej, gdzie jest Kargul, a gdzie Pawlak i kto komu ukradł kota. Popatrzmy na nasze komisje sejmowe. Czy ich szarże nie przypominały czasami filmu „Sami swoi”, w którym momenty kulminacji wyznaczało zawołanie: „A podejdź no do płota”?
No tak, jest jeszcze mizdrzenie się do publiczności, obracające się wokół kwestii, co kto „dowiezie”. W dobie marketingu język staje się powoli narzędziem tortur. Tak na mnie działają, nie ukrywam, wszystkie dęte proklamacje, w których na pierwszym miejscu pojawić się musi jakiś ckliwy frazes, ozdobiony koniecznie zwrotem: „Polki i Polacy”. Reszta się nie liczy – substancji myślowej w tym żadnej nie ma – w demokracji sondażowej chodzi przecież o głosy, a nie o sprawy.
Kłamstwo – fatum i farsa
Jaką rolę odgrywają w naszym życiu kłamstwa? Czy możemy wyobrazić sobie świat, w którym wszyscy mówiliby prawdę? Z trudem, z wielkim trudem. Z drugiej strony bliskie jest nam przekonanie, że powinny istnieć granice kłamstwa. Tego poglądu – jak wiemy – nie podzielają jednak politycy. Kariera domaga się wyrzeczeń – najłatwiej wyrzec się prawdy. Nic już wtedy nie krępuje swobody ruchów – wszystko można powiedzieć, wszystkiemu można zaprzeczyć. W epoce marketingu reguły postępowania wyznacza wiara w polityczną samowystarczalność kłamstwa.
Poza codzienną robotą nasza pamięć wykonuje też pewne prace sezonowe. Sierpień stawia mi przed oczami postać Richarda Nixona. 9 sierpnia 1974 r. Nixon, chcąc zdjąć z siebie ciężar impeachmentu, nie czekając na rozwój wypadków, ustąpił z urzędu prezydenta. Afera Watergate wystawiła mu rachunek. Ale to nie ona stała się dźwignią upadku. John Farrell, biograf Nixona, próbę zainstalowania podsłuchów w kwaterze demokratów ocenia jako „trzeciorzędny włam”. Efekty żenującej wpadki nie musiały być rujnujące, otoczenie prezydenta dość długo kontrolowało sytuację. Nixon jednak kręcił i mataczył. Wygrał wybory, ale zaplątał się we własne sieci, kłamstwa pociągnęły go na dno.
37. prezydent USA był w istocie postacią tragiczną. Michael Dobbs, amerykański autor opisujący miesiące szamotaniny, która poprzedzała ostateczny upadek Nixona, przedstawia go jako „Króla Ryszarda” – uczestnika „amerykańskiej tragedii”. Szekspirowska poświata pozwala widzieć wyraźniej wzniosłość i nędzę polityki.
Nixona zżerały wysokie ambicje. Przy tym wszystkim był jednak nieśmiały, niezdecydowany, obsesyjnie nieufny i podejrzliwy. Dręczyły go obawy dotyczące spisków – sam odnajdywał w sobie ziarno paranoi. Jego prezydentura była autentycznym dramatem rozdwojenia i niepewności. Jestem – wyznał w jednym z wywiadów – „introwertykiem, który trafił do zawodu dla ekstrawertyków”.
„Król Ryszard” należał do świata, w którym rozpacz związana z utratą godności nie straciła jeszcze znaczenia. Dzisiaj tragiczny wymiar kłamstwa jest już poza kadrem. Wyznawców marketingu interesują jedynie efekty. Trwa orgia zakłamania – jej uczestnikom obce są wszelkie rozterki. Kłamstwo stało się sterydem, dzięki któremu cherlawi politycy nabierają ciała.
Obecność tajemnicy
Felietonistyka ma bardzo głębokie korzenie. Być może niektóre rysunki na ścianach jaskiń były felietonami. Kto wie, co jeszcze odkryją nasi uczeni. Najwybitniejszym felietonistą antyku (taka opinia panuje wśród znawców) był Lukian. Dzięki swoim miniaturom zyskał on miano wielkiego (i bezlitosnego) humorysty. Lukian pisywał też dialogi, najrozmaitsze. A więc chociażby „Rozmowy bogów”, obok nich zaś „Rozmowy heter”. Możemy podziwiać głębię autorskiego zaangażowania.
Na przykład taka scenka: na zgromadzeniu bogów jeden z uczestników, zwracając się do Zeusa, powiada: „Bardzo nam tajemnic potrzeba, żeby wiedzieć, że bogowie to bogowie, a pawiany to pawiany!”. Intrygujące – tajemnica jako gwarancja porządku istnienia. Przeczy to upodobaniom naszych czasów nastawionych na wykarczowanie tajemnic.
Jedną z największych tajemnic wszechświata jest z pewnością wiecznotrwałość ludzkiej głupoty. Jej obecność wyczuwamy na każdym kroku, wszyscy nawzajem sobie ją przypisują. Popatrzmy na polityków, popatrzmy na rywalizujące koterie wyborców – nie mają dla siebie litości. O rywalach myślą i mówią zawsze w ten sam sposób: „Boże, jacy oni są głupi”. Szeroki ogół podąża tą samą ścieżką. Jeśli uwzględnimy wszystkie opinie, nadając im tę samą wagę, będziemy musieli stwierdzić: świat składa się wyłącznie z głupców. Żyjemy więc sam na sam z własną głupotą. Rozpacz?
Błaganie o mit
Rollo May, amerykański psychiatra i psychoterapeuta, przekonywał, że nasze życie to „błaganie o mit”. Taki tytuł nadał jednej ze swoich książek. Na czym polega wielkość mitu? Mit prowadzi nas za rękę, pozwala dotknąć rzeczy najważniejszych, przyjąć dar istnienia, wyrwać się z szamotaniny i niepewności. Kto potrafi usłyszeć mowę mitów? Terapeuci, artyści, pisarze. Tak jak Francis Scott Fitzgerald, autor nieśmiertelnej powieści „Wielki Gatsby”, który, wprowadzając na scenę swojego bohatera, zawiódł nas do źródeł amerykańskiego snu, pokazał świat, który przemierzają bogowie: dzieci Sukcesu i Sławy.
Mit – jak tłumaczył Mircea Eliade, wielki znawca zaklętej mowy mitów – ma zaspokoić nasz głód istnienia. Czyni to, stawiając nas na krawędzi ostateczności – pomiędzy dobrem i złem, rozkładem i restytucją, unicestwieniem i ocaleniem: pokazując rozdarty świat, w którym napierają na siebie wrogie żywioły. Oddzielając życie od śmierci, wraz z obrazami walki, mity przynoszą obietnicę ocalenia.
W tym miejscu zaczyna się polityka. Mit – jak powiedzielibyśmy dzisiaj – jest platformą komunikacyjną. Biada tym, którzy tego nie rozumieją. Są skazani na porażkę, utracą oddech, osłabną i przeminą. Polityczne mity są narzędziem autokreacji. Mają nas zmobilizować – pokazać przepaść, poprowadzić na progi ostateczności. Magowie świata polityki – przywódcy – muszą uzbroić swój język w schematy transmitujące mowę mitów.
Jest diabeł czy go nie ma?
Największym sukcesem diabła jest ponoć to, że nikt już nie wierzy w jego istnienie. Nasze kłopoty zaczynają się bardzo często wtedy, gdy zapominamy, że nam także mogą się one przydarzyć. Siedzę z głową w książkach; być może to jakaś wada. Jesteśmy dziś zachłannie nastawieni na przeżycia związane ze spojrzeniem i dotykiem. Zmysłowość anulowała dawne upodobania, jednak czasami na zadrukowanym papierze można znaleźć rzeczy godne odnotowania.
Są autorzy, którzy szarpią nas za rękaw i krzyczą: „Słoń jest w pokoju, a wy odwracacie się plecami”. Otwieram pracę Paula Masona „Jak zatrzymać faszyzm” (została wydana przez wydawnictwo Penguin, ma więc szeroki zasięg). Autor alarmuje: na Zachodzie jest problem – publiczność liberalnych mediów, takich jak „Le Monde”, „The New York Times” czy „The Guardian”, ma swój program: nie zauważać! Popadła w „stan zaprzeczenia wobec powagi istniejących zagrożeń”. Niedobrze.
Ostrzegać próbują nas także artyści (sztuka jest w istocie naszym organem poznania). Wybierzmy się na film „Civil War” – ujrzymy świat wywrócony na opak, zdewastowaną Amerykę, w której obłęd miesza się z radością zabijania. Wcześniej był Philip Roth i jego „Spisek przeciwko Ameryce”. Powieść łącząca fakty i fikcję, przedstawiająca historię złowrogiej afektacji – nagły przypływ nienawiści uderzającej w Żydów, eksplozję gwałtu obracającą wniwecz amerykański sen o wolności. Zło jest w nas – mówi Roth – gdzieś w ukryciu drzemią paskudne skłonności: pogarda, nietolerancja, głód przemocy. Kiedy i w jaki sposób to wszystko wypływa na powierzchnię? Steven Levitsky i Daniel Ziblatt w książce „Tak umierają demokracje” przypominają o pronazistowskich sympatiach w Stanach Zjednoczonych. W którym miejscu przeszłość stać się może przyszłością? Podobny akcent kładzie francuski autor Jean-Louis Vullierme w pracy „Lustro Zachodu. Nazizm i cywilizacja zachodnia”. Nie odwracajmy oczu – zło jest tutaj, a nie „tam”. W liberalnym społeczeństwie działają ukryte sprężyny konwersji.
Rozdarcie
W maju 1794 r. w Warszawie wyrosły szubienice. Insurekcja wystawiła rachunek za nikczemność i zdradę. Naczelnik Kościuszko prowadził sprawy twardą ręką. Przyjmując najwyższą i niepodzielną władzę, stawał pomiędzy niebem i ziemią, w rzędzie postaci mitologicznych. Aż strach pomyśleć, jak wielu ludzi miernych zasług, o skłonnościach prowincjonalnych megalomanów, wprowadzono do naszego narodowego panteonu. Postać Kościuszki pozostaje często w ich cieniu. Tymczasem jest on bohaterem otwierającym przestrzeń wielkiej przemiany. W czasie insurekcji rodził się nowy mit
Trucizna i lament
Czy to, co śmieszne, może być zarazem groźne? Biegając w kółko, PiS ściga niezmordowanie własny ogon. Słyszymy wciąż te same frazesy; nie milknie kabotyński lament przegranych. Ludzie, którzy potraktowali własny kraj jak złodziejski łup, prawią morały. Co rusz pokrzykują, że obowiązywanie prawa jest nielegalne. Za pomocą insynuacji i kłamstw inscenizują swoje polityczne marzenia. Przed oczami mają pewnie złoty wiek demokracji, kiedy to akta prokuratorskie przechowywano w garażu, a miliony z CBA wynoszono w siatce na zakupy. Twierdzą









