Robert Walenciak
To nie są złe życiorysy
Włodzimierz Czarzasty został wybrany na urząd marszałka Sejmu, zastąpił Szymona Hołownię. Nie było tu zaskoczenia. Zaskoczeniem natomiast mogła być atmosfera, krzyki posłów PiS: „Precz z komuną!”.
To im powraca. Gdy usłyszeli, że szefem Kancelarii Sejmu będzie Marek Siwiec, wołali: „Komuch Siwiec! PZPR!”. Tę PZPR wypominają nawet w sytuacjach zupełnie niespodziewanych – gdy podczas posiedzenia sejmowej Komisji Kultury głos chciał zabrać Jan Ordyński, reprezentujący Towarzystwo Dziennikarskie, Piotr Gliński wołał do niego: „Czy był pan w PZPR?”. A potem, że to skandal, że komunista będzie mu mówił o wolności mediów.
Szanowne panie i szanowni panowie z PiS – owszem, możecie mówić, co chcecie o PZPR, ale zważcie na Jarosława Kaczyńskiego. On także woła czasami: „Precz z komuną”, ale przecież jak się zastanowicie, to zauważycie, że
Aktorzy prowincjonalni
Jest groźnie czy nie jest? Do Polski wleciało ok. 20 rosyjskich dronów. A my, patrząc na polityków, analizując ich słowa, miny, a nawet ubiór, próbujemy odpowiedzieć sobie na najprostsze pytanie: czy już trzeba się bać?
Prezydent Donald Trump wystąpił w roli Pytii. „To mogła być pomyłka”, odparł, pytany o rosyjskie drony. O! Polski premier i prezydent jednym głosem (!) mówią, że mają pewność: drony były rosyjskie i wystrzelono je celowo. A Trump – że mogło być inaczej. Bardzo nas, Polaków, tymi słowami pokrzepił. Nasz wielki sojusznik, gwarant naszego bezpieczeństwa, nasza opoka i co tam jeszcze polska prawica wymyśliła, rzekł: Rosjanie się pomylili, więc sprawy nie ma.
A jeszcze kilka godzin wcześniej rozmawiał z nim o tych dronach prezydent Karol Nawrocki. Relacjonował mu, jak było. I nie przekonał Trumpa? O czym więc rozmawiali? Marcin Przydacz, prezydencki minister, próbował ratować sytuację i wygłosił przypuszczenie, że słowa amerykańskiego prezydenta o możliwej pomyłce to „strategia negocjacyjna”. Dobrze, możemy te słowa wziąć za dobrą monetę, wiadomo – trzeba negocjować, rozwinąć na Alasce czerwony dywan, zaprosić do limuzyny prezydenckiej… Potem przedstawić jakieś propozycje. Otwarte pozostaje jedynie pytanie: jesteśmy już w menu czy jeszcze nie?
Karol Nawrocki, sądząc po tym, co mówi, takich pytań sobie nie zadaje. Zalicza. Oświadczył mediom, że odbywa cykl międzynarodowych konsultacji. W sprawie dronów. Strachu więc nie ma.
To bardzo ciekawe, bo w Polsce, w obecnym systemie prawnym, za sprawy armii odpowiada rząd i minister obrony, za sprawy polityki zagranicznej – rząd i minister spraw zagranicznych, a za sprawę granicy – Straż Graniczna, czyli szef MSWiA. Nawrocki żadnemu z tych ministrów nie może wydawać poleceń i każdy decydent za granicą to wie. O czym więc prowadził rozmowy?
Premier Donald Tusk też poczuł to złoto. Zawodowiec. Przetrenował podobne sytuacje wielokrotnie, choćby podczas powodzi w Kotlinie Kłodzkiej. Jeździ więc po Polsce, nie w garniturze i w białej koszuli, ale w ciemnej, prawie jak w uniformie Zełenskiego, i przekonuje, że jesteśmy silni, zwarci i gotowi. I że wydamy kolejne miliardy.
W Łasku mówił pilotom: jesteście bohaterami. Wizytował zakłady w Nowej Dębie produkujące pociski artyleryjskie – deklarował, że ich produkcja będzie jeszcze większa. Zapowiedział też kolejne konsultacje z przedstawicielami państw NATO, z Europą.
Polityka to z jednej strony konkretne działania, z drugiej – spektakl. Politycy grają swoje role, mieliśmy więc i posiedzenie Sejmu, i Radę Bezpieczeństwa Narodowego, i dziesiątki wypowiedzi dla mediów. Grają, jak potrafią. Z rozbrajająca przesadą. Aktorzy prowincjonalni.
Łapaj złodzieja!
Afera z pieniędzmi z KPO, która rozlała się po mediach, to nie jest afera Tuska, Polski 2050 czy PiS. To afera ponadpartyjna, więcej mówiąca nam o Polsce niż dziesiątki przemówień. Czego więc przy tej okazji dowiedzieliśmy się o naszym pięknym kraju?
Wniosek 1: nie potrafimy wydawać pieniędzy.
O tym, że w ramach KPO jest pula na wsparcie firm z kategorii HoReCa (Hotel, Restaurant, Catering), wiedziano od początku. Zasady naboru ustalono jeszcze za PiS, w 2023 r. Wnioski można było składać w roku 2024.
Ewidentnym błędem nowej władzy było to, że nie miała dość mądrości, by wnioski zaprzeczające zdrowemu rozsądkowi odrzucać. Zamiast tego słychać było wielki krzyk: są pieniądze, musimy je wydać, bo się zmarnują! I obniżano kryteria dostępu. Aż obniżono tak, że strzelono sobie w kolano. Cóż, zimna krew w polityce i doświadczenie to rzeczy bezcenne.
Wniosek 2: kasa łączy.
Jeżeli przyjrzymy się ludziom, którzy przy rozdysponowaniu funduszy „robili”, to zobaczymy wielką, ponadpartyjną koalicję. To nie Tusk, ale ministra Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz z Polski 2050 nadzorowała (i nadzoruje) dzielenie funduszy. Ale i ona przecież niczego nie przydziela, tym zajmują się firmy
Z tarczą czy na tarczy?
W polskiej polityce najbardziej nie lubię tego, że wrzask przykrywa ważne debaty i zamiast refleksji, wyboru wariantów działań mamy obrzucanie się inwektywami.
Spójrzmy na ostatnie dni. Sejm przegłosował uchwałę w sprawie bezpieczeństwa Polski. Niby rzecz oczywista, ale PiS było przeciw. Dlaczego? Żeby nie głosować razem z Tuskiem? Ten po głosowaniu miał swoje pięć minut i wołał, że PiS się zhańbiło, pokazało swoje prawdziwe oblicze, nie chce obrony polskich granic. Złapał PiS w pułapkę i nie miał litości. Cóż… Oczywiście partia Kaczyńskiego popełniła w sprawie uchwały błąd. Ale to nie znaczy, że Tusk może odmawiać jej członkom prawa do patriotyzmu. Rzecz jest bowiem bardziej skomplikowana.
Uchwała Sejmu nawiązywała bezpośrednio do rezolucji Parlamentu Europejskiego z 12 marca, dotyczącej przyszłości europejskiej obrony. Do tej rezolucji europosłowie PO dorzucili poprawkę dotyczącą Tarczy Wschód, by uznana została za flagowy projekt bezpieczeństwa Unii. Innymi słowy, Tusk otworzył furtkę dla europejskich pieniędzy, które pomogą wybudować pas umocnień na naszej granicy wschodniej.
To źle? Dla PiS źle, dlatego było przeciw. Uznaje bowiem, że hasła o wzmacnianiu europejskiego systemu obronnego prowadzą do zmniejszania roli Stanów Zjednoczonych w Europie, a zwiększania znaczenia Niemiec. I Francji – ale to PiS mało boli. Oto więc dylemat, przed którym stoi Polska i który powinien wybrzmieć.
Czy mamy angażować się w budowę europejskich sił, czy stawiać konsekwentnie na USA? Ale jak stawiać, skoro mamy Donalda Trumpa, nieprzewidywalnego i zafascynowanego rozmowami z Władimirem Putinem? Europa zatem? Ale czy sensowne jest kibicowanie Niemcom
Pod Twoją obronę
Mamy czas chaosu i to się pogłębia. Niektórzy próbują tę sytuację racjonalizować, że oto stary świat odchodzi i przychodzi nowy, że mija epoka liberalnej demokracji, nudnej, ale przewidywalnej, a światem będzie teraz rządzić grupa autokratów, szefów największych państw.
I że musimy się z tym pogodzić.
Owszem, w tym kierunku zmierza świat, w tym kierunku pcha Amerykę Donald Trump, ale czy to mu się uda, jak to się skończy – tego przecież nie wie nikt.
Na razie widzimy szamocącego się prezydenta USA, który co godzinę ogłasza coś innego: to podejmuje decyzje, to się z nich wycofuje.
Wrogiem USA stała się Kanada. A w zasadzie nie wrogiem, tylko sąsiadem, którego Stany Zjednoczone chcą anektować.
Wrogiem numer 2 stała się Unia Europejska. „Ona powstała, by nas d…”, mówią trumpiści. I to wystarcza, by ją zwalczać. Jestem dziwnie pewien, że cokolwiek Europa by zrobiła, to dla Trumpa będzie źle. Atakował ją, że za mało wydaje na obronność. Teraz, po brukselskim szczycie, Europa
Trump 2.0. Ani śmieszny, ani straszny
Wola ludu zawsze zwycięża – stwierdził prezydent Joe Biden, gratulując Donaldowi Trumpowi wygranej. To nie jest banalna konstatacja – przypomina, że Ameryka jest demokracją i że wolne wybory są tego nieodzownym elementem. Że dziś z woli ludu władzę w Białym Domu otrzymał Trump, ale cztery lata temu, też wolą ludu, tenże Trump został z Białego Domu wyprowadzony.
Czy to znaczy, że lud jest kapryśny? Nie sądzę, raczej nie wybacza błędów. Spójrzmy na wyniki. W tych wyborach Kamala Harris zdobyła 67 mln głosów, a Trump – 72 mln. Ale cztery lata wcześniej poparcie wyborców kształtowało się na poziomie 81 mln za Bidenem i 74 mln za Trumpem. Innymi słowy, w większym stopniu to demokraci obecne wybory przegrali, niż republikanie wygrali.
Ale wygrali i Ameryka trafia na cztery lata w ich ręce. Niektórzy wyciągają z tego przesadne wnioski. Szaleje m.in. nasze PiS – żąda dymisji Tuska, woła, że Andrzej Duda jest ulubionym Polakiem Trumpa, więc teraz z nim trzeba wszystko ustalać. A politycy PiS dodatkowo donoszą w sztabie prezydenta elekta na rządzącą w Polsce koalicję.
Patrzę na te zachowania z głębokim niesmakiem. Nie rozumiem, dlaczego donoszenie obcym, tak kiedyś przez PiS krytykowane, dziś staje się składnikiem kultury działania tej partii. Nie rozumiem też, dlaczego strategią polskiej polityki ma być ostentacyjna służalczość wobec Ameryki (Radosław Sikorski nazwał to dość celnie) przy każdej okazji i w każdych okolicznościach. Wychodzi tu na wierzch – nawiązuję tym razem do opisów Jarosława Kaczyńskiego – gen poddaństwa, lizusostwa. Tfu…
Przypomnę, że za pierwszej kadencji Trumpa Duda z tym samym poddańczym zapałem wołał, że chcemy w Polsce Fortu Trump. Zostało to zignorowane. Co ciekawe, w wazelinowaniu Trumpa wyrósł mu rywal. Oto bowiem wyczytałem, że na Ukrainie mówi się już, że „plan zwycięstwa Zełenskiego został stworzony z myślą o wygranej Trumpa”. A pomysły, że USA wraz z partnerami będą mogły korzystać z ukraińskich surowców i że ukraińscy żołnierze będą mogli zastąpić żołnierzy amerykańskiego kontyngentu wojskowego w Europie, na pewno go przekonają.
Wyścig do pocałowania pierścienia zwycięzcy trwa. Nie widzę w tym wielkiego sensu. Donald Trump przy całej swojej nieobliczalności funkcjonuje w określonej rzeczywistości. Jako prezydent będzie definiował interesy USA i próbował je realizować. Lecz Ameryka jest dziś słabsza niż 20 lat temu i amerykański prezydent może dużo mniej. Jeżeli czegoś chce, musi się dogadywać, polityka transakcyjna obowiązuje także jego.
Na wysokim szczeblu decydują więc interesy, umiejętności polityczne, a nie przymilne uśmiechy.
Czy komuś to się podoba, czy nie, mamy zatem sytuację, o której politolodzy mówią od kilkunastu lat – utworzył się świat wielobiegunowy. To nie jest nieszczęście, to nowa sytuacja, na którą poważni politycy powinni być od miesięcy przygotowani. I trzeba sobie z nią radzić. Dotyczy to zarówno ekipy Trumpa, jak i polityków europejskich, no i nas samych.
Scenariusz katastrofy
Rozłam w partii Razem na nowo rozbudził dyskusję o przyszłości lewicy i o jej miejscu na scenie politycznej. I również o polskiej polityce.
Zacznijmy więc od polityki. Pęknięcie w Razem skomentował na portalu X premier Donald Tusk: „Prawo i Sprawiedliwość i Razem – te nazwy partii wymyślił ktoś obdarzony nieprzeciętnym poczuciem humoru. Czarnego”.
W takim razie do tej dwójki doskonale pasuje Koalicja Obywatelska – bo ani ona obywatelska, ani koalicja.
Ale tego już Donald Tusk nie zauważył.
Opowieść o brudnej szmacie
O sprawie Ryszarda Czarneckiego piszemy na kolejnych stronach PRZEGLĄDU, dla naszych czytelników to nic nowego, o jego aferach informujemy od lat. Czy bezskutecznie? Nie mamy wpływu na Jarosława Kaczyńskiego, który utrzymywał nad nim parasol ochronny, ale na wyborców, przynajmniej niektórych, już pewnie tak – bo Czarnecki przegrał wybory i nie dostał się do Parlamentu Europejskiego.
To był pozytywny sygnał, świadczący, że patologia w życiu publicznym nie jest dobrze widziana. Nie chcą jej wyborcy, ci z lewa i ci z prawa, nikt nie chce mieć za przedstawicieli tych, za których trzeba świecić oczami.
A takich Czarneckich w obozie PiS jest więcej. Ujawniane są właśnie kolejne afery pisowskiego szefa PKOl Radosława Piesiewicza. Też pisaliśmy o nim parokrotnie, przestrzegaliśmy przed nim, więc bez satysfakcji notujemy poświęcone mu doniesienia. Ukrywanie zarobków, wydatków, VIP-owskie zwyczaje…
Człowiek to czyta i zastanawia się – dlaczego tak się działo? Dlaczego to wszystko Kaczyński tolerował? Tych cwaniaków, szalbierzy, którzy rwali państwowe do bólu…
Jest teoria to tłumacząca. Uwzględnia ona częściowo mentalność polityków, częściowo osobowość samego prezesa. Otóż w polskiej polityce od jakiegoś czasu króluje kult „skuteczności” i przekonanie, że „polityka też ma swoje ciemne strony”. Innymi słowy, partyjni liderzy zafascynowani są ludźmi skutecznymi, idącymi przez partyjne życie przebojem, bez zahamowań, tak jak zafascynowani Nikodemem Dyzmą byli przedstawiciele sanacyjnej elity. I ponad ich wyobraźnię jest, że stawianie na ludzi bez zasad to w dłuższej perspektywie działanie politycznie samobójcze.
To jest niestety szersze zjawisko, obecne nie tylko w PiS, ale i w partiach obecnie rządzących. „Jest skuteczny”, mówiła Anna Maria Żukowska, gdy Włodzimierz Czarzasty pacyfikował lewicę, zawieszając swoich zastępców. Danielem „wszystko mogę” Obajtkiem zachwycało się pół PiS.
Na to nałożyło się przekonanie Jarosława Kaczyńskiego, że on sobie z ludźmi małego kalibru poradzi, że oni nawet są lepsi, bo łatwiejsi do kierowania, są na nich haki. „Brudną szmatą też można sprzątać”, mówił. Nietrafnie, widać, że na utrzymywaniu porządku się nie zna, bo brudną szmatą brudu usunąć nie można, brud tylko się rozmazuje. I się rozmazał…
Nasuwa się więc kolejne pytanie. Cóż takiego się stało, że życie polityczne opanowali ludzie małego kalibru i kult „skuteczności”? Myślę, że w tym wypadku musimy uderzyć się w piersi. Wszyscy jesteśmy temu winni. Opinia publiczna, bo takimi zawodnikami się zachwyca. Media – bo nie potrafią ich sprawdzić i przywrócić do należnej im roli. Uległy politykom i łaszą się do nich, zamiast robić, co do nich należy.
Taka jest nauka na przyszłość. Potraktujmy ją poważnie.
Z czego jesteśmy dumni, a z czego nie?
„Rzeczpospolita” zamówiła w pracowni IBRIS sondaż, w którym zapytano Polaków o to, które z wydarzeń w historii Polski jest naszym powodem do dumy. Okazało się, że z powstania warszawskiego, które też umieszczono na liście, dumnych jest ledwie 3,3% Polaków. Wydarzenie to znalazło się na ostatnim wskazanym miejscu. Słusznie. Powstanie było klęską militarną i polityczną, żadnych celów nie osiągnęło. Ogłaszając wybuch, jego przywódcy wykazali brak podstawowych kompetencji. Warszawa została zniszczona, wymordowano 180-200 tys. jej mieszkańców. Z czego być dumnym?
Sondaż pokazał jednocześnie, jak bardzo Polacy są odporni na propagandę, jak – w przeciwieństwie do świata mediów i polityki – potrafią zachować rozsądek. Powstanie warszawskie jest przecież jednym z kamieni węgielnych obozu solidarnościowego i polskiej prawicy. Pamięć o nim, jego „sukcesie” i „przesłaniu” legitymizuje polską prawicę. Lech Kaczyński zbudował, w stylu Disneylandu, jego muzeum. Co roku zalewa nas tandetna popkultura cukierkowego i fałszywego obrazu tamtych wydarzeń.
A sondaż pokazuje, że ludzie tej propagandzie nie ulegają. Wszystkiego wmówić im się nie da. Andrzej Duda może więc wołać w Muzeum Powstania Warszawskiego: „I popatrzcie, co stało się ostatnio: już nie słychać żadnych głosów, które próbowałyby kwestionować zasadność, słuszność tamtego wielkiego czynu zbrojnego”.
Ale gdy to woła, to znaczy, że jest we wspomnianej grupie 3,3% Polaków albo nie rozumie tego, co mówi.
Jeżeli więc Polacy jednoznacznie odrzucają kult powstania warszawskiego, jego rzekomego zwycięstwa, które chce nam wepchnąć do gardeł prawica, to z czego są dumni? Sondaż to pokazuje – najwięcej Polaków dumnych jest z odzyskania niepodległości w 1918 r. A w dalszej kolejności z wyboru Jana Pawła II oraz z wejścia do Unii Europejskiej i do NATO. Przy czym z wyboru Wojtyły na papieża dumni są wyborcy prawicy, podkreślający związki z Kościołem, a ci z obozu demokratycznego – już nie. Natomiast jeśli chodzi o wejście do Unii i NATO, jest dokładnie odwrotnie.
To pokazuje, jak Polska jest podzielona. Ale i pokazuje, że Polacy mają swoją tożsamość, swoje aspiracje, trzeźwo patrzą na rzeczywistość. Ich ocena polskiej historii, także tych wydarzeń, o których w sondażu IBRIS nie wspomniano, różni się od tego, co suflują główne media. Są odporni na pouczanie. Jest inaczej niż w gazetach i telewizji. Można wręcz odnieść wrażenie, że egzaltowane media to najgłupsza część polskiej rzeczywistości.
Warto o tym pamiętać.
Trybunał Konstytucyjny. Jest, ale go nie ma
Parę tygodni temu pisałem, że byli rządzący zabarykadowali się w różnych instytucjach, traktując je jak przyczółki do walki o władzę. Życie przynosi potwierdzenie tamtych spostrzeżeń. PiS ma swoje bastiony i z nich strzela.
Ostatnio strzały oddał Trybunał Konstytucyjny, ciało obsadzone posłami i prokuratorami PiS. Trybunał rozpoznał pierwszy z serii wniosków prezydenta Dudy (ten dotyczył ustawy o NCBR) o stwierdzenie, czy ustawy przyjęte przez Sejm po wygaszeniu mandatów poselskich panów Kamińskiego i Wąsika są konstytucyjne. I uznał, że ustawa o NCBR konstytucyjna nie jest, gdyż przy jej uchwalaniu naruszono zasadę legalizmu, bo dwóch posłów nie zostało dopuszczonych do procedowania. To, że byli skazanymi prawomocnym wyrokiem przestępcami, w związku z czym ich mandaty wygasły, trybunału nie zainteresowało.
Odłóżmy na bok prawnicze rozważania, bo przecież w tej grze nie o prawo chodzi, ale o coś zupełnie innego – o podstawianie nogi rządowi, o sparaliżowanie go i odebranie władzy.
Zakwestionowanie ustawy o NCBR pozwala przypuszczać, że trybunał zastosuje identyczną wykładnię w sprawie innych ustaw przyjętych bez udziału Kamińskiego i Wąsika. Wśród nich jest ustawa budżetowa. A gdy ona zostanie uznana za niekonstytucyjną, prezydent będzie mógł stwierdzić, że budżetu nie ma, więc można rozwiązać parlament i ogłosić nowe wybory.
Czy ten scenariusz się ziści? Czy czekają nas wybory jesienią? Raczej nie, gdyż koalicja znalazła sposób na trybunał – 6 marca Sejm przyjął uchwałę, że z powodu sędziów dublerów orzecznictwo TK objęte jest wadą prawną. I w związku z tym nie drukuje jego orzeczeń. Tak oto nowa koalicja twórczo rozwinęła czyn Beaty Szydło, która jako pierwsza, gdy była premierem, zastosowała tę metodę blokowania TK (wówczas kierował nim prof. Andrzej Rzepliński).
Trybunał Konstytucyjny niby więc jest, ale go nie ma. Orzeka tak, żeby rządowi zaszkodzić, a rząd tych orzeczeń nie uznaje. Brutalnie mówiąc, o tym, co jest prawem, decyduje ten, kto ma policję. Trudno z tego się cieszyć.
Państwo PiS, czy raczej jego pozostałości, wciąż wisi nad nami. W efekcie mamy nie kohabitację, taką jak Kwaśniewskiego z Buzkiem oraz Lecha Kaczyńskiego i Tuska, lecz zawzięty bój. I tak pewnie będzie do wyboru nowego prezydenta RP, który pozwoli uchwalić ustawę porządkującą sytuację w trybunale. Nie tylko zresztą tam, bo i w sądach, w prokuraturze,
w mediach publicznych…
Warto o tym mówić. Po to, by nikogo nie naszła pokusa urządzenia się w państwie zbudowanym nam przez PiS jak w swoim.









