Historia
Kto komu powinien dziękować
Władysław Gomułka: polityka Becka uratowała ZSRR
Pisać wspomnienia Władysław Gomułka zaczął w roku 1972 i spisywał je do początków 1981 r., gdy choroba nie pozwoliła mu pracować. Tekstowi poświęcał kilka godzin dziennie, systematycznie, cztery razy w tygodniu. W ten sposób zapisał ponad 1,8 tys. stron. Ręcznie, czytelnym, kaligraficznym pismem. Praktycznie bez skreśleń ani poprawek. Miał więc gotowy tekst już w głowie, wcześniej przemyślany i uporządkowany.
Przed śmiercią (1 września 1982 r.) mówił rodzinie, że na publikację tych wspomnień jest jeszcze za wcześnie. Dlatego dopiero w roku 1991 r. zostały one opracowane i zredagowane przez prof. Andrzeja Werblana, a rok później je wydano.
Cytowane fragmenty pochodzą z I tomu „Pamiętników”, z rozdziału VI „ZSRR i KPP a sprawa niepodległości Polski”, z podrozdziału „Co ZSRR zawdzięcza polityce Józefa Becka?”.
Przemyślenia Gomułki dotyczące Becka i paktu Ribbentrop-Mołotow wywołały sensację, padały wręcz stwierdzenia, że takie opinie nie mogły wyjść spod jego pióra. To niepotrzebne zdumienie – Gomułka, powtórzmy, pisał ręcznie, a w wielu innych sprawach dotyczących ZSRR prezentował podobny punkt widzenia. Oraz żelazny realizm polityczny.
Patrząc z dzisiejszej, czyli z powojennej, perspektywy na wydarzenia międzynarodowe rozgrywające się pod koniec lat 30., nie może ulegać wątpliwości, że:
– po pierwsze, ówczesny rząd sanacyjny – podobnie jak cała Polska – był żywotnie zainteresowany w utrzymaniu pokoju, prowadząc politykę neutralności, pragnął uchronić Polskę przed wplątaniem jej do wojny, nie chciał się wiązać sojuszem z Niemcami przeciw ZSRR ani nie uważał za możliwe i korzystne dla Polski zawarcie ze Związkiem Radzieckim sojuszu skierowanego przeciwko Niemcom;
– po drugie, wobec układu sił istniejącego w 1939 r. między Polską a Niemcami oraz wobec ograniczenia się Francji i Wielkiej Brytanii jedynie do formalnego wypowiedzenia wojny Niemcom w trzy dni po ich napaści na Polskę i niepodjęcia przez te państwa działań wojennych ani na froncie zachodnim, ani na terytorium Niemiec przez cały okres ich rozprawy wojennej z Polską, klęska wrześniowa Polski była rzeczą nieuniknioną. Musiała ona nieuchronnie nastąpić, nawet niezależnie od podjęcia w dniu 17 września radzieckiej interwencji zbrojnej przeciw Polsce oraz niezależnie od tego, jaki rząd – sanacyjny, antysanacyjny czy jedności narodowej – znajdowałby się w tych latach u steru władzy państwowej.
Po odbudowaniu militaryzmu niemieckiego – w rezultacie czego poprzez demilitaryzację Nadrenii oraz włączenie Austrii do Niemiec doszło do układu monachijskiego i zagarnięcia przez Hitlera wpierw Sudetów, a później całej Czechosłowacji – sytuacja Polski stała się beznadziejna, nie było żadnej możliwości uratowania jej przed zagładą. W 1939 r. Polska stanęła przed alternatywą: albo wzorem Czechosłowacji skapitulować przed Niemcami, zdać się na łaskę i niełaskę Hitlera i w ten sposób zginąć jako niezawisłe państwo, albo podjąć, bez najmniejszych szans zwycięstwa, wojnę z Niemcami i w ten sposób zginąć z bliżej nieokreśloną nadzieją na korzystny dla Polski rozwój wydarzeń historycznych.
(…) Na kapitulację Polski przed Niemcami nie pozwalał charakter narodowy Polaków, nie pozwalały dominujące w narodzie polskim wiekowe tradycje walk o wolność i niezawisłość Polski. I niezależnie od tego, jaki rząd sprawowałby władzę w Polsce w tym okresie, musiałby odpowiedzieć na roszczenia Niemiec hitlerowskich wobec Polski tak, jak odpowiedziało ówczesne sanacyjne kierownictwo państwa polskiego.
(…) Możliwości polityki zagranicznej Polski przedstawianych w uchwałach KC KPP ani sanacja, ani opozycja nie mogły w ogóle brać pod uwagę. Mogły jedynie widzieć w nich wyraz dążeń i zamiarów Związku Radzieckiego wobec Polski, zmierzających do przekształcenia jej w republikę sowiecką, wchodzącą w skład ZSRR. Ale po układzie monachijskim i takie rozumowanie stało się fałszywe. Nie wiemy wprawdzie, jakie hasła rzucałaby w tym czasie KPP, została bowiem przedtem rozwiązana, jednakże ani poprzednie jej dążenia – zawsze zresztą nierealne – do rewolucji proletariackiej i zbudowania na gruzach Polski burżuazyjnej Polskiej Republiki Rad – ani też rzucane przez nią
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl
Krwawe zaślubiny z Bałtykiem
Zdobycie Kołobrzegu było pierwszym wielkim samodzielnym zwycięstwem 1. Armii WP i kluczowym etapem walk o Pomorze Zachodnie
W dniach 4-18 marca 1945 r. rozegrała się bitwa o Kołobrzeg – największa obok walk o przyczółki warszawskie (16-23 września 1944 r.) bitwa miejska stoczona przez Wojsko Polskie walczące na froncie wschodnim. Bitwa o Kołobrzeg należy też do największych bitew oręża polskiego podczas II wojny światowej, obok walk Armii „Poznań” i „Pomorze” nad Bzurą (9-22 września 1939 r.), udziału 2. Korpusu Polskiego w bitwie o Monte Cassino (12-18 maja 1944 r.) i operacji łużyckiej 2. Armii WP (16 kwietnia-4 maja 1945 r.).
Zdobycie Kołobrzegu było pierwszym wielkim samodzielnym zwycięstwem 1. Armii WP i kluczowym etapem walk o zdobycie Pomorza Zachodniego. Pod koniec stycznia 1945 r. 1. Armia WP, działająca w ramach 1. Frontu Białoruskiego, dotarła do Bydgoszczy. Potem przystąpiła do forsowania Wału Pomorskiego, czyli długiego na ok. 270 km systemu umocnień polowych, który powstał w latach 30. XX w. i został rozbudowany przez Niemców w 1944 r. Były to walki bardzo ciężkie i zostały okupione znacznymi stratami, które wyniosły ok. 11 tys. żołnierzy (3130 poległych, 5905 rannych, 1957 zaginionych oraz 349 chorych i ewakuowanych do szpitali).
Główne walki o przełamanie Wału Pomorskiego zakończyły się 12 lutego 1945 r. W kolejnych dniach 1. Armia zdobyła Żabin, Wierzchowo i Czaplinek. Następnie otrzymała od dowodzącego 1. Frontem Białoruskim marsz. Żukowa rozkaz wyjścia na wybrzeże bałtyckie na szerokim odcinku od Kołobrzegu po Zalew Szczeciński, oczyszczenia tego terenu z resztek wojsk niemieckich i zapewnienia obrony przeciwdesantowej. Do 8 marca większość obszaru Pomorza Zachodniego została opanowana przez wojska radzieckie i polskie, a niemiecka Grupa Armii „Wisła” rozbita. Niepowodzeniem zakończyło się jedynie radzieckie natarcie na Kołobrzeg – ogłoszony 28 listopada 1944 r. przez Hitlera twierdzą.
Dwutygodniowy bój
Jako pierwsze zaatakowały Kołobrzeg 4 i 5 marca radziecka 45. Brygada z 1. Gwardyjskiej Armii Pancernej i 272. Dywizja z 19. Armii. Jednostkom tym nie udało się wedrzeć do miasta, którego broniły trzy umocnione linie obrony. Wtedy do walk skierowano część sił 1. Armii WP. Oblężenie z udziałem wojsk polskich rozpoczęło się 7 marca, kiedy do Kołobrzegu dotarli żołnierze 6. Dywizji Piechoty. Następnego dnia pierścień okrążenia zamknęła 3. Dywizja Piechoty. Ponadto w walkach ze strony polskiej uczestniczyły od 13 marca 4. Dywizja Piechoty oraz 4. Pułk Czołgów Ciężkich, wyposażony w 23 czołgi ciężkie IS-2 i 13 ciężkich dział pancernych ISU-122.
Ogółem w dwutygodniowym boju o Kołobrzeg wzięło udział w różnym czasie ok. 29 tys. żołnierzy polskich i radzieckich (w tym 28 tys. polskich). Liczebność sił niemieckich broniących miasta szacowana jest na 8-10 tys. żołnierzy. Byli to żołnierze z różnych jednostek niemieckich (m.in. 3. Armii Pancernej), marynarze i członkowie Volkssturmu, ale także francuscy ochotnicy z 33. Dywizji Grenadierów Waffen SS „Charlemagne” („Karol Wielki”). W czasie walk siły te były wspierane przez pociąg pancerny Panzerzug 72A oraz artylerię okrętową trzech ciężkich krążowników: „Admiral Scheer”, „Lützow” i „Prinz Eugen”, ostrzeliwujących miasto z morza.
Dowódcą Festung Kolberg został 1 marca 1945 r. płk Fritz Fullriede, przeniesiony do Grupy Armii
Od hrabiego po księdza
Napisanie historii powszechnej władza powierzyła autorom, z których żaden nie należał do partii, nie miał związków rodzinnych z szeroko rozumianą lewicą!
Karol Nawrocki jest doktorem nauk humanistycznych w dziedzinie historii, co na wielu wyborcach może robić duże wrażenie. Z samego tytułu niewiele jednak wynika, gdyż cały „dorobek naukowy” kandydata PiS sprowadza się do kilku publikacji obracających się wokół wąskiego tematu, o którym napisał doktorat: dziejów Solidarności w latach 80. w województwie elbląskim. I trudno temu się dziwić, Nawrocki bowiem od początku wyraźnie nastawiał się na karierę polityczną, do której szczeblami miały być stanowiska dyrektora Muzeum II Wojny Światowej i prezesa IPN, uzyskane dzięki poparciu innego wpływowego historyka i polityka zarazem, prof. Ryszarda Terleckiego.
„Obywatelski kandydat” na prezydenta jest przy tym najgorszym przykładem traktowania historii w III RP, rozumienia jej jako ideologicznej propagandy antykomunizmu, nacjonalizmu i klerykalizmu, a nie rzetelnych badań przeszłości i upowszechniania wiedzy o niej. Skutki takiego podejścia są coraz bardziej widoczne. Nie tylko ciągle obniża się poziom wiedzy historycznej Polaków, ale również maleje zainteresowanie przeszłością, szczególnie wśród młodych pokoleń, czego dobitnym świadectwem jest coraz mniejsza liczba maturzystów wybierających historię jako przedmiot egzaminacyjny.
A przecież w czasach tak oczernianej przez IPN Polski Ludowej było odwrotnie: duża część społeczeństwa żywo interesowała się przeszłością, masowo czytając książki i artykuły prasowe czy oglądając filmy historyczne, których poziom był o wiele wyższy niż dzisiaj. Edukację historyczną na wszystkich poziomach nauczania traktowano z pełną powagą. To prawda, że działała cenzura, jednak podlegały jej tylko niektóre tematy z XX-wiecznych dziejów Polski (szczególnie stosunki polsko-radzieckie), natomiast cała wcześniejsza historia cieszyła się pełną swobodą badań i popularyzacji. Tak było od 1956 r. – po krótkim okresie narzucania stalinowskich schematów w nauce historycznej – i każda kolejna dekada PRL poszerzała strefę wolności intelektualnej. A lata 80., gdy Polską rządził gen. Jaruzelski, który de facto odrzucił partyjną ideologię na rzecz ogólnonarodowego patriotyzmu, stanowiły czas coraz większej rehabilitacji także XX-wiecznej historii. W efekcie po 1989 r. niewiele zostało białych plam w naszej przeszłości.
Wspaniałe osiągnięcie
O tym wszystkim jednak nie dowiemy się od takich propagandzistów „polityki historycznej” jak dr Nawrocki. Dla nich powojenna Polska to wyłącznie „komunizm” i „zbrodnie komunistyczne”, a z drugiej strony „opór społeczny”, którego filarem był oczywiście Kościół katolicki. Skoro jednak dr Nawrocki ukończył w 2008 r. studia historyczne na Uniwersytecie Gdańskim (notabene założonym w ostatnim roku rządów Władysława Gomułki, który to rok IPN-owcom kojarzy się wyłącznie z „powstaniem grudniowym” w Gdańsku i na Wybrzeżu), zapewne musiał korzystać z podręczników wydawanych nie tylko w III RP, ale i wcześniej – właśnie w PRL. Szczególnie dotyczy to historii powszechnej, której studenci nieraz do dziś uczą się z serii sześciu podręczników Państwowego Wydawnictwa Naukowego, w większości wydrukowanych po raz pierwszy w latach 1964-1968 (najobszerniejszy tom, obejmujący wiek XVIII, ukazał się dopiero w 1977 r.).
Ta seria uważana jest do dziś za wspaniałe osiągnięcie naszej nauki historycznej, łączące rzetelną wiedzę naukową z pięknym stylem pisarskim, którego dzisiejsi autorzy najczęściej nie mają. I choć autorzy wszystkich tomów od dawna nie żyją, PWN nadal wznawia tę serię, nie rezygnując oczywiście z wydawania podręczników młodszych historyków, którzy reprezentują nowocześniejsze (co nie zawsze oznacza, że lepsze) podejście do dziejów powszechnych. Warto przypomnieć postacie autorów owej serii z czasów „głębokiego PRL-u”.
Wydany w 1965 r. tom pierwszy, obejmujący historię starożytną, napisał prof. Józef Wolski (1910-2008), przedwojenny jeszcze asystent na Uniwersytecie Jagiellońskim, należący do grupy krakowskich uczonych, których 6 listopada 1939 r. Niemcy podstępnie
Kresy w oczach oficerów KOP
Sprawa gospodarczego podniesienia tych ziem jest palącym i kapitalnym zagadnieniem polityki państwowej
Opracowanie oficerów oświatowych Korpusu Ochrony Pogranicza pokazuje prawdziwy obraz Kresów Wschodnich II RP. A obraz ten we współczesnym polskim piśmiennictwie jest mocno zmitologizowany i tym samym zafałszowany. Oficerowie, dokonując opisu gmin kresowych, w których stacjonowali, czynili to rzetelnie. Opis miał służyć ich formacji, nie był przeznaczony dla czytelnika zewnętrznego. Nie było więc tu miejsca na propagandę czy koloryzowanie rzeczywistości.
Opracowanie „Stosunki społeczno-oświatowe w 18 gminach na pograniczu Litwy, Łotwy i ZSRR w ciągu ostatnich 5 lat” jest dziełem instruktorów oświaty KOP, wydanym „Dla potrzeb własnych na prawach rękopisu Oddział Wychowania Żołnierza Dowództwa KOP” w Warszawie w 1935 r., w formie maszynopisu powielonego. Maszynopis liczy 156 kart – 312 stron. Nie wiadomo, w ilu egzemplarzach został powielony. Jeden znajdziemy w CA MSW, to egzemplarz, który znajdował się w Centralnej Bibliotece Dowództwa KOP.
Autorami opracowań są „oficerowie oświatowi” poszczególnych batalionów KOP (zwani też „instruktorami oświatowymi”). Z zasady byli to młodzi oficerowie, dobierani na te funkcje wedle kryteriów intelektualnych i predyspozycji osobistych. Sądząc po ich opracowaniach, rzeczywiście w większości wykazywali się wiedzą ogólną, zwłaszcza historyczną, a także w pewnym sensie warsztatem badacza spraw społecznych, jak również zdolnością do krytycznej, obiektywnej oceny rzeczywistości. W efekcie powstał niezwykle ciekawy, wartościowy materiał historyczny. Prawdziwy, nielukrowany obraz Kresów. O samych autorach niewiele wiemy, w szczególności nieznane są w większości ich dalsze losy.
Czesław Blusiewicz
Instruktor oświatowy baonu KOP „Nowe Troki”
Gmina Nowe Troki powiatu wileńsko-trockiego
Przystępując do opracowania tematu tak ściśle związanego z pracą instruktora oświaty, pragnę dać najwierniejszy obraz tutejszej zbiorowości wiejskiej w oparciu o obserwacje przejawów życia. Trudno jest uwierzyć, jak pierwotną jest dusza wsi i jak daleką od pozorów i zewnętrzności. Mieszkaniec wsi odnosi się do wszystkich i wszystkiego nieprzychylnie. Niewychowany w młodości, poniżany, ograniczony i krótkowzroczny – nikomu nie wierzy. Kieruje się w życiu raczej instynktem – niż świadomością celowego działania. Jego religia i jego „wielka pobożność” wcale mu nie przeszkadza popełniać czyny nieraz potworne. Bowiem religia mieszkańca wsi nie opiera się na miłości Boga i bliźniego i nie wiąże się z obowiązkiem życia codziennego. Służy ona tylko do zabezpieczenia się w życiu pozagrobowym.
Na dalekich, rozrzuconych szarych wsiach śpi lud polski w mrokach biedy i zabobonu, ciemnoty i bierności. Kogoż widzimy na tych wsiach osamotnionych, kto ma odwagę całe życie spędzić daleko, na wsi, zapominając o prawach do osobistego szczęścia i życia? Odpowiedź krótka. Poza nauczycielstwem – garstka rozsianych urzędników i żołnierzy KOP pracujących w samotności, pomimo niezrozumienia, nawiązujących ten bezcennej wartości kontakt wsi ze społeczeństwem, z Państwem, budząc świadomość Ojczyzny i obowiązki obywatela.
Pamiętać więc musimy, że praca tych ideowych dzieci polskich wymaga współdziałania i pomocy, że same słowa krytyczne nie wystarczą, tym bardziej że na wieś przychodzą, na wsi się znajdują różni jej niepowołani apostołowie.
Dziś coraz częściej zdejmuje się odpowiedzialność za osobiste materialne niepowodzenia, składając je na karb kryzysu i stosunków ogólnoświatowych. Że wieś znalazła się w katastrofalnych warunkach, złożyło się na to wiele czynników natury politycznej i ekonomicznej. Nie należy jednak lekceważyć strony moralnej tego upadku i poza dalekim zasięgiem przyczyn ogólnoświatowych trzeba dojrzeć prawdę i błędy własne.
Gmina trocka, obejmująca 355 km kw., jedna z najstarszych gmin powiatu, jest w 90% rolnicza. Terenem swym przylega ona do Wilna. Zdawałoby się, że sąsiedztwo
Kresy w oczach oficerów KOP, wstęp i opracowanie Jan Widacki, Universitas, Kraków 2024
Wybrali Polskę Ludową
Inteligenci, którym udało się przeżyć, mieli do wyboru uznanie „Polski lubelskiej” za nową okupację albo za szansę na odbudowę życia narodowego
Latem 1944 r. polska inteligencja stanęła na rozdrożu. Po pięciu latach okupacji niemieckiej, której celem było wyniszczenie wykształconej warstwy Polaków i uczynienie z reszty narodu uległej masy niewolników, polscy inteligenci, którym udało się przeżyć, mieli do wyboru uznanie „Polski lubelskiej” za nową okupację albo za szansę na odbudowę życia narodowego. Według dominującej dziś IPN-owskiej wizji historii wszyscy świadomi Polacy powinni byli stawić opór „sowieckiej okupacji”, najlepiej idąc do lasu, by zbrojnie walczyć z NKWD, UB i MO. Na szczęście ludzi, którzy tak myśleli, było wówczas niewielu, a wśród zdziesiątkowanych elit umysłowych II RP taki pogląd był marginalny.
Z drugiej strony polscy komuniści – zarówno ci, którzy dotarli do Lublina z ZSRR, jak i ci, którzy od 1942 r. działali w konspiracyjnej Polskiej Partii Robotniczej – robili wszystko, by pozyskać przedstawicieli przedwojennej inteligencji. Ich celem stało się bowiem stworzenie całkowicie nowego państwa, a to wymagało wykwalifikowanych kadr, którymi poboczny przed wojną i rozgromiony w wyniku stalinowskiej czystki ruch komunistyczny po prostu nie dysponował. Zarazem miało to być państwo, które i dla zachodnich aliantów, i przede wszystkim dla większości narodu polskiego stanowiłoby naturalną kontynuację niepodległej Polski sprzed 1939 r., choć w innych granicach. Dlatego każde znane nazwisko z II RP było dla komunistów na wagę złota, bo legitymowało ich władzę i dowodziło ciągłości państwowej oraz autentyczności narodowej „Polski lubelskiej”.
Dziś takie podejście ludzi z PPR można uważać za instrumentalne, a postawę tych przedstawicieli polskich elit, którzy czynnie zaakceptowali nową władzę, za kolaborację. Tylko czy pomoże to zrozumieć sytuację obu stron w ostatnich miesiącach wojny i w pierwszym okresie pokoju? Czy w ogóle dzisiejsi Polacy – od 80 lat żyjący we własnym państwie o stabilnych granicach – są w stanie zrozumieć swoich przodków, którzy po pięciu latach największej katastrofy dziejowej mogli zaakceptować każdą formę polskiej państwowości? Nawet stworzoną przez tego samego Stalina, który w 1939 r. wydatnie przyłożył rękę do likwidacji „pokracznego bękarta traktatu wersalskiego” (jak nazwał Polskę Mołotow).
Namiastka parlamentu
Szczególnym miejscem, które miało odgrywać rolę „arki przymierza między dawnymi i młodszymi laty”, okazała się Krajowa Rada Narodowa. Ten quasi-parlament, utworzony przez działaczy PPR i innych środowisk lewicowych w okupowanej Warszawie w noc sylwestrową z 1943 na 1944 r., nie miał oczywiście żadnej legitymacji społecznej i tak było do samego końca istnienia KRN, czyli do wyborów sejmowych w styczniu 1947 r. (którym towarzyszyły brutalny terror i fałszerstwa). Tyle że żaden organ polskiej władzy w czasie II wojny światowej nie miał społecznej legitymacji, bo nie mógł jej mieć: prezydent i rząd na uchodźstwie zostali wyłonieni na mocno wątpliwych podstawach prawnych i politycznych, faktycznie zaś pod dyktando władz francuskich, a następnie brytyjskich. Namiastki polskiego parlamentu – Rada Narodowa w Londynie i Rada Jedności Narodowej w okupowanej Warszawie – były powoływane arbitralnymi decyzjami liderów kilku ugrupowań politycznych, które od 1935 r. nawet nie zasiadały w Sejmie II RP. Można więc zarzucać twórcom KRN zależność od Moskwy, lecz nie należy ich atakować za brak reprezentatywności, bo tej w czasie wojennej zawieruchy nie miał nikt.
Krajowa Rada Narodowa od początku była narzędziem w rękach kierownictwa PPR – partii, która przez cały okres swojego istnienia (1942–1948) robiła wszystko, by zdobyć uznanie większości Polaków, w tym polskich elit, jako normalne ugrupowanie na scenie politycznej, walczące o odrodzenie państwa i przebudowanie go według własnego, a nie sowieckiego programu. Było to ambicją zwłaszcza Władysława Gomułki, sekretarza generalnego PPR w latach 1943-1948, ale także Bolesława Bieruta, który od owej nocy sylwestrowej pełnił funkcję formalnie bezpartyjnego prezydenta KRN. Funkcja ta sprawiła, że od lipca 1944 r. Bierut mógł już uchodzić za głowę odrodzonego państwa polskiego i zarazem przewodniczącego parlamentu.
KRN okazała się poręcznym narzędziem budowy „Polski lubelskiej”, gdyż stanowiła organ, który podejmował najważniejsze decyzje polityczne i ustrojowe tamtego czasu. 21 lipca 1944 r. formalnie powołała Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego, przekształcony 31 grudnia w Rząd Tymczasowy RP, a 28 czerwca 1945 r. zatwierdziła Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej, utworzony podczas negocjacji w Moskwie. Ponadto 6 września 1944 r. KRN przyjęła dekret o reformie rolnej, 3 stycznia 1946 r. zaś ustawę o upaństwowieniu podstawowych gałęzi gospodarki narodowej.
„Ta cała rewolucja jest »łagodna«, kanty pościerane, trochę rzeczy nie dopowiedzianych. (…) Świat dzieje się z szaloną szybkością, armia sowiecka z koalicyjną już się spotkały, Berlin jest wzięty, los Mussoliniego i Hitlera nieznany. Żyję, niesiona olbrzymim prądem tej przemiany, która na szczęście mi dogadza, która jest moją sprawą”, zapisała Zofia Nałkowska w dzienniku pod datą 4 maja 1945 r. Dzień wcześniej, nieprzypadkowo w trzeciomajowe święto, wybitna przedwojenna pisarka została uroczyście dokooptowana do składu Krajowej Rady Narodowej. A przecież autorka „Granicy” nigdy nie była komunistką ani nie miała z tym ruchem nic wspólnego! Co więcej, pisarka przez całe życie obracała się w kręgach zdecydowanie antykomunistycznych – jej były mąż, gen. Jan Jur-Gorzechowski, piłsudczyk, bojowiec PPS, legionista, w II RP był komendantem głównym Straży Granicznej, w czasie wojny przedostał się na Bliski Wschód, a zmarł w Londynie w 1948 r., gdy Zofia Nałkowska była już posłanką na Sejm Ustawodawczy. Dodajmy: posłanką bezpartyjną, podobnie jak wcześniej w KRN, gdzie takich posłów zasiadało aż 30.
Nie tylko Nałkowska
To, że w pierwszym parlamencie Polski Ludowej (choć trzeba pamiętać, że aż do 1952 r. nazwą państwa była Rzeczpospolita Polska) zasiadała czołowa postać naszej literatury, nie było niczym wyjątkowym. Wręcz przeciwnie, członkami KRN zostało całkiem liczne grono pisarzy i pisarek. Obok Nałkowskiej trzeba wymienić parę znanych przed wojną prozaików – Helenę Boguszewską i jej męża Jerzego Kornackiego (oboje reprezentowali Polską Partię Socjalistyczną), wybitnego poetę Juliana Przybosia (pierwszego po wojnie prezesa Związku Zawodowego Literatów Polskich, początkowo bezpartyjnego, potem członka PPR), prozaika i dramaturga Leona Kruczkowskiego (oficera z września 1939 r., który po uwolnieniu z obozu jenieckiego w 1945 r. wstąpił do PPR i został wiceministrem kultury) oraz poetę, krytyka literackiego i teatralnego Jana Nepomucena Millera (bezpartyjnego). Ponadto krakowskiego pisarza, tłumacza i publicystę Adama Polewkę (reprezentującego PPR), góralskiego prozaika Jana Wiktora (bezpartyjnego), przedwojennego piłsudczyka i członka Polskiej Akademii Literatury Wincentego Rzymowskiego (w 1944 r. został ministrem kultury w PKWN, a potem ministrem spraw zagranicznych jako przedstawiciel Stronnictwa Demokratycznego), chłopskich pisarzy Władysława Kowalskiego i Józefa Ozgę-Michalskiego (działaczy Stronnictwa Ludowego), wreszcie Wandę Wasilewską i jej najbliższą przyjaciółkę Janinę Broniewską (obie znalazły się jako bezpartyjne w KRN w lipcu 1944 r., choć Wasilewska tylko formalnie, bo nie chciała wrócić do nowej Polski i została w ZSRR).
Ale nie tylko ludzie pióra otrzymywali mandaty poselskie w Krajowej Radzie Narodowej. Bierut i jego towarzysze starali się pozyskać każdego przedstawiciela przedwojennej elity intelektualnej, zwłaszcza uczonych, którzy byli potrzebni przede wszystkim po to
Niechciane dziedzictwo lewicy
Polska lewica padła ofiarą wielkiej socjotechnicznej operacji narzucenia społeczeństwu antykomunistycznej i klerykalnej świadomości narodowej
35 lat temu Polska Zjednoczona Partia Robotnicza przeszła do historii. Obradujący wtedy w warszawskiej Sali Kongresowej XI Zjazd PZPR 29 stycznia 1990 r. zdecydował o rozwiązaniu partii, która rządziła Polską przez ponad cztery dekady. W jej miejsce utworzono tego samego dnia nowe ugrupowanie, o bardzo wymownej nazwie: Socjaldemokracja Rzeczypospolitej Polskiej. Z jednej strony, wybrano zatem drogę demokratycznej lewicy zachodnioeuropejskiej, ostatecznie żegnając się z bankrutującą radziecką wersją ruchu komunistycznego, a z drugiej – w nazwie partii uwzględniono nową (choć jednocześnie dawną) nazwę państwa polskiego, wprowadzoną zaledwie kilka tygodni wcześniej do konstytucji. Tym symbolicznym gestem ludzie PZPR – a przynajmniej ich najaktywniejsza część – przeszli z PRL do III RP. I tak jak nigdy nie zdradzili Polski Ludowej, uważając ją za jedyne państwo polskie, które w powojennym świecie mogło istnieć, pozostali wierni III Rzeczypospolitej, choć większość jej elit nimi pogardzała i do dziś pogardza.
Nieuchronne
To, co wydarzyło się w styczniu 1990 r., było nieuchronne. PZPR była formą organizacyjną polskiej lewicy w epoce dominacji radzieckiej nad wschodnią częścią Europy. A ponieważ dominacja ta narzucała system autorytarnej władzy jednej partii głoszącej „jedynie słuszną” ideologię (w Polsce i tak znacznie złagodzony istnieniem ZSL i Stronnictwa Demokratycznego oraz stowarzyszeń katolickich), to w praktyce PZPR stała się partią wewnętrznie pluralistyczną. Dawała przestrzeń aktywności ludziom o różnych poglądach – od skrajnie lewicowych po skrajnie prawicowe, wskutek czego przez jej szeregi przechodzili zarówno (nieliczni co prawda) wyznawcy Trockiego, jak i (znacznie liczniejsi) wyznawcy Dmowskiego.
W tej sytuacji trudno się dziwić, że zdecydowana większość członków rozwiązanej PZPR nie przystąpiła do SdRP. Nurt socjaldemokratyczny istniał w partii rządzącej Polską Ludową właściwie zawsze – wszak PZPR powstała w grudniu 1948 r. z połączenia komunistów z PPR i socjaldemokratów z PPS. I trudno byłoby udowodnić, że tacy ludzie jak Józef Cyrankiewicz, Adam Rapacki czy Henryk Jabłoński nagle stali się komunistami tylko dlatego, że zmienili legitymację partyjną. Socjaldemokratów w PZPR nie brakowało nigdy, tyle że mieli do wyboru dwie drogi. Jedni – jak prof. Edward Lipiński czy Jan Strzelecki – w latach 70. porzucali partię, wiążąc się z opozycją. Drudzy zostali w partii do końca, a w latach 80. stanowili nieraz intelektualne zaplecze ekipy gen. Jaruzelskiego. Mowa o takich ludziach jak prof. Jerzy J. Wiatr, prof. Andrzej Werblan, prof. Hieronim Kubiak czy Mieczysław F. Rakowski, których na Kremlu traktowano jako „socjaldemokratów” właśnie – przy czym to słowo na łamach moskiewskiej „Prawdy” oznaczało skrajny brak zaufania.
Socjaldemokracja była bowiem tym nurtem światowej lewicy, który odniósł sukces, szczególnie w zachodniej Europie, gdzie po wojnie udało się jej przedstawicielom połączyć ekonomiczną wydajność kapitalizmu z autentycznym awansem socjalnym i kulturowym ludzi pracy, dokonującym się w ramach sprawnie działającego „państwa opiekuńczego”. Nic dziwnego, że będący w coraz gorszym stanie system radziecki widział w socjaldemokracji głównego konkurenta, podejrzenie zaś o sympatie socjaldemokratyczne nie ułatwiało kariery w PZPR.
Lewica stanie twardo na nogi
Przez wiele lat doświadczał tego Rakowski, którego droga polityczna w PRL była wyboista. Jako redaktor naczelny tygodnika „Polityka”, w niczym nieprzypominającego nudnego organu partyjnego, a także człowiek świetnie mówiący po angielsku
Towarzysze, obywatele i wy, ludzie zza Buga
Wbrew powszechnemu wyobrażeniu osadnictwo na „Ziemiach Odzyskanych” nie było tylko koniecznością, bywało też wyborem
Żeby trafić „na zachód”, trzeba tam najpierw dojechać. Ci, którzy ruszyli ze wschodu, muszą przeciąć nie jedną, ale dwie granice.
Najpierw jest ta nowa, wschodnia granica Polski. Jej przekroczenie musiało być osobliwe. Jak mogą wjeżdżać do Polski, skoro z niej nie wyjeżdżali? W końcu Polska w ich pamięci jest przecież inna, szersza. Pawłowiczowie stwierdzają nawet, że ich podróż ciągnie się „od krańca do krańca Polski”, choć tam, skąd wyruszają, Polski już nie ma. Geografia powojnia jest mglista, niewyraźna. Stanisław wspomina, że słyszy głos ojca, który mówi: „Już Polska”. Doskakuje więc do drzwi wagonu i wygląda na zewnątrz: ale nic się nie dzieje, ciemność i tylko ciemność.
Reakcja przypomina rozczarowanie młodego Cezarego Baryki, który po dręczącej podróży pociągiem w końcu wysiada w tej nowej Polsce. Rozczarowanie obu chłopców, tego wymyślonego i tego prawdziwego, dzieli niespełna 30 lat. Baryka, idąc przez zrujnowane przygraniczne miasteczko, powtarza jak mantrę słowa o nieistniejących szklanych domach. We wspomnieniu Stanisława Polskę skrywa „tylko ciemność”. Ale tam, gdzie podróż Baryki się kończy, droga wysiedlonych trwa. Bo jest jeszcze ta druga granica. I nie, nie ta na linii Odry i Nysy, ale granica, która przed 1945 r. oznaczała, że wjeżdżało się na terytorium Niemiec. Mówi się, że Sowieci mieli swój sposób na oznaczanie tej linii. Mówi się, że za Wieleniem, gdzie na Noteci ustawiono tymczasowy most dla wojska, stała brama z napisem „Wot ona, proklataja Giermania”. We wspomnieniach osadników i osadniczek takie bramy się nie pojawiają – nie dla nich wszak są przeznaczone i raczej nie dla pociągów, które ich wiozą.
Rodzina Pawłowiczów nie wie, dokąd jedzie. Mają tylko przypuszczenia. Podobno „jakimś ważnym punktem jest Piła”. (…) Duży węzeł kolejowy i morze ruin – najbardziej zrujnowane miasto regionu, z którego centrum zostało jakieś 10% zabudowań. „Miasto zniszczone kompletnie”, pisze więc Stanisław i dodaje: „Nikt nawet nie myśli o pozostaniu tutaj”. A jednak przetrwał przecież okazały budynek rejencji. Zaczynają się deliberacje, czy nie jest to dobry punkt dla nowych polskich władz regionu. Stąd pełnomocnik rządu ppłk Leonard Borkowicz wyśle instrukcję dla urzędników, w której wyznacza im za cel nawiązanie stosunków z komendantami radzieckimi. W pilskim biurze Borkowicza stawia się też wraz z grupą potencjalnych osadników Bronisław, który swoje wspomnienia opatruje pseudonimem „Kołobrzeżanin”. Zobaczmy, co widzimy jego oczami: „Cel podróży nie był nam dokładnie znany. Z dokumentów wynikało, że mamy pojechać do Piły i zameldować się w biurze Pełnomocnika Rządu na Pomorze Zachodnie, skąd otrzymamy dalsze instrukcje i skierowanie”. Punktem orientacyjnym na mapie są nie tyle miejscowości, których nazwy są Bronisławowi obce, ile pełnomocnik, którego w tym topograficznym gąszczu trzeba odnaleźć.
Pawłowiczowie w ogóle nie mają kontroli nad kierunkiem ruchu. Stoją w Pile dość długo. Czekają. Dopiero potem ruszą dalej, na Stargard, wtedy nazwany bardziej po piastowsku Starogrodem. Jeszcze w 1947 r. nowa nazwa tego miasta będzie budzić kontrowersje. (…) Wątpliwości geograficzne nie opuszczają nowych osadników przez cały czas. Po dotarciu do Stargardu/Starogrodu rodzina Pawłowiczów staje przed kolejnym dylematem: „Czy zostać tutaj, czy jeszcze próbować szczęścia. Słupsk ponoć daleko, o Szczecinku nikt niczego konkretnego nie wie”.
Póki gdzieś się nie wysiądzie, niewiele wiadomo. Pawłowiczowie nie mają wtedy pojęcia, że Szczecinek, w przeciwieństwie do Piły, został zdobyty szybko i nie jest specjalnie zniszczony. Dowie się tego za to Drugi Bronisław – wspomnienia opatrzy godłem „Koszalinianin”. Dojeżdża właśnie tam, do Neustettin, Szczecinka. Wywieziony na roboty przymusowe do Rzeszy mężczyzna po wojnie, w maju 1945 r., rusza na wschód, aby dotrzeć na polski zachód, i po wyjściu z pociągu kieruje swoje kroki do miejscowego oddziału PUR (Państwowy Urząd Repatriacyjny – przyp. red.). Na Neustettin kieruje się również z Jastrowa inna rodzina osadników. Siedzą w wagonie i obserwują kolejarzy, nalepiających na ich wagon napis „Drawsk”. Zastanawiają się wówczas, „gdzież więc jest ten Drawsk?”. Drawsk, Drawsko, Dramburg. Miasta „odzyskane” istnieją czasami tylko w wyobraźni. Ich istnienie jest niepewne, nazwy nic nie znaczą, póki nie wysiądzie się z wagonu.
Pierwsze wrażenia z miast, które mają być nowymi miejscami do życia, są mieszaniną zachwytu, strachu, niepewności. A przede wszystkim inności. Pawłowicz pisze: „Wszystko było tu inne. Domy, kształty kamienic, ich fizjonomia, układ ulic. I te mury: bure, szare, brązowe. Zupełnie inne niż u nas”. Inni skupiają się na zniszczeniach: „Samo miasto zrobiło na mnie i początkowych osadnikach wrażenie przygnębiające. Większość domów stała pustką, bo przeważna część ludności niemieckiej uciekła za Odrę. Pootwierane i puste sklepy oraz wybite szyby w oknach wzbudziły u przybyłych uczucie smutku i zawodu. Gruz i śmiecie zawalały jezdnię i chodniki, a rynek i sąsiednie ulice nosiły ślady ciężkich zmagań wojennych”. Tak pisał Franciszek, weteran, który już 7 maja 1945 r. przyjechał do Koszalina, by objąć jeden z nowo utworzonych urzędów.
Ale miasta „odzyskane” i porzucone istnieją podwójnie. Bo skoro coś zostało odzyskane, to znaczy, że ktoś coś również stracił. Miejsca, które zostały opuszczone, to miejsca, które – choć fizycznie istnieją w przestrzeni – przetrwają tylko w pamięci. Pawłowicz napisze o Wołkowysku, z którego wyjeżdża: „Chodzą [radzieccy] żołnierze z pannami, harmoszki tęsknie zawodzą do późnej nocy. Już to miasto jest inne. Nie ma Żydów, którzy nadawali ton przed wojną, prawie nie ma Polaków
Fragmenty książki Karoliny Ćwiek-Rogalskiej Ziemie. Historia odzyskiwania i utraty, Wydawnictwo RN, Warszawa 2024
Jałta – początek nowej Polski
Naszej historii nie zmienimy, ale spróbujmy na nią spojrzeć rozsądnie i długofalowo, a nie bezmyślnie i histerycznie, bo nikogo takim podejściem nie przekonamy
Istnieją w języku polskim słowa, których wymiaru emocjonalnego żaden obcokrajowiec nie pojmie. Chodzi zwłaszcza o słowa dotyczące naszych relacji z Rosją w ostatnich trzech stuleciach. Targowica, Sybir, Katyń – każde z nich brzmi w polskich uszach wyjątkowo mocno, przywołując najdotkliwsze upokorzenia ze strony wschodniego imperium. Do takich słów należy też Jałta, choć jej ładunek emocjonalny ma charakter nie tylko antyrosyjski, lecz także antyzachodni. Jałta to bowiem miejsce, w którym – jak wierzy zdecydowana większość Polaków – Roosevelt i Churchill sprzedali Polskę Stalinowi.
Mit „jałtańskiej zdrady”, której dopuścili się nasi zachodni sojusznicy, logicznie i konsekwentnie wpisuje się w przeświadczenie rodaków, że polska historia (szczególnie ta najnowsza) stanowi jedno wielkie pasmo zdrad. Przecież zanim doszło do Jałty, we wrześniu 1939 r. zdradzili nas Anglicy i Francuzi. Czołowy kaznodzieja prawicowej polityki historycznej, prof. Andrzej Nowak, napisał zaś książkę o wojnie 1920 r. pod jednoznacznym tytułem „Pierwsza zdrada Zachodu”. Jak więc widać, doszukiwanie się zdrady zawsze i wszędzie – wśród obcych, ale i wśród swoich, w czym specjalizują się zastępy IPN-owskich pseudohistoryków – jest w Polsce najpopularniejszym kluczem czy po prostu wytrychem do opowiadania narodowych dziejów.
Skutki tego widać w polskiej polityce, którą już lata temu zdominowali ludzie skrajnie nieufni, ksenofobiczni, niezdolni do kompromisu i porozumiewania się z kimkolwiek w kraju i za zagranicą, nierozumiejący Europy i świata, a co gorsza, niepróbujący nawet zrozumieć. Dlatego nasze relacje z sąsiadami są głównie złe lub bardzo złe, a podejście do Unii Europejskiej jest pełne lęku przed „utratą niepodległości na rzecz Brukseli i Berlina”. Stosunek do NATO z kolei sprowadza się do nadskakiwania „dobrej (bo antyrosyjskiej i antyniemieckiej) Ameryce” i do skrajnej nieufności wobec pozostałych członków sojuszu. Z takim podejściem trudno się spodziewać sukcesów czy to w polityce wewnętrznej, czy zagranicznej. I rzeczywiście – III RP największe sukcesy osiągnęła w pierwszym 15-leciu istnienia (system demokratyczny, reformy gospodarcze, samorząd lokalny, nowoczesna konstytucja, wejście do struktur zachodnich). Potem było już tylko gorzej, aż doszliśmy do sytuacji, w której Polacy nie są w stanie porozumieć się ze sobą w żadnej sprawie. Tym bardziej nie jesteśmy w stanie porozumieć się z kimkolwiek z zewnątrz.
Mit zdrady
„Zdrada jałtańska” łączy się w świadomości naszego społeczeństwa z przekonaniem o wyjątkowości Polski i Polaków, szczególnie podczas II wojny światowej. W tym przekonaniu prawdą jest jedno: wojnę rozpoczął atak hitlerowskich Niemiec na Polskę 1 września 1939 r. Ale nawet ten oczywisty fakt wymaga dopowiedzenia, którego u nas się nie robi: że wojna niemiecko-polska stała się światową dopiero 3 września, gdy Londyn i Paryż wypowiedziały wojnę Berlinowi w obronie Polski. Jednak nic z tego, co wydarzyło się w następnych sześciu latach, nie kręciło się wokół naszego kraju. Była to bowiem wojna ze złem absolutnym, za jakie powszechnie uznano nazistowską Rzeszę. W celu pokonania tego zła anglosaskie demokracje bez wahania sprzymierzyły się ze stalinowskim Związkiem Radzieckim, choć zdawały sobie sprawę z totalitarnego charakteru tego państwa. Nie była to bowiem „wojna z totalitaryzmem” (takiego słowa jeszcze wtedy nie znano), lecz wojna o to, by rasistowskie Niemcy nie zdominowały całej Europy, a sprzymierzona z nimi Japonia – Azji i Pacyfiku. Dlatego ludzie rządzący w Londynie i Waszyngtonie nie stawiali na równi „dwóch zbrodniczych totalitaryzmów” (jak to dziś robi IPN, a bezmyślnie powtarzają liczni politycy i dziennikarze), choć najczęściej zdawali sobie sprawę, że radziecki komunizm ma na sumieniu nie mniej ofiar niż niemiecki nazizm. Nie była to jednak wojna o jakąś abstrakcyjną sprawiedliwość dziejową – ze szczególnym uwzględnieniem „wyjątkowo” skrzywdzonej Polski – chodziło o taki ład światowy, w którym istnienie poszczególnych narodów i państw narodowych nie będzie przez nikogo kwestionowane.
I takie było zasadnicze spoiwo Wielkiej Koalicji z lat 1941-1945, którą połączyła niezgoda na przerażającą wizję zwycięstwa Hitlera i jego szalonego, imperialnego rasizmu. Wobec tej wizji, zagrażającej przecież fizycznej egzystencji wszystkich Słowian, stalinowski komunizm szybko nabrał cech narodowych, walka z uniwersalnym dotąd „faszyzmem” zamieniła się zaś w Wielką Wojnę Ojczyźnianą. Także z polskiego punktu widzenia odwrócenie sojuszy, które nastąpiło 22 czerwca 1941 r., i powstanie Wielkiej Koalicji, z którą Niemcy i Japonia nie miały szansy wygrać, było wydarzeniem przełomowym, by nie powiedzieć błogosławionym. Bo ten sam Stalin, który jeszcze niedawno kazał mordować polskich oficerów w Katyniu i zsyłać tysiące Polaków na Syberię, musiał odtąd uznać, że jednym ze skutków zwycięstwa nad III Rzeszą będzie odbudowa państwa polskiego.
Było to możliwe nie tylko dlatego, że w Londynie urzędował rząd Rzeczypospolitej na uchodźstwie, a podległe mu wojska wzmacniały brytyjski wysiłek wojenny na różnych frontach. Było to możliwe również dlatego, że Stalin – w przeciwieństwie do Hitlera – nie był rasistą, a radziecki komunizm, przynajmniej w wymiarze propagandowym, miał nieść wyzwolenie wszystkim ludom. O ile więc po 17 września 1939 r. na Kremlu wyrażano radość z powodu definitywnego końca „burżuazyjnego państwa polskiego”, o tyle po kilku latach niemieckiej okupacji ziem polskich Moskwa nie mogła już negować prawa narodu polskiego do własnego państwa. Stalin prowadził bowiem
Auschwitz wyzwoliła Armia Czerwona
Zamiast słowa wyzwolenie obecnie w mediach, a nawet już w publikacjach naukowych, używa się określenia zajęcie przez Armię Czerwoną lub przez Sowietów
27 stycznia 1945 r. żołnierze Armii Czerwonej przekroczyli bramę z napisem „Arbeit macht frei” prowadzącą do Konzentrationslager Auschwitz i przynieśli wolność 7 tys. więźniów, głównie chorych, którzy nie zostali ewakuowani przez Niemców w marszu śmierci. Tak dobiegła końca historia KL Auschwitz, rozpoczęta ponad cztery i pół roku wcześniej, kiedy na polecenie Himmlera w pobliżu wcielonego do Rzeszy polskiego miasta Oświęcim utworzony został nowy obóz koncentracyjny. 14 czerwca 1940 r. z więzienia w Tarnowie przywieziono do niego pierwszy transport 728 więźniów politycznych. Byli to w większości młodzi Polacy zmierzający do wojska polskiego we Francji, ujęci podczas próby przejścia na Słowację. Do KL Auschwitz przywieziono ich akurat w dniu kapitulacji Paryża, który Francuzi poddali bez walki, a o który Polacy chcieli walczyć.
Polscy więźniowie polityczni – głównie żołnierze podziemia i ofiary terroru niemieckiego – byli kierowani do Auschwitz prawie przez cały czas jego istnienia. Ostatnie duże transporty Polaków przybyły tu w sierpniu i we wrześniu 1944 r., z objętej powstaniem Warszawy. Ponadto Auschwitz stało się miejscem zagłady kolejno: radzieckich jeńców wojennych, Żydów kierowanych z wielu krajów Europy i Romów. Ogółem życie w obozie i ośrodku zagłady straciło 1,1 mln ofiar, głównie Żydów, ale także ok. 70 tys. Polaków, 21 tys. Romów, 15 tys. jeńców radzieckich i tysiące więźniów innych narodowości (Białorusinów, Czechów, Francuzów, Jugosłowian, Niemców, Rosjan, Ukraińców i innych). Już podczas II wojny światowej słowo Auschwitz stało się najbardziej rozpoznawalnym symbolem niemiecko-nazistowskiego barbarzyństwa.
Ostatnim aktem dramatu KL Auschwitz była jego ewakuacja i likwidacja. Pierwsza faza tych działań rozpoczęła się w połowie 1944 r. w związku z letnią ofensywą Armii Czerwonej, która przesunęła linię frontu na odległość ok. 200 km od Oświęcimia. W ramach wstępnej ewakuacji, trwającej od końca czerwca 1944 r. do połowy stycznia 1945 r., przeniesiono ok. 65 tys. więźniów do obozów koncentracyjnych w głębi Rzeszy. Były to: Buchenwald, Dachau, Flossenbürg, Gross-Rosen, Mauthausen, Mittelbau-Dora, Natzweiler-Struthof, Neuengamme, Ravensbrück i Sachsenhausen. Wielu więźniów tam zginęło, zwłaszcza podczas ewakuacyjnych marszów śmierci. Ostatnich ok. 400 więźniów Auschwitz (przeniesionych lub ewakuowanych do innych obozów) zginęło 3 maja 1945 r. w wyniku omyłkowego ataku brytyjskiego lotnictwa na statki „Cap Arcona” i „Thielbek” w Zatoce Lubeckiej. Esesmani zgromadzili na nich ok. 7 tys. więźniów ewakuowanych głównie z KL Neuengamme i uniemożliwili ich kapitanom wywieszenie białych flag, co sprowokowało atak brytyjski.
Ostateczna ewakuacja
W połowie stycznia 1945 r. w KL Auschwitz przebywało jeszcze 67 tys. więźniów – ponad 31 tys. w obozie macierzystym KL Auschwitz I oraz w obozie KL Auschwitz II-Birkenau, ponad 35 tys. w podobozach znajdujących się w prowincji górnośląskiej, a ok. 600 w trzech podobozach funkcjonujących na Morawach.
12 stycznia 1945 r. rozpoczęła się zimowa ofensywa Armii Czerwonej. Jej szybkie postępy spowodowały, że wyższy dowódca SS i policji we Wrocławiu, SS-Obergruppenführer Ernst-Heinrich Schmauser, wydał rozkaz ostatecznej ewakuacji KL Auschwitz. Ogółem w dniach 17-23 stycznia objęto ewakuacją, głównie pieszą, ponad 58 tys. więźniów z obozu macierzystego KL Auschwitz I, obozu Birkenau i 29 podobozów. W dwóch głównych obozach oświęcimskich i kilku podobozach pozostało niecałe 9 tys. więźniów, przeważnie krańcowo wyczerpanych fizycznie oraz ciężko chorych, a także członków więźniarskiego personelu szpitali obozowych.
Ostateczna ewakuacja więźniów stanowiła jeden z najtragiczniejszych rozdziałów historii KL Auschwitz. Przemarsze kolumn ewakuacyjnych przez Górny i Dolny Śląsk nazwano marszami śmierci. Zaśnieżone i oblodzone drogi zostały usłane zwłokami zmarłych z wyczerpania i na skutek przemarznięcia, a w jeszcze większej liczbie zastrzelonych przez esesmanów konwojujących więźniów. Większość pędzonych ludzi skierowano dwiema głównymi trasami. Pierwsza, 63-kilometrowa, wiodła z Oświęcimia do Wodzisławia Śląskiego. Ewakuowano nią ok. 25 tys. więźniów. Druga – o długości 55 km – prowadziła z Oświęcimia przez Mikołów do Gliwic. Przeszło nią co najmniej 17 tys. więźniów. Ci, którzy dotarli do Wodzisławia Śląskiego i Gliwic, zostali odprawieni transportami kolejowymi do obozów koncentracyjnych w głębi Rzeszy. Jedną z najdłuższych tras, 250-kilometrową, przebyło 3,2 tys. więźniów z podobozu oświęcimskiego Neu-Dachs w Jaworznie, których przeprowadzono w pieszym marszu do KL Gross-Rosen na Dolnym Śląsku. Ogółem ewakuacja KL Auschwitz w styczniu 1945 r. pochłonęła życie od 9 tys. do 15 tys. więźniów.
20 stycznia 1945 r. esesmani wysadzili
IPN nigdy nie był apolityczny
Czy istnienie IPN przyniosło Polsce jakąkolwiek korzyść?
Czy kogoś może dziwić, że urzędujący prezes Instytutu Pamięci Narodowej został kandydatem największej partii prawicowej w wyborach prezydenckich? Przecież to nie tylko naturalny awans dla kogoś, kto od lat wykazuje się gorliwością (czy wręcz nadgorliwością) w realizowaniu prawicowej polityki historycznej. To także ostateczne zdarcie z IPN maski apolitycznej instytucji. Bo IPN nigdy nie był apolityczny. Co więcej, nigdy nie był prawdziwą placówką naukową, a jego nazwa od początku była oszustwem – to nie jest żaden instytut, to po prostu państwowy urząd do narzucania „jedynie słusznej” wersji historii. Takie Orwellowskie „ministerstwo prawdy”, w którym liczy się nie dorobek naukowy pracowników ani ich rzetelny warsztat historyczny, ale właśnie gorliwość w tworzeniu i upowszechnianiu „właściwej” wersji najnowszych dziejów Polski.
O tym, jaka ma być ta „właściwa” wersja dziejów, mówiła już ustawa o IPN, uchwalona w grudniu 1998 r. W jej preambule wskazuje się „patriotyczne tradycje zmagań Narodu Polskiego z okupantami, nazizmem i komunizmem”, a w art. 1 zapisano definicję: „Zbrodniami komunistycznymi, w rozumieniu ustawy, są czyny popełnione przez funkcjonariuszy państwa komunistycznego w okresie od dnia 8 listopada 1917 r. do dnia 31 lipca 1990 r. polegające na stosowaniu represji lub innych form naruszania praw człowieka wobec jednostek lub grup ludności bądź w związku z ich stosowaniem, stanowiące przestępstwa według polskiej ustawy karnej obowiązującej w czasie ich popełnienia”. I dalej: „Funkcjonariuszem państwa komunistycznego, w rozumieniu ustawy, jest funkcjonariusz publiczny, a także osoba, która podlegała ochronie równej ochronie funkcjonariusza publicznego, w szczególności funkcjonariusz państwowy oraz osoba pełniąca funkcję kierowniczą w organie statutowym partii komunistycznych”.
Pomińmy już zupełnie arbitralny dobór dat – bo cóż mogą mieć ze sobą wspólnego takie wydarzenia jak przejęcie władzy przez Lenina w Piotrogrodzie z rozwiązaniem Służby Bezpieczeństwa w pierwszym roku III RP? Ale z całej tej pompatycznej, pseudoprawniczej i pseudohistorycznej twórczości autorów ustawy wynika, że Polska po II wojnie światowej – aż po rok 1990 – to nic, tylko „komunizm”, czyli rządy „funkcjonariuszy państwa komunistycznego”, oczywiście popełniających „zbrodnie komunistyczne”.
Równia pochyła
A to oznacza, że ktoś, kto nie zgadza się z takim postrzeganiem najnowszej historii, nie ma szans zrobienia kariery w IPN. Dlatego od początku zatrudniano tam głównie ludzi, którzy nie mieli żadnych wątpliwości, że 45-lecie Polski powojennej było złem i tylko złem. „Obywatelski” kandydat na prezydenta Karol Nawrocki nie jest więc żadnym wyjątkiem. Wręcz przeciwnie, jest on typowym przedstawicielem młodej kadry IPN-owskich funkcjonariuszy, a wykrzykiwany przez niego publicznie slogan „Precz z komuną!” jemu i jego podwładnym zastępuje cały trud myślenia historycznego.
Swoim kandydowaniem – ewidentnie łamiącym nawet ustawę o IPN, która zakazuje prezesowi działalności partyjnej i sprawowania innych funkcji publicznych – Nawrocki w dość perwersyjny sposób „uczcił” 25 lat działalności instytutu. To właśnie w 2000 r. ówczesna większość sejmowa koalicji AWS-UW wybrała pierwszego prezesa IPN, wrocławskiego prawnika, prof. Leona Kieresa. Wprawdzie pierwszym kandydatem na tę funkcję był czołowy krakowski historyk, prof. Andrzej Chwalba, jednak został on zmuszony do rezygnacji z kandydowania, gdy okazało się, że w latach 1977-1981 – jako młody asystent na UJ – był członkiem PZPR. Ta „skaza na życiorysie” już wtedy okazała się barierą nie do pokonania, co tylko pokazuje, jak szybko skrajny antykomunizm stał się ideologią panującą w III RP (i nie miało absolutnie żadnego znaczenia, że prof. Chwalba w stanie wojennym działał w strukturach solidarnościowego podziemia).
Od tego czasu IPN konsekwentnie idzie wytyczoną drogą, de facto stacza się po równi pochyłej – prezesem tej instytucji nie ma szans zostać nikt wybitny, ze znaczącym dorobkiem naukowym czy tytułem profesorskim. Dlatego kariera Nawrockiego – specjalisty od „oporu społecznego wobec władzy komunistycznej w województwie elbląskim 1976-1989” (to tytuł jego doktoratu) – jest logiczną konsekwencją całej ideologiczno-personalnej konstrukcji IPN, której trwałości pilnuje Kolegium Instytutu, składające się z propisowskich profesorów, takich jak Andrzej Nowak, Wojciech Polak, Mieczysław Ryba, Tadeusz Wolsza i Jan Draus, ale też z janczarów antykomunizmu: Bronisława Wildsteina