Jerzy Domański
Lem o nas
„Sytuacja, kiedy ludzie, którzy robili rzeczy podłe, wciąż zajmują się działalnością publiczną, jest rzeczą głęboko demoralizującą”. Jakże słowa Stanisława Lema z 2002 r. pasują do tego, co mamy w dzisiejszej Polsce. Wspominam o tym, bo nasza fundacja wyda niebawem kolejną książkę. Będzie to wybór felietonów Lema, które pisał dla „Przeglądu” w latach 2002-2006.
Ten gigant myśli był wizjonerem i jednocześnie realistą. Gdy w grudniu 2001 r. wręczaliśmy mu w krakowskim domu naszą redakcyjną Busolę, powiedział: „Regularnie czytam wasz tygodnik i go cenię. »Przegląd« jest pismem odważnym, wiarygodnym, pisze w nim wielu znakomitych autorów”. Z taką oceną, i to od mistrza Lema, można iść przez dziennikarskie życie z podniesioną głową. Pamiętając przy tym, że tygodnik jest tyle wart, co jego ostatnie numery. I dlatego trzeba zejść na ziemię. Niestety.
Na ziemię trudno zejść Karolowi Nawrockiemu. Od wyborów minęło kilka miesięcy, a do niego jeszcze nie dotarło, że w kraju są nie tylko jego wyborcy. Oszołomiony wygraną uwierzył, że stało się to za jakąś nadzwyczajną przyczyną i że jest w nim niezwykła moc. I może wszystko. Za tak infantylne złudzenia każdego polityka czeka twarde zderzenie z glebą. I choć dla Nawrockiego to nie pierwszyzna, nie będzie tak jak na kibolskich ustawkach. Polityka to zajęcie wielokrotnie złożone, skomplikowane i perfidne. A w funkcji, którą przyszło mu pełnić, czekają na niego konkurenci, głównie zresztą z jego własnego obozu. Szybko zbliża się też moment zderzenia z prezesem Kaczyńskim. Zobaczymy, co Nawrocki zrobi z ustawą o zakazie hodowli zwierząt futerkowych. Przeciw są przecież konfederaci i Radio Maryja. A Kaczyński jest bardzo za.
Większym problemem, i to takim, który niebawem się rozwinie, jest wojna, jaką Nawrocki wypowiedział tej Polsce, która głosowała na Trzaskowskiego. Nie dość, że nie ma dla niej nic poza połajankami, to jeszcze prowokuje kolejne konflikty. A kto sieje wiatr, ten zbiera burzę. Może Nawrocki pomyśli, jak kończy Daniel-wszystko-mogę-Obajtek. Albo poczyta jako historyk o ludziach wyciągniętych na ważne funkcje z kapelusza, którzy kończyli w niesławie lub w zapomnieniu.
Na koniec mam lepszą wiadomość. Szykujemy prenumeratę „Przeglądu” za pośrednictwem paczkomatów InPost. Proszę popatrzeć, gdzie jest najbliższy paczkomat, i pomyśleć, czy nie byłaby to najlepsza forma zakupu naszego tygodnika.
Dostawa gwarantowana w każdy poniedziałek. Szczegółowe informacje pod numerami telefonów: 22 635 84 10 wew. 118, 111 lub 101 i adresem e-mail: kolportaz@tygodnikprzeglad.pl.
Media publiczne jako łup
Media publiczne. Dwa ważne słowa. I idea, do której w Polsce ciągle bardzo daleko. A jeśli coś się zmienia, to na gorsze. Przybywa rozczarowań kolejnymi ekipami polityków, którzy przed wyborami obiecują radykalne zmiany i budowę mediów publicznych. A po wyborach? Wchodzą w stare buty, które, choć wydeptane, są wygodne, bo można korzystać z tych mediów według własnych potrzeb.
Z telewizją publiczną wszyscy mamy kłopot. Z wyjątkiem tych, którzy ją rozwalili. Na długiej liście są politycy każdej opcji rządzącej Polską po 1989 r. Wszyscy traktowali media publiczne jako łup. I jak skalp, który, choć nie powiewa nad siedzibami partii, to i tak sygnalizuje, gdzie jest faktyczne szefostwo.
Metody sterowania były oczywiście różne. Bywało, że robiono to w jedwabnych rękawiczkach. Aż przyszło PiS i pokazało, po co są pałki i kastety. W gangsterski sposób zmieniono prawo, a media obsadzano posłusznymi wykonawcami woli partii.
Politycy bezwstydnie hulają po TVP, Polskim Radiu i PAP. Robią to, co jest w ich interesie. Nijak to się ma do mediów publicznych i tego, jakie powinny być. Są przecież wzorce w wielu krajach europejskich. U nas zresztą na papierze wszystko jest pięknie zapisane. Mamy kodeksy, statuty i rady. Dlaczego więc efekty są takie żałosne?
Przyczyn jest oczywiście wiele, ale dwie są najważniejsze. Pierwsza to samo środowisko dziennikarskie. Rozbite, skłócone, podzielone. Spauperyzowane jak żadna inna grupa zawodowa w Polsce. Nie ma drugiej profesji, która po 1989 r. przeżyła tyle fal zwolnień, upadków
Już dawno powinien siedzieć
O Zbigniewie Ziobrze pisałem już w 2009 r., gdy został powołany przez PiS na urząd ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego. Tylko prezes Kaczyński mógł postawić na niechlubnego bohatera wielu skandali, procesów i dochodzeń prokuratorskich. Postawił i osobiście odpowiada za to, co się później stało. Za zdewastowane sądownictwa i prokuratury.
Proces pełnej sanacji państwa, jeśli ma być ostrzeżeniem na przyszłość, musi objąć przed wszystkim głównego architekta tej zdegenerowanej konstrukcji, czyli Jarosława Kaczyńskiego. To on był i jest faktycznym ojcem chrzestnym wielu pomniejszych, choć bardzo groźnych mafii. Politycy PiS nieustanie tropili układy i spiski. Tak byli tym zajęci, że nie zauważyli układu najgorszego w skutkach. Tego, który sami stworzyli i przez lata rozbudowywali. Aż do monstrualnych rozmiarów. Gdyby mieli jeszcze więcej czasu, to pozamykaliby w aresztach wszystkich przeciwników.
Ofiarą Ziobry, za którą jeszcze nie został rozliczony, jest Barbara Blida. Chorą na nowotwór kazał aresztować i pokazać w telewizyjnej szczujni. Ciągle wierzę, że Ziobro odpowie za jej tragiczną śmierć. Znani są przecież ci, którzy uczestniczyli w tej haniebnej akcji.
Wszyscy, którzy Ziobrze mościli drogę do kariery, zostali przez niego oszukani. Nie pierwszy raz stanęła sprawa odebrania mu immunitetu. Wiemy więc, jakie cyrki odstawiał ten polityczny kameleon. Był już płaczliwą bidulą żalącą się w mediach, że zbankrutuje i straci mieszkanie, gdy z wyroku sądu musiał przeprosić dr. Garlickiego. Już wtedy brał ludzi na litość. I tę samą rolę znowu odgrywa teraz. Nadęty balon znowu pękł.
Ziobro najbardziej lubił rolę szeryfa. Kogoś, kto jest ponad prawem. I tak się pokazywał. Z typową dla niego mieszanką tchórzostwa i bezczelności. Żył w świecie, który sam zbudował. Inwigilacja, podsłuchy, kreowanie afer, szukanie haków i widowiskowe aresztowania. Premiera Morawieckiego miał za nic. A z prezesa Kaczyńskiego śmiał się w zaufanym gronie grupy przestępczej. PiS go dziś broni, ale zapału w tej obronie nie ma. Zbyt wielu polityków prawicy pamięta, co robił także im.
Miał być delfinem, chciał być rekinem, a został leszczem. Taki był obraz Ziobry w otoczeniu prezesa PiS. Postawione mu przez prokuraturę 26 zarzutów to i tak tylko wierzchołek wielkiej góry lodowej. Ma taki bilans, że już dawno powinien siedzieć.
Wreszcie zaczął się bać. To, co robi, jest medialnym cyrkiem. Wrócił do starej roli biduli prześladowanej przez wrogów politycznych. Znowu jest o nim głośno. I znowu ta miernota i cwaniak chce się wywinąć. Bo z prawem i sprawiedliwością ma zero wspólnego.
Kończmy ten żenujący etap dewastowania państwa.
Duda do prokuratury
Minęło zaledwie kilkanaście dni, a wszystko, o czym pisaliśmy w okładkowym artykule „Wilcze doły Kaczyńskiego. Zostawili długi i pustą kasę”, potwierdziły pierwsze wykryte afery dwutygodniowego rządu Morawieckiego. Piszę o pierwszych, bo afer jest tam tyle, ile osób powołanych na funkcje.
Słabo ogarnięci politycy koalicji dali sobie wmówić, że w październiku minęły dwa lata ich rządu. Jakby wyparli z pamięci długi proces odrywania PiS od stanowisk. Trwało to całe dwa miesiące. Ten czas Kaczyński wykorzystał na to, by po klęsce ratować, co się da, i pozacierać ślady. By zabezpieczyć finansowo partię i swoje kadry.
Kto wymyślił tę przebiegłą operację opóźniającą przekazywanie władzy? Oczywiście Kaczyński z najbliższymi współpracownikami. Dodatkowe dwa miesiące rządów podarował im prezydent Duda. Bez jego podpisu hucpa z rządem „fachowców” Morawieckiego nie byłaby możliwa. Bez decyzji Dudy PiS
IPN – potworek do kasacji
Raport Najwyższej Izby Kontroli oceniający działalność Instytutu Pamięci Narodowej jest lekturą dla ludzi o mocnych nerwach. Łamanie ustawy, nadużycia i liczne afery. Szastanie kasą na bizancjum zbudowane przez prezesa Nawrockiego. Czy znacie kogoś, kto zapłacił 2,5 tys. zł za szczepienie przeciw COVID-19? Powiecie, że to absurdalne pytanie. Takie by było, gdyby nie praktyki stosowane w IPN. Żaden Polak, i Polka oczywiście też, nie zapłacili tak horrendalnej kwoty. Karol Nawrocki też nie. Za byłego już prezesa IPN zapłacili, niepytani o zdanie, podatnicy, bo ten wielmoża zażyczył sobie, by cała ekipa medyczna ze szczepieniem przyjechała do niego.
I takich chwastów w raporcie NIK jest bez liku. 400 tys. zł wydano na placówkę IPN w Waszyngtonie. Na powołanie jej nie pozwala ustawa o IPN, ale takimi drobiazgami Nawrocki się nie przejmował. Kasę wydał, ale niczego w USA nie ma. Kiedy leciał do Meksyku z bliską współpracownicą i kilkoma pracownikami, to unieważnił wykupione bilety. 60 tys. zł poszło do atmosfery. I tak dalej i dalej.
Od dwóch dekad nic tak bujnie nam się nie rozwinęło jak IPN. Gdyby zsumować budżety, jakie trafiły tam od 2000 r., okazałoby się, że dosłownie wszyscy obywatele zasponsorowali tę instytucję wieloma miliardami złotych, luksusowymi lokalami i płacami, o jakich nauczyciele czy naukowcy
Październik56.pl
Przełom Października ’56 należy do najważniejszych wydarzeń w Polsce w XX w. Najbardziej twórczych i – niestety – najbardziej niedocenionych w powojennej historii kraju. To, co wówczas się stało, jest fenomenem w historii świata. Jakże żałosne na tym tle jest to, co robi Instytut Pamięci Narodowej, który za wydawane corocznie setki milionów złotych prezentuje karykaturalne paszkwile zamiast rzetelnych i udokumentowanych ocen świadków historii.
Na szczycie tej paranoi jest były szef IPN występujący dziś w nowej roli. Wiele wskazuje na to, że karuzela z ipeenowskimi bredniami będzie się kręciła jeszcze szybciej. Aż do głośnego i nieuchronnego bum. Jednak zanim do niego dojdzie, trzeba pokazywać, zwłaszcza młodym pokoleniom Polek i Polaków, prawdę o Październiku ’56. Przecież to wtedy zaczęło się demokratyzowanie Polski, jej liberalizacja. Ziarna zasiane wówczas dały owoce później. W początkach Solidarności w latach 80. i w czasie Okrągłego Stołu w 1989 r. Ale to w Październiku ‘56 miała miejsce kumulacja procesów społecznych, które wyzwoliły energię milionów Polaków. Pozbawiona gorsetu stalinowskiego kultura eksplodowała genialnymi dziełami, które do dziś budzą podziw. Doszło do ogromnych zmian w stosunkach społeczno-gospodarczych. Wieś odrzuciła kolektywizację. Rok 1956 w zasadniczy i trwały sposób zmienił sytuację nauki polskiej. Powstał klimat do nieskrępowanych badań, nastały lepsze czasy dla spółdzielni. Powstawały rady pracownicze. Polska otwierała się na świat.
Zmiany poparł prymas Wyszyński. Niestety, Październik ’56 słabo przebił się do świadomości potocznej.
I to się nie zmieni bez naszej aktywności.
Kilka lat temu uruchomiliśmy stronę internetową Pazdziernik56.pl. Chcemy, by stała się kompendium wiedzy o tamtym okresie. Potrzebne jest interaktywne archiwum, do którego będą dokładane kolejne cegiełki. Wszyscy, którzy zechcą, będą mogli utrwalać pamięć o wspólnie przeżytych wydarzeniach. Plan mieliśmy ambitny, ale przerósł nasze możliwości. Strona internetowa jest, ale wymaga gruntownej przebudowy i stałej obsługi. A do tego potrzebne są środki finansowe. Tylko przy wsparciu Czytelników możemy sobie poradzić z tym zadaniem.
Liczę też na wsparcie partii, organizacji lewicowych, które doceniają znaczenie tego, co zrobili ich wybitni poprzednicy. W przyszłym roku będzie okrągła, 70. rocznica Października ’56. Chcemy ją uczcić nowoczesnym archiwum, serią książek i seminarium naukowym. Wszystkich zainteresowanych proszę o kontakt: jerzy.domanski@tygodnikprzeglad.pl i wsparcie finansowe.
Murem za Żurkiem
Kto ma największy udział w niszczeniu praworządności i rozwaleniu sądownictwa? Odpowiedź jest oczywista. Prezes Kaczyński, polityk, który niczego nie podpisuje i zawsze wysługuje się kimś innym. Najlepszy w Polsce specjalista od sprytnego żonglowania ludźmi i stanowiskami. I jeszcze lepszy w straszeniu wszystkich, którzy stają mu na drodze. Po przeszło 30 latach wypełnionych szalbierstwami i deprecjonowaniem wszystkich słów ważnych dla Polaków, z takimi słowami jak prawo i sprawiedliwość włącznie. Po wypraniu ich przez Kaczyńskiego niewiele już znaczą. A przynajmniej nie to, co jest zapisane w podręcznikach i wykładane na uczelniach.
Jeśli jednak ktoś myśli, że Kaczyński już kończy demolkę całego systemu, na którym opiera się państwo, grzeszy naiwnością. Najnowszy przykład obsesji tego największego szkodnika to chamska napaść na ministra Waldemara Żurka, który krok po kroku próbuje wyciągać sądownictwo z głębokiej zapaści. Prezes grozi ministrowi Żurkowi, że „powinien się znaleźć, i to na bardzo długie lata, w państwowych zakładach karnych”. Nie trzeba chyba lepszego dowodu na to, jak bardzo Kaczyński jest spanikowany aktywnością i pomysłowością ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego. Do niego i do tej grupy polityków PiS, których słusznie zalicza się do zorganizowanej grupy przestępczej, zaczyna docierać, że w wyborach parlamentarnych za dwa lata mogą brać udział tylko wtedy, jeśli służba więzienna zrobi punkty wyborcze. Bardzo wielu Polaków czeka na to, że za przekręty finansowe i dojenie państwa na wiele sposobów wreszcie przyjdzie PiS odpowiedzieć. Dlatego nie tylko warto, ale wręcz trzeba słowem i czynem wspierać wysiłki Waldemara Żurka.
Propozycje zawarte w tzw. ustawie praworządnościowej mają sens. I gdyby uzyskały akceptację prezydenta Nawrockiego, mogłyby przywrócić prawidłowe funkcjonowanie wymiaru sprawiedliwości. Nasz kraj przestałby płacić gigantyczne odszkodowania za chaos, jaki wprowadzają wadliwie powołani neosędziowie i wydawane przez nich wyroki. Ktokolwiek by był ministrem sprawiedliwości, musi przeciąć tę paranoję wymyśloną przez Ziobrę przy akceptacji Dudy. Nie jestem naiwny i nie wierzę w dobrą wolę prezydenta Nawrockiego. Co oznacza, że bez społecznego wsparcia minister Żurek nie da rady.
W lipcowym numerze „Przeglądu” Waldemar Żurek był bohaterem okładki z tytułem „Po czynach go poznamy”. Po dwóch miesiącach mogę dopowiedzieć: murem za Żurkiem.
Powstanie zakończyło się straszliwą klęską
2 października 1944 r., po 63 dniach heroicznych zmagań, Warszawa skapitulowała. O tej rocznicy nie pamiętają apologeci powstania. Nie pamiętają, bo musieliby pokazać skutki decyzji polityków i wojskowych, którzy poprowadzili ideową, ale bezbronną młodzież do beznadziejnej walki z uzbrojonymi po zęby oddziałami niemieckimi.
Gen. Anders chciał postawić przed sądem Bora-Komorowskiego, Okulickiego i Chruściela za wywołanie powstania, gdyż uważał je za kardynalny błąd – z politycznego i wojskowego punktu widzenia, a z moralnego – za zbrodnię. Prof. Jan M. Ciechanowski, który jako 14-latek walczył do ostatniego dnia powstania, pisał, że zakończyło się ono „straszliwą klęską, katastrofą i ruiną, która nie dotknęła żadnej innej stolicy w Europie od czasu najazdu Hunów na Rzym”.
1 sierpnia i 2 października to dni narodowej żałoby. Nazwiska ofiar – a niestety znane są tylko w przypadku ok. 60 tys. osób – powinny być czytane w tę rocznicę. Ku pamięci. Ale też ku przestrodze. By kolejne pokolenia młodych nie dały się nabrać cynicznym politykom.
Młodzież oszukano wówczas i oszukuje się dzisiaj.
Ten cynizm z pewnością ciągle łączy prawicowe obozy. Decyzji o wybuchu powstania nic nie usprawiedliwia.
Zbudowano, niestety skutecznie, fałszywy obraz powstania. Jak to z piosenką na ustach nastolatki i dzieci szły z visami na niemieckie czołgi Tygrysy.
A jaki jest prawdziwy obraz potwornej klęski, głupoty i bezmyślności? Rezultat wyrachowania politycznego tych, którzy wydali wyrok śmierci na ludność cywilną miasta? Szacuje się, że w ciągu dwóch miesięcy 1944 r. zamordowano od 120 do 140 tys. osób, w tym kobiety i dzieci. Tysiące kobiet zgwałcono. Po Warszawie zostało morze ruin. Sprawcy tych nieszczęść zamiast surowego osądu mają miejsce w panteonie bohaterów narodowych. Stawia się im pomniki, funduje tablice, medale. A o prawdę trzeba będzie dalej walczyć.
Jałowa powtórka z przeszłości
Po wyborach prezydenckich zniknął. I można by to zrozumieć i jakoś wytłumaczyć. Choć jako prezydent Warszawy miał i ma wiele obowiązków. Liderów politycznych, tak jak bokserów, poznajemy po tym, jak szybko wstają po ciosie. Czegoś takiego jak emigracja wewnętrzna nie ma w wielkiej polityce. Rafał Trzaskowski nie może zatem liczyć na specjalne traktowanie. Gdy po trzech miesiącach wrócił do aktywności, oczywiste było pytanie, jaki ma pomysł na przyszłość. Warszawa ma bowiem zbyt wiele problemów, by dokładać do nich hamletyzującego prezydenta z ekipą, w której mało jest orlic i orłów. Ten wóz zacznie buksować albo się wywróci. Coś więc trzeba będzie z tym zrobić. I to szybko, by uprzedzić tych, którzy mają chrapkę na władzę w mieście. Ludzi znanych z przeszłości jako megakombinatorzy i oszuści. Trzeba ich zatrzymać. Ale nie wybierając taką drogę jak w czasie otwierania Campus Academy. Zdumiewający był widok sztabu Trzaskowskiego z kampanii prezydenckiej. Z Barbarą Nowacką i Sławomirem Nitrasem na czele. Zmieniono
Dlaczego boli myślenie
Wartość tego, co piszemy, najsprawiedliwiej weryfikują czytelnicy, a w dłuższej perspektywie czas. Z nim nie ma żartów. Bez litości i sentymentu odsyła prawie wszystko do archiwum. Na wieczne zapomnienie. Na szczęście są wyjątki i o jednym z nich mogę napisać. Z satysfakcją, bo dotyczy Krzysztofa Teodora Toeplitza. Człowieka w polskiej kulturze wyjątkowego. KTT to już postać pomnikowa. Erudyta. Intelektualista. Elita w najlepszym rozumieniu tego słowa. Niepowtarzalny fenomen. Indywidualista, którego znakiem firmowym było racjonalne myślenie. Jego przebogata twórczość oparta była na głębokiej i wszechstronnej wiedzy. Na tolerancji. I na tradycji rozumu i oświecenia.
KTT miał duży wpływ na kształtowanie postaw i ocen polskiej inteligencji. Na budowanie kapitału umysłowego i wrażliwości obywatelskiej kilku pokoleń Polaków. Zwłaszcza tych bardziej zainteresowanych polityką, kulturą i mediami. Sam zetknąłem się z jego pisarstwem już jako uczeń Liceum Ogólnokształcącego im. Juliusza Ligonia w Chorzowie. Był dla naszej grupki kimś, kto pokazywał nowe horyzonty i objaśniał świat. No i ten niespotykany, niepodrabialny kunszt słowa.
Na naszych łamach, a wcześniej na łamach „Przeglądu Tygodniowego”, ukazało się ponad 800 jego felietonów. Ostatni niespełna dwa tygodnie przed śmiercią. Minęło 15 lat i uznaliśmy, że pora przypomnieć teksty, które dla wielu nie tylko naszych czytelników były busolami, dzięki którym orientowali się na podobny sposób myślenia.
Nie byłoby tego zbioru, gdyby nie państwo Halina i Michał Kabatowie. To ich autorski wybór z wielkiej przeglądowej spuścizny KTT. Ideą przewodnią było pokazanie tego, co najbardziej charakterystyczne dla jego pisarstwa, i przypomnienie tych prognoz i przestróg, które ciągle są aktualne, tak jakby pisał je do bieżącego numeru. Mamy więc nad czym myśleć. I mamy kolejne argumenty, że tylko korzystając z siły rozumu, możemy lepiej urządzić świat. Najlepiej rozumieją to ci, którzy byli wychowani na publicystyce KTT, jego admiratorzy jak państwo Kabatowie, i środowisko „Przeglądu”.
Dziękuję pani Bożenie Toeplitz za pomoc i życzliwość oraz władzom ZAiKS, które wsparły finansowo wydanie tej książki.
„Dlaczego boli myślenie” to pozycja, której miejsce jest w każdej bibliotece. A przede wszystkim lektura obowiązkowa. Polecamy ją tym, którzy już znają te teksty i zobaczą, jak bardzo są aktualne. Oraz tym, którzy dopiero teraz odkryją moc jego intelektu i talentu.









