Bezdzietna Ameryka

Bezdzietna Ameryka

Koszty opieki nad dzieckiem zjadają demografię

Korespondencja z USA

Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni, tylko że w tym przypadku nie śmieje się nikt. Nawet gdy ma zęby w najlepszym stanie, by przywołać tezę tegorocznej laureatki nagrody Nike. Ameryka, która przez dekady podśmiewała się ze staruszki Europy, dziś stoi w obliczu tej samej katastrofy. Amerykanki przestały rodzić dzieci.

Gdy Natalia Sturgill, córka naszych znajomych, już kilka miesięcy po ślubie ogłosiła, że jest w ciąży, rzuciliśmy się z gratulacjami. Przyszła mama była dopiero dwudziestokilkulatką, a za decyzją, by tak szybko powiększyć rodzinę, stało jej marzenie, aby mieć więcej niż jedno dziecko. Sama jest jedynaczką i całe życie tęskniła za rodzeństwem.

Zderzenie z rzeczywistością było jednak dość brutalne. Koszty opieki prenatalnej i porodu, mimo że refundowane przez tzw. dobrą ubezpieczalnię, i tak zubożyły rodzinny budżet o kilka tysięcy dolarów. Kolejny drenaż kieszeni rozpoczął się z chwilą powrotu Natalii do pracy. A i tak Natalia uważa się za wielką szczęściarę, bo przez pierwsze miesiące życia synka pracowała wyłącznie zdalnie, więc udawało jej się jakoś godzić obowiązki zawodowe z opieką nad maluchem. Potem korzystała trochę z pomocy opiekunki, ale też nie codziennie – 30 dol. za godzinę jednak nabija licznik w mgnieniu oka. Żłobka do pierwszego roku życia syna nie brała pod uwagę wcale. Wydatek 2 tys. dol. miesięcznie jest trudny do przełknięcia, jeśli nie trzeba dziecka oddawać codziennie na całe osiem godzin, a do tego nie zarabia się grubo powyżej średniej krajowej. Gdy dziecko jest już w stanie samodzielnie chodzić i można je umieścić w starszej grupie, opłaty spadają nawet o 300 dol.

Natalia zapisała synka do oddziału krajowej sieci centrów opieki nad dziećmi Bright Horizons. Żałowała już po miesiącu. – Powinnam była posłuchać koleżanki i od razu zdecydować się na żłobek domowy – mówi. – Nie wiem, jak wyrobimy się z kosztami.

Placówki prowadzone w prywatnych domach, czasem w wyremontowanych piwnicach, to dziś jedna z najszybciej rozwijających się gałęzi  opieki nad dziećmi w USA. Wyrastają jak grzyby po deszczu, bo stają się ważną cenowo alternatywą dla placówek formalnych. Koleżanka Natalii za taką opiekę płaci miesięcznie tylko 900 dol. Dlaczego tak tanio? Bo przedszkolanką zostać może każdy, w wielu stanach nie jest wymagane żadne wykształcenie w tym kierunku ani nawet licencja na prowadzenie takiej działalności, a właścicielowi odpadają koszty wynajmu pomieszczeń, sprzątaczek, sekretariatu, serwisu internetowego, a nawet ochrony (wzrost bezdomności i przemocy w centrach dużych miast!), słowem wszystkich tych usług, które w popandemicznych czasach windują koszty życia.

Choć pierwotne plany był inne, Natalia Sturgill na razie nie myśli o rodzeństwie dla synka. – Mam nadzieję, że do tematu wrócimy, ale nie wcześniej niż za trzy-cztery lata. Może pięć? Musimy się odkuć finansowo, bardziej ustabilizować, ogarnąć te nowe realia wydatków – podkreśla.

Jedzą, piją, dzieci rodzą

Amerykańska dzietność w porównaniu z resztą rozwiniętego świata i tak bardzo długo wyglądała kwitnąco. Podczas gdy na zachodzie Europy demografowie zaczęli bić na alarm już w latach 80. minionego wieku, Amerykanie uśmiechali się z satysfakcją. Aż do początku tego tysiąclecia wskaźnik urodzeń w USA przekraczał dwójkę dzieci na kobietę (minimum konieczne do zastępowalności pokoleń), podczas gdy w wielu krajach Europy poziom ten utracono już w latach 70. i 80. XX w.

Dopiero krach finansowy i wielka recesja lat 2007-2009 zadziałały jak wduszenie hamulca. „Gospodarka, głupcze”, by przypomnieć słowa Billa Clintona, wszędzie we współczesnym świecie kształtuje rodzicielskie postawy i Ameryka nie jest wyjątkiem. Cykliczne spadki narodzin widoczne były od lat 70., kiedy to Ameryka weszła na ścieżkę nawracających recesji, a do tego szybko rosnących kosztów opieki medycznej, przez co szeregi nieubezpieczonych zaczęły puchnąć. W przeddzień uchwalenia Obamacare w 2010 r. było to aż 46 mln osób, ok. 16% społeczeństwa. Gdy ekonomiczny sztorm cichł, dzietność wracała jednak do normy i problemy demograficzne nie spędzały ekspertom snu z powiek. W dobie kryzysu naftowego (1976-1978) oraz stagflacji lat 80. odnotowano spadek dzietności do poziomu 1,7 dziecka na kobietę, ale w ostatniej dekadzie XX w. wartość ta znów ładnie się wspięła, by w 2007 r. osiągnąć 2,33.

Cały tekst można przeczytać w „Przeglądzie” nr 43/2023, dostępnym również w wydaniu elektronicznym

Fot. Shutterstock

 

Wydanie: 2023, 43/2023

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy