Batalia z francuską biurokracją

Batalia z francuską biurokracją

Francja pięknie się ubiera. A nadrzędnym jej strojem są koperty

Jest takie francuskie słowo oznaczające wzruszenie ramion, coś pomiędzy „cóż” a „pff”, słynne bah (czyt. ba). Usłyszysz je często z ust Francuzów. Biurokracja też jest na b i gdy w rozmowie poruszysz jej temat, niemal każdy zareaguje: – Bah, nie mów mi nawet! Szkoda słów. To g… (c’est d’la merde). Eh bah. Ale, co gorsza, dokończy: – Tak to jest, co można zrobić?

Batalia ze skarbówką

Głównym strojem we Francji są koperty. W kopercie dostaniesz klucze do wynajmowanego mieszkania czy zaproszenie od mera na powitalne przyjęcie nowo przybyłych mieszkańców miasta w ogrodowej części ratusza. Poczujesz się więc arystokratycznie. Pocztą też w ostemplowanych kopertach z symbolem Marianny przyjdą do ciebie tajemnicze listy. Pierwszy od Direction générale des Finances publiques – Generalnej Dyrekcji Finansów Publicznych, której podlegają podatki (impôts). Jest miły wieczór, otwierasz kopertę. To wezwanie z wyliczeniem bliżej nieokreślonych składek.

Rano ubierasz się odświętnie i jedziesz pod wskazany adres. Już samo dojechanie do odpowiedniego urzędu jest nie lada osiągnięciem. W owych Finances publiques do twojej sprawy przypisany jest jeden pan na całe miasto. On i nikt inny. W ten sposób pan ten zyskuje monopol na wiedzę, która myli mu się z władzą. Dlatego odpowiada ci bez ogródek, że nie objaśni dokumentów, które otrzymałeś. Od wyjaśniania jest internet, masz wrócić do domu i poczytać sobie w sieci.

Przymuszony twoim gniewem coś ci ostatecznie tłumaczy – często we Francji jedynym skutecznym argumentem jest niestety siła werbalna i emocjonalna. Ale to tylko szczątki informacji. I tak musisz w internecie doczytać resztę. A gdy potem znów dzwonisz do urzędu, by domówić szczegóły, ten sam monsieur, po króciutkiej rozmowie i najwyraźniej zbyt wielu twoich pytaniach, elegancko, jak tylko można we Francji, odkłada słuchawkę.

Batalia z bankiem i składkami społecznymi

Jeśli np. prowadzisz własną firmę, do końca miesiąca musisz zadeklarować kwotę zarobku za miesiąc poprzedni. Możesz to zrobić tylko przez konto internetowe. Klikasz „zatwierdź” i system wylicza ci kwotę do zapłaty. Kolejnym kliknięciem zgadzasz się na pobór płatności – należności nie możesz opłacić gotówką ani nawet wciąż cieszącym się zadziwiającą popularnością czekiem, musisz się zgodzić na pobranie pieniędzy z konta. I byłoby to w miarę w porządku, gdyby nie fakt, że pobór ten (prélèvement) zostanie dokonany w nieznanym ci czasie. Po zatwierdzeniu zgody na pobranie podatku każdego dnia sprawdzasz więc na koncie, czy państwo francuskie już wzięło sobie należność, czy jeszcze nie wzięło. I tak przez kolejne dni, bo czasem pobiera po trzech dniach, a czasem dopiero po 15.

Trzeba przy tym wiedzieć, że Republika lubuje się w przeróżnych świętach (mimo rozdzielności z Kościołem wiele z nich to święta katolickie), a także „zwykłych” wakacjach, czyli przypadających mniej więcej co dwa miesiące przerwach. Do tego dochodzą niedziele i wolne dla banków poniedziałki. I często jeden z tych dni przypada na moment, kiedy chcesz lub musisz wysłać przelew lub zatwierdzić pobranie płatności z twojego konta. Summa summarum, jesteś w d… bo jeśli z płatnością twoich podatków spóźni się bank lub urząd, winny będziesz ty. I to ty zapłacisz odsetki za spóźnienie. Co więcej, nie zostaniesz o tym w żaden sposób poinformowany. Ani pocztą tradycyjną, ani mejlem, ani na koncie w zakładce „zapłaty i zaległości”. O długu dowiesz się zupełnie przypadkiem, odwiedzając przy kolejnej okazji urząd. Dobrze wychowana pani poinformuje cię na odchodne: – A, i jeszcze jedno, bo pan/pani może nie wie, że ma u nas małą niedopłatę. Nie, ależ nie, nie widnieje ona na pana/pani koncie, ale mogę podyktować, notuje pan/pani? I proszę w tej sprawie napisać do nas prośbę o anulowanie długu.

Piszesz do nich tę prośbę, mijają trzy miesiące, cztery, pięć, nie otrzymujesz żadnej odpowiedzi, bilans – przynajmniej ten widoczny dla ciebie – nadal wskazuje zero długu. O tym, co dzieje się w podziemiach Matriksa, dowiesz się co najwyżej przy kolejnej okazji.

Problem polega bowiem na tym, że to, co się dzieje we Francji, właściwie nie jest biurokracją. Ta, jako rządy (gr. kratos = władza) biura, powinna być logiczna i klarowna. Francuska biurokracja nie jest ani klarowna, ani logiczna. Jest na tyle dzika, że nie wiadomo, jak się po niej poruszać. Człowiek, choć bardzo się stara być uczciwym podatnikiem, nie może się dowiedzieć, jaki ma obowiązek wobec państwa i w jaki sposób może go wypełnić. Ani jakie ma prawa i jak może je zrealizować.

Batalia z ubezpieczeniem

Bo mimo że płacisz wysokie podatki, państwo francuskie z twoich składek tylko w 70% (a czasem w dużo mniejszym stopniu) pokrywa koszty twojego leczenia i leków, jeśli wykupujesz je na receptę od lekarza (lekarzy zaś wyraźny deficyt). O pozostałe 30% ubezpieczenia musisz zadbać na rynku prywatnym, wykupując tzw. mutuelle, co literalnie oznacza wzajemną pomoc. A jest ona droga lub bardzo droga, średnio od 40 do 200 euro miesięcznie w zależności od twojego wieku i chorób przewlekłych.

Państwo jednak troszczy się o najmniej zarabiających i oferuje im pokrycie brakujących 30% ubezpieczenia. Ta pomoc od państwa nazywa się mutuelle solidaire. Jako że zarabiasz na styk, postanawiasz z niej skorzystać. Wypełniasz odpowiednie dokumenty, dołączasz wiele innych i wrzucasz całość w jednej kopercie do specjalnej skrzynki podawczej w urzędzie odpowiadającym polskiemu Narodowemu Funduszowi Zdrowia (Assurance Maladie, czyli instytucji Ubezpieczenia Chorobowego). Wrzucając do skrzynki, oczywiście nie otrzymujesz żadnego potwierdzenia, że dany wniosek złożyłeś.

Czekasz. Mijają trzy miesiące bez odpowiedzi. Idziesz więc osobiście do Assurance Maladie, odczekujesz swoje w kolejce wyznaczonej specjalną taśmą i strzałkami na ziemi (w kolejce trzeba się grzecznie zachowywać, nie wolno używać telefonów, pilnuje tego strażnik). Gdy nareszcie przyjmuje cię urzędnik, dowiadujesz się, że tu niczego się nie dowiesz, masz wrócić do domu i zadzwonić na centralę urzędu.

Wracasz zatem i dzwonisz. Po długiej i niesmacznej rozmowie (wypytują cię o wiele szczegółów, chociaż już widniejesz w bazie danych) oznajmiają, że twojego wniosku w sprawie otrzymania ubezpieczenia solidarnego nie mają. Jak to nie mają? – Nie mamy, monsieur/madame. – Ale przecież go złożyłem/am. – Ale nie ma. – Dobrze zatem, czy mogą państwo chociaż poświadczyć, że mój wniosek zgubili? W ten sposób będę mógł/mogła ubiegać się o zwrot kosztów za wizytę lekarską odbytą po złożeniu wniosku i nie będę musiał/a rozpoczynać całego procesu od nowa. – Nie możemy wydać takiego pisma. Bo nie mamy pani/pana wniosku. – I właśnie proszę, abyście odnotowali jego zagubienie. Chociaż taka rekompensata dla mnie.

– Nie wystawimy takiego dokumentu. Ponieważ dowód na to, że pan/pani złożył/a wniosek, jest… żaden.

Nie dość, że tracisz trzy miesiące próżnych oczekiwań i twój wniosek zostaje zagubiony przez urząd, to na koniec jeszcze usiłują zrobić z ciebie wariata, używając chwytu w stylu „udowodnij niezaistniałe”.

Idziesz tam jeszcze raz, już nie sam, bo wiesz, że nie wytrzymasz więcej bycia miłym po francusku. Żeby uniknąć awantury à la polonaise oraz by wzmocnić swoją pozycję, wzywasz posiłki. Twój francuski znajomy załatwia sprawę na tyle skutecznie, że proszą was do osobnego pokoju, w którym wniosek składasz ponownie na oczach urzędniczki. Ta wklepuje go w system, w kratce „narodowość” wpisując z błędem polognaise. Taka narodowość nie istnieje, mimo to wniosek przechodzi, a ty tydzień później otrzymujesz zawiadomienie – i to zarówno pocztą tradycyjną, jak i elektroniczną – że przyznano ci ubezpieczenie solidarne. Oddychasz z ulgą, jak nigdy dotąd.

Batalia z usługami

Korytarz. Trzech mężczyzn: technik sieci komórkowej, dozorca budynku i właściciel mieszkania. Debatują od ponad pół godziny, i to po raz drugi, jak przeciągnąć kabel internetowy z pierwszego piętra na drugie. Żaden z panów nie wie, jak to zrobić. Jeden radzi się drugiego, wygląda to bardziej na debatę filozoficzną niż działanie techników.

Wszystko dlatego, że podpisałeś z operatorem umowę na dostarczanie ponoć najlepszego stacjonarnego internetu w kraju, abonament łącznie z opłatą za telefon komórkowy kosztuje ok. 50 euro. Usługodawca obiecał zainstalować odpowiedni kabel u ciebie, a właściciele budynku i mieszkania wyrazili na to zgodę.

Niestety, kabla na razie nie będzie; panowie potrzebują więcej czasu. Najpierw od wiosny do lata będą się przygotowywać. Dopiero wtedy rozpoczną pracę nad jego przeciągnięciem. Z całym szacunkiem, ale pan Mirek w Polsce przeciągnąłby go w godzinę. We Francji panom Laurentom potrzeba na to dwóch sezonów.

Nie masz więc internetu, za który płacisz duże pieniądze, wielokrotnie przychodzisz do salonu operatora, czasem z agentem od mieszkania (bo w pojedynkę cię nie słuchają), by uzyskać router zastępczy, działający inaczej niż ten na kablu. Po dłuższej walce otrzymujesz sprzęt, ale on z kolei często przerywa połączenie.

Znowu idziesz do salonu operatora, mówią ci, że trzeba to zgłosić na infolinii. Stawiasz się, informując, że na infolinii jeszcze bardziej cię lekceważą. Prosisz, żeby zadzwonili na nią w twoim imieniu. Nie chcą. W końcu mówisz stanowczo: – Nie wyjdę stąd, dopóki nie załatwię sprawy! Sięgasz po słuchawkę, wystukujesz numer infolinii, a potem podkładasz tę słuchawkę pod ucho pracownikowi salonu.

I o dziwo… to właśnie działa! Pracownik zaczyna wykonywać swoją pracę: rozmawia z głosem na infolinii, ciebie zaprasza coraz milszym gestem do kącika sali, gdzie jeszcze milej zagaduje cię inny pracownik. Potem już obydwaj nagle wiedzą, jak rozwiązać problem, w ciągu kwadransa coś przeklikują w komputerze, wręczają ci pudełko z nowym routerem, instruują, jak obsłużyć, i zapewniają, że gdyby był znów problem, możesz się do nich zgłosić bez obaw.

To zdarzenie, jak wiele podobnych, pokazuje, że jedną z rzeczy, które mogą zdziałać cuda w bezpośrednim kontakcie z przedstawicielami administracji i usług, jest wcale nie rozsławiona francuska grzeczność, tylko pokazanie siły petenta.

Batalia z pocztą

Dzwoni do ciebie listonosz. Nie dzwonkiem przy drzwiach, tylko przez telefon. (Skąd ma twój numer? Ty jego numeru nie masz). Bo miał przyjść, ale nie przychodzi. Krąży po okolicy, będzie później. Później to ciebie już nie będzie, więc umawiasz się nazajutrz. Nazajutrz też nie przychodzi. Oddzwaniasz na numer, z którego dzwonił dzień wcześniej. Okazuje się, że to numer centrali. I nie można ustalić, który pracownik dzwonił dzień wcześniej i który ma twoją paczkę.

Wychodzisz na ulicę, idziesz w stronę urzędu zrobić awanturę, kiedy nagle dostrzegasz żółtą furgonetkę poczty francuskiej z charakterystycznym niebieskim logo. Właśnie rusza na światłach, ale gonisz ją, machasz i pojazd się zatrzymuje. Co więcej, udaje ci się dogadać przez szybkę z listonoszem-kierowcą, a ten wyskakuje z auta, otwiera bagażnik i odnajduje zaadresowaną do ciebie paczkę. Przy czym nawet cię nie legitymuje – partyzantka w pełnym słońcu. Dobre i to. Ale przecież nie tak to powinno wyglądać.

Innym razem chcesz jedynie nadać list. Ale pytasz, jaka jest różnica między listem zwykłym a poleconym. Grzeczni urzędnicy na poczcie odpowiadają, że każdy z nich może nie dojść. – Jesteśmy tylko ludźmi i mylić się to ludzka rzecz.

Najgorzej jest z listami, które nigdy do ciebie nie docierają, i musisz zgadywać, od kogo listu nie dostaniesz. Na przykład z urzędu podatkowego, gdy przychodzi maj i ostateczny termin rozliczeń rocznych, obowiązujących absolutnie wszystkich. Na ślepo pytasz znajomych, dokąd masz się udać. Każdy odpowie ci trochę inaczej, więc w końcu udajesz się do centrali podatków, w której stoisz w długiej kolejce. Dyryguje nią miły urzędnik z wielkim słownikiem języka angielskiego, ale na niewiele twoich pytań, również po francusku, jest w stanie odpowiedzieć.

W końcu przy okienku odsyłają cię do filii na drugim końcu miasta i zarazem na drugie piętro centrali, a stamtąd wypraszają, bo to jednak nie tutaj.

Wracasz do domu. Płacisz księgowej z internetu i tak to się kończy. Przy czym mówimy o zwykłym rozliczeniu rocznym, które z natury rzeczy powinno być klarowne i dostępne ogółowi, który wszak nie ma funduszy na opłacanie księgowych.

Pokój

Po ośmiu miesiącach udaje ci się uregulować większość spraw administracyjnych. Gdy wreszcie dostajesz dostęp do pełnych świadczeń medycznych, otrzymujesz dodatek socjalny do mieszkania, twój adres prywatny znika z domeny publicznej, udaje ci się opłacić wszystkie podatki, czujesz niewysłowioną radość, dziękujesz sobie, państwu i znajomym, którzy ci pomogli, ale… oto właśnie niebezpieczeństwo. Czy to wyszarpanie, wywalczenie, wybłaganie, wychodzenie, wystanie swoich praw zakończone zwycięstwem jest w porządku?

Bo naprawdę na każdym szczeblu społecznym spotkasz ludzi, którzy narzekają na biurokrację. Czy da się coś z tym wszystkim zrobić? Rozmawiasz z byłą pracowniczką banku w Paryżu. Z piekarzem. Z małżeństwem nauczycieli. Wszyscy zgodnie, choć niezależnie od siebie twierdzą, że (kolejna) rewolucja byłaby działaniem za ostrym. – Wszystko, co uczynione siłą – mówi bankierka – nie może być dobre.

A ty przecież już wiesz, że właśnie argument siły jest skuteczny. Bo oto pewnego razu przyjeżdżasz do urzędu pracy. Jest zamknięty, trwa przerwa obiadowa, ale ty akurat tylko w przerwie obiadowej mogłeś przyjechać. Dzwonisz dzwoneczkiem, przepytuje cię pan urzędnik. I, co ciekawe, wpuszcza cię do środka, bo udaje ci się go przekonać serią argumentów, lamentów, karabinem zdań.

W kraju, w którym wskazane są najbardziej perwersyjne formy grzeczności, od dziesięć razy oui madame, merci monsieur po cierpliwe relacjonowanie urzędnikom twojej sytuacji życiowej z podawaniem szczegółów wręcz intymnych, twoim zadaniem jest czekać. Czekać. Czekać, gdyż każdy niecierpliwy ruch odeśle cię na nowo na koniec kolejki.

Fot. Shutterstock

 

Wydanie: 2023, 34/2023

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy