Świat
Od Charliego Kirka do wojny domowej
Administracja Trumpa potraktowała wschodzącą gwiazdę prawicy jak bohatera narodowego, a nawet męczennika
Korespondencja z USA
Czy zastrzelony 10 września na kampusie uniwersyteckim w Utah Charlie Kirk był świętym, czy prowokatorem? Poniósł śmierć jak żołnierz na polu walki albo jak męczennik? Czy jego śmierć przyniesie Ameryce koniec wolności słowa, a nawet wojnę domową?
Morderstwo dokonane niemal na oczach całego świata (nagrania momentu, gdy kula przeszywa szyję ofiary, można obejrzeć w sieci) prawdziwie wstrząsnęło Amerykanami. Zbladły przy nim wszystkie skandale ostatnich miesięcy: mrożące krew w żyłach uliczne łapanki urządzane na nielegalnie przebywających w kraju imigrantów przez agentów ICE (Immigration and Customs Enforcement, Urząd Celno-Imigracyjny – przyp. red.), nieludzkie warunki w ośrodkach detencyjnych strzeżonych przez krokodyle, a nawet afera z listą Epsteina, która pogłębia rozłam w łonie MAGA.
Szokiem dla Amerykanów był zarówno fakt, że stali się świadkami bezprecedensowego aktu przemocy na tle politycznym, jak i reakcje na to morderstwo. I to nie tylko w społeczeństwie, którego część jest gotowa mniej lub bardziej otwarcie zgodzić się z opinią, że Kirk otrzymał zasłużoną karę za szerzenie mowy nienawiści i ideologii wykluczania, ale przede wszystkim w Białym Domu. Administracja Trumpa potraktowała bowiem 31-letniego aktywistę i wschodzącą gwiazdę amerykańskiej prawicy jak największego bohatera narodowego, a nawet świętego i męczennika. Kirk został pośmiertnie nagrodzony Prezydenckim Medalem Wolności – najwyższym odznaczeniem państwowym dla osoby cywilnej, a jego ciało przewiózł do rodzinnego Phoenix sam J.D. Vance na pokładzie Air Force Two. Trump zaś poinformował Amerykanów, że mają do czynienia z aktem nienawiści ze strony radykalnej lewicy i że mord na „bojowniku o prawdę” zostanie adekwatnie pomszczony.
Płynąca z Białego Domu retoryka wendety, mimo nawoływań do ostudzenia emocji, w tym ze strony republikańskiego gubernatora stanu Utah, tylko się nasilała, a złudzenia, że Trump pójdzie w ślady poprzednich prezydentów, rozwiały się na dobre.
Od historycznej przemowy Abrahama Lincolna na Narodowym Cmentarzu Gettysburskim w 1863 r. (pod Gettysburgiem stoczona została przełomowa bitwa w wojnie secesyjnej) tradycją amerykańskich prezydentów było wychodzenie do narodu w chwilach katastrof z przesłaniem o jedności i dialogu i bezwarunkowe potępienie przemocy. Tak zareagował Bill Clinton po zamachu bombowym w Oklahoma City w 1995 r., George W. Bush po atakach 11 września 2001 r. i Joe Biden po objęciu prezydentury krótko po tym, jak armia MAGA wdarła się na Kapitol. W tych przemówieniach zawsze pojawiało się odwołanie do preambuły konstytucji, którą rozpoczynają słynne słowa: „We, the people” (My, naród), mające zaakcentować odpowiedzialność rządu za działanie na rzecz i w imieniu wszystkich obywateli.
Tydzień po śmierci Kirka stało się jasne, że bez względu na to, co ostatecznie ustalą śledczy, Biały Dom ma zamiar wykorzystać jego śmierć do poszerzenia i umocnienia prezydenckiej władzy w państwie, przy całkowitej zgodzie reszty republikanów.
Przyjrzyjmy się sytuacji. Charlie Kirk, szef konserwatywnej organizacji Turning Point USA, którą założył jako 18-latek i której celem była polityczna aktywizacja młodzieży, m.in. poprzez wizyty na uniwersytetach (zginął w trakcie jednej z nich), był postacią mocno polaryzującą. Chrześcijański nacjonalista i promotor teorii spiskowej o „wielkiej wymianie” (demokraci chcą zastąpić białych Amerykanów kolorowymi i imigrantami), podważał zasadność ustawy o prawach obywatelskich i prawa osób nieheteronormatywnych, a Taylor Swift doradzał, by podporządkowała się przyszłemu mężowi, futboliście Travisowi Kelce’owi, bo jako kobieta to nie ona powinna stać u steru ich życia rodzinnego. Zainicjował też akcję tworzenia przez studentów i upubliczniania rejestrów wykładowców, którzy „sieją lewicową propagandę” i krytykują konserwatywny styl życia.
Wielkiej popularności przysporzył mu pogląd dotyczący posiadania broni – mówił, że nawet jeśli broń „uśmierca rocznie kilka osób, warto ponosić ten koszt, byśmy mieli drugą poprawkę”. Był jednym z najbardziej wpływowych prawicowych podcasterów i influencerów. Jego notowania w Waszyngtonie wzrosły po wyborach z 2024 r., gdy uznano, że jego działalność medialna przyczyniła się do zmiany optyki wśród młodych, szczególnie mężczyzn, bez których Trump nie świętowałby zwycięstwa. Własny dług wdzięczności wobec Kirka miał przy tym J.D. Vance.
To Kirk lobbował za jego kandydaturą u starszych synów Trumpa, którym ojciec powierzył misję znalezienia wiceprezydenta.
Donieś na krytyka Kirka
Czy w demokratycznym kraju zbudowanym na ideałach wolności słowa krytyczna ocena działań osoby publicznej winna być czynem karalnym? Po śmierci Kirka Amerykanie dowiedzieli się, że jak najbardziej tak. Trump już dzień po morderstwie przestrzegł naród, że nie będzie tolerował żadnego oczerniania „męczennika za prawdę i wolność”, a J.D. Vance, który w ramach hołdu Kirkowi cztery dni później wcielił się w gospodarza jego podcastu „The Charlie Kirk Show”, zachęcił Amerykanów, by składali donosy do pracodawców na tych, którzy wyrażają
Początek końca skrajnej prawicy?
Prezydent Argentyny mierzy się z porażką po wyborach prowincjonalnych
Korespondencja z Argentyny
To był nieduży motor o małej mocy. Łysy mężczyzna bez kasku trzymał się ramion młodszego kierowcy, który pędził wąską ulicą stołecznego przedmieścia. Tak z wiecu wyborczego uciekał José Luis Espert, rozpoznawalny poseł partii rządzącej. Ludzie drwili potem, że polityka schodzi na psy. Dawniej to było, proszę pana, dawniej to się helikopterami uciekało. Do zdarzenia doszło na obrzeżach Buenos Aires. Prezydent Javier Milei z siostrą Kariną ulotnili się samochodem terenowym. Sąsiadom z Lomas de Zamora nie spodobała się ani prezydencka wizyta, ani porcja obelg, jakie usłyszeli z ust Esperta, polityka blisko związanego z osobami uwikłanymi w świeżo nagłośnioną aferę łapówkową.
To właśnie po tej aferze poparcie dla niedawno utworzonej partii Javiera Mileia La Libertad Avanza (LLA, Wolność Idzie Naprzód) zaczęło spadać wyraźniej niż do tej pory. Na tyle, że 7 września w wyborach do parlamentu Buenos Aires, najludniejszej prowincji w kraju, LLA sromotnie przegrała (33,71%) z opozycyjnym lewicowym blokiem Fuerza Patria (47,28%). Czy to początek końca neoliberalnej restauracji?
Wątróbka z cebulą
Fernando jest moim osobistym barometrem sytuacji społeczno-politycznej w Argentynie. Mieszka w zamożnej miejscowości Villa La Angostura. Lubi gotować, lubi jeść i z sumiennością godną lepszej sprawy dzieli się nagraniami wideo ze swoich weekendowych uczt. Gdy się poznaliśmy w pandemicznym 2020 r., oglądałem jego wołowe żeberka i matambre a la pizza – wysoce ceniony kawałek wołowiny z sosem pomidorowym i serem. Tak to wyglądało do 2023 r., kiedy Fernando po chwilowym romansie z wieprzowiną przerzucił się na pieczone kurczaki. Ostatnio coraz częściej widuję wątróbkę z cebulą i dania wegetariańskie. Wystarczająco często, by zacząć się martwić.
Gdy w lipcu tego roku wróciłem do Argentyny, w grupie znajomych nauczycieli akademickich mówiło się, że jedynym, który jeszcze kupuje wołowinę, jest Adam, Węgier. Reszta przerzuciła się na skrzydełka kurczaka i kaszę. A gdy Sergio, inżynier agronom i właściciel starej toyoty hilux, musiał nagle oddać samochód do naprawy, ze zdziwieniem zauważył, że nikt, nawet bogate siostry bliźniaczki, nie jest w stanie pożyczyć mu pieniędzy na zaliczkę dla mechanika.
To na prowincji. W stolicy nie byłem, ale ci, którzy jeździli, powtarzają, że podczas gdy anglojęzyczne dzienniki dla finansistów zachwycają się argentyńskim cudem gospodarczym, nawet w eleganckiej dzielnicy Belgrano zaroiło się od osób bezdomnych.
Co mówią liczby? Bezrobocie nie wzrosło drastycznie: z 5,7% pod koniec 2023 r. do 7,9% na początku 2025 r. W tym samym czasie wyrejestrowano 15 tys. małych i średnich przedsiębiorstw. Bramy na stałe zamknęły liczne zakłady przemysłowe, w ciągu roku ich produkcja spadła o prawie 10%. Kraj opuścili międzynarodowi gracze, wśród nich Exxon Mobil, HSBC, Procter & Gamble, Clorox, Mercedes Benz, Telefónica czy SHV Holdings (Makro). Francuski Carrefour wciąż szuka kupca, który przejąłby sklepy, a to pewnie dlatego, że dane dotyczące konsumpcji należą do najbardziej alarmujących. Argentyńczycy jedzą nawet o połowę mniej chleba niż półtora roku temu, 14 tys. piekarni zbankrutowało, poziom spożycia wołowiny jest najniższy od 20 lat, a sprzedaż w supermarketach w 2024 r. była o 17,3% mniejsza niż rok wcześniej. Powód: wysokie ceny, niskie zarobki i świadczenia oraz rosnąca niestabilność zatrudnienia.
Nauczyciele jeżdżą na Uberze, naukowcy i specjaliści emigrują, emeryci i renciści co tydzień w każdą środę manifestują niezadowolenie, a policja pod wodzą minister Patricii Bullrich sumiennie traktuje ich pałkami, strzela do nich gumowymi kulami i dusi gazem. W sierpniu tego roku minimalna emerytura wyniosła w przeliczeniu ok. 1,1 tys. zł, podczas gdy ceny podstawowych produktów żywnościowych są wyższe niż w Polsce. Za kilogram żółtego sera płaci się co najmniej 30 zł, 10 zł za kilogram chleba, 25 zł za kilogram wieprzowiny (podaję ceny poza stolicą). Jakby tego było mało, w ciągu pierwszego półtora roku rządów Javiera Mileia rachunki za prąd, gaz czy koszty transportu wzrosły o kilkaset (!) procent.
Zaciskanie cudzego pasa
Trudną sytuację ekonomiczną Argentyńczyków władze tłumaczą koniecznością zaciskania pasa. Inaczej się nie da, powtarzają, chociaż nigdy nie przedstawiają na to dowodów. W imię oszczędności zamknięto lub sparaliżowano wiele instytucji, w tym argentyńską agencję prasową Télam, dyrekcję dróg krajowych, narodowy instytut technologii rolnictwa, instytuty teatru, ludności rdzennej czy wody. Pozostawiono bez finansowania instytucje kultury, uniwersytety i szpitale, w tym specjalistyczny ośrodek onkologii dziecięcej. Na to wszystko nie było pieniędzy, chociaż, owszem, starczyło ich na wielokrotne podwyższenie finansowania wywiadu, służb specjalnych czy na importowane pociski z gazem pieprzowym.
Z czasem entuzjaści rozmontowania państwa zaczęli odczuwać na własnej skórze, że zamykane instytucje powołano kiedyś w konkretnym celu. Dziś samochody, które w ostatnich miesiącach zmieniły właściciela, jeżdżą z rejestracjami drukowanymi w punkcie ksero, a tysiące Argentyńczyków mają problemy z przekraczaniem granic, bo niewidzialna ręka rynku nie radzi sobie ani z rejestracjami, ani z wyrabianiem dokumentów. Z gaszeniem pożarów lasów, łagodzeniem skutków powodzi czy łataniem dróg również miewa problemy.
Obietnica jest ta sama, co w latach 90. Wystarczy sprywatyzować
Namibia jest kobietą
Rządy prezydent Netumbo Nandi-Ndaitwah
21 marca 2025 r. Namibia świętowała 35 lat państwowości. Była kolonia niemiecka (Deutsch-Südwestafrika) to pustynna kolebka pierwszych populacji ludzkich w Afryce, czyli ludów Khoi, San, Damara i Nama. Znana również jako Niemiecka Afryka Południowo-Zachodnia oraz South-West Africa. Od stuleci krzyżowały się tam wpływy wielu obcych państw i grup, poczynając od napływowych plemion Bantu z Afryki Środkowej (XIV w.), które utworzyły królestwa na terenach północnej Namibii. Przełom XIX i XX w. to kolonizacja niemiecka. Od 1915 r. – okupacja wojsk Związku Południowej Afryki, będącego w stanie wojny z Niemcami. Od 1920 r. kraj stanowił mandat Ligi Narodów powierzony ZPA, późniejszej RPA. Na terenach oddanych pod „opiekę mandatu dekolonizacyjnego” ustanowiony został system apartheidu, z którym walczyła i na którym wyrosła w 1990 r. niepodległa Namibia. Cztery lata wcześniej niż nowa demokratyczna RPA pod przywództwem Nelsona Mandeli.
72-letnia Netumbo Nandi-Ndaitwah, pierwsza kobieta zaprzysiężona na głowę państwa, objęła urząd prezydencki po ciężkich bojach politycznych, nie tyle z opozycją, która w Namibii jest słaba i rozczłonkowana, ile wewnątrz macierzystej partii SWAPO, rządzącej nieprzerwanie od 1990 r. Meme Netumbo (Pani Netumbo), zwana NNN, cierpliwie czekała na swój moment. Mimo silnych sprzeciwów wewnątrzpartyjnych frakcji skutecznie przeprowadziła swoją kampanię pod hasłem „One Namibia, One Nation” (Jedna Namibia, jeden naród). Nie miała łatwo z powodu animozji plemiennych, osobistych ambicji liderów oraz różnych wizji rządzenia krajem.
Ciekawy jest jej życiorys. Urodzona w 1952 r. w Onamutai w regionie Oshana na północy kraju, jako jedna z trzynaściorga dzieci pastora anglikańskiego, NNN od najmłodszych lat była aktywna politycznie. Jako liderka Ligi Młodzieżowej SWAPO w regionie prowadziła kampanie przeciw publicznemu biczowaniu oponentów politycznych przez władzę apartheidu.
W 1973 r., w wieku 17 lat, została uwięziona na kilka miesięcy. Na emigracji, w latach 1978-1980, była członkinią komitetu centralnego SWAPO i przedstawicielką ruchu oporu w Lusace (Zambia), a następnie w latach 1980-1986 reprezentantką SWAPO na Wschodnią Afrykę, w Dar es Salaam.
Meme Netumbo kształciła się m.in. w Glasgow College of Technology, ma dyplom z administracji publicznej (1987). Na Keele University studiowała stosunki międzynarodowe i dyplomację (1989). W polityce reprezentuje doktrynę SWAPO: jedna partia – jeden kraj. Niestety, rzeczywistość oddala się od tej wizji. W dużej mierze z powodu korupcyjnych praktyk głęboko zakorzenionych w sercu systemu. I właśnie walka z korupcją była jednym z głównych elementów kampanii wyborczej Netumbo Nandi-Ndaitwah. To z nią wiązały się nadzieje wielu wyborców, w tym młodzieży.
W trakcie bogatej kariery politycznej obecna prezydent sprawował
Nadzieja na zmianę czy groźba chaosu?
Francja stoi w obliczu bezprecedensowego kryzysu politycznego
Korespondencja z Francji
Pogłębianie się niestabilności politycznej nad Sekwaną budzi niepokój. Prezydent Emmanuel Macron w czerwcu ub.r. rozwiązał Zgromadzenie Narodowe, licząc na silniejszą większość, ale efekt tego ruchu był zupełnie inny – decyzja zapoczątkowała sekwencję działań, które przyczyniły się do zdestabilizowania sytuacji na niespotykaną skalę. Po długo wyczekiwanym zaprzysiężeniu premiera rządu mniejszościowego okazało się, że był to najbardziej efemeryczny rząd V Republiki – przetrwał nieco ponad trzy miesiące. Później nastąpiło zaprzysiężenie premiera Bayrou, którego mimo kilku wcześniejszych sukcesów politycznych często określano mianem „wójta z aspiracjami”.
Dziś na skutek liberalnej polityki byłego już rządu obywatele Francji borykają się z ogromnymi problemami, przede wszystkim natury egzystencjalnej. Ubóstwo osiągnęło najwyższy poziom od 30 lat, instytucje publiczne są niewydolne, kadra nauczycielska traci pracę, a nad systemem zdrowia zawisła groźba prywatyzacji. 10 września Francuzi zamanifestowali swoje niezadowolenie. Były to prawdopodobnie największe od czasu żółtych kamizelek protesty społeczne.
Mocny podział w Zgromadzeniu Narodowym od miesięcy destabilizuje kraj. W obliczu pogarszającej się sytuacji geopolitycznej, pogłębiających się konfliktów w Ukrainie i na Bliskim Wschodzie oraz nadużyć ze strony Stanów Zjednoczonych kapitulacja strategiczna Francji, jej militarne wycofanie się wynikające z potrzeby koncentracji na problemach wewnętrznych, może zwiastować kolejne osłabienie zjednoczonej Europy i odbić się także na Polsce. Aby jednak zrozumieć ten proces, należy odnieść się do wydarzeń, które do kryzysu doprowadziły.
Droga do upadku
W grudniu 2024 r. prezydent Macron powołał François Bayrou na premiera rządu mniejszościowego, który od początku miał kłopoty z uzyskaniem trwałej większości. Przy każdej niewygodnej ustawie premier może uruchomić konstytucyjną procedurę opisaną w art. 49 par. 3, pozwalającą na pominięcie parlamentu. Bayrou uniknął dzięki niej kryzysu na zaledwie kilka miesięcy, narzucając drastyczne cięcia budżetowe, ale sprzeciwiając się opodatkowaniu najbogatszych. Były już premier podczas dyskusji na temat projektu ustawy Zucmana, przewidującej nałożenie na najbogatszych 2% podatku od fortuny, oburzał się, podkreślając, że preferuje inne sposoby redukcji deficytu, np. zamrożenie świadczeń socjalnych czy optymalizację wydatków publicznych zamiast „nakładania ciężaru wyłącznie na najbogatszych”.
Latem tego roku Bayrou przedstawił plan oszczędnościowy na rok 2026, przewidujący ok. 44 mld euro cięć i blokadę wydatków, w tym zamrożenie płac w sektorze publicznym, ograniczenie świadczeń socjalnych i, co może było najbardziej kontrowersyjne, likwidację dwóch dni świątecznych: Poniedziałku Wielkanocnego i Dnia Zwycięstwa. Według obozu rządzącego taka decyzja miała przynieść budżetowi państwa 4,2 mld euro dodatkowych wpływów. Te dwa dni, których likwidacja zmniejszyłaby liczbę dni świątecznych we Francji do dziewięciu, dołączyłyby do już
Gambit królowej
Melania Trump to jedna z najbardziej nietypowych i niekonwencjonalnych pierwszych dam w historii Ameryki
Korespondencja z USA
Gdy w czerwcu 2019 r. Donald Trump szykował się, by oficjalnie rozpocząć kampanię reelekcyjną, stacja CNN wyemitowała reportaż „Kobieta zagadka: Melania Trump”. Występujący w nim eksperci byli zgodni: Melania Trump to jedna z najbardziej nietypowych i niekonwencjonalnych pierwszych dam w historii Ameryki.
Bynajmniej nie dlatego, że jest pierwszą naturalizowaną i zaledwie drugą zagraniczną FLOTUS (First Lady of the United States) – pierwszą była urodzona w Anglii Louisa Adams, żona prezydenta Quincy’ego Adamsa, który urząd sprawował w latach 1825-1829. Fenomen Melanii polega na tym, że jako pierwsza dama trzymała się z daleka nie tylko od polityki, ale i od własnego męża.
Z taką samą determinacją nie odgrywała też żadnej roli tradycyjnie przypisywanej kobietom w jej położeniu: nie matkowała narodowi ani nie wykorzystywała swojej pozycji do podbijania zainteresowania społecznego wybranymi problemami. Mimo że w 2018 r. powołała do życia inicjatywę „Be Best” przeciw cyberprzemocy w szkołach, nie jeździła z jej programem po kraju, nie nagłaśniała jej w mediach, nie urządzała konferencji z udziałem liderów organizacji zajmujących się tą kwestią. Za swoje wystąpienia publiczne, jeśli już do nich dochodziło, pobierała sowite opłaty i raczej nie robiła od tego wyjątków. W sferze życia publicznego Amerykanie odnotowywali jej obecność głównie przy okazji świąt oraz większych uroczystości i wizyt państwowych, szczególnie zagranicznych, bo Melania lubiła olśnić towarzystwo zjawiskową kreacją.
Luźny grafik tłumaczyła obowiązkami macierzyńskimi. W dniu pierwszego zaprzysiężenia ojca na prezydenta Barron Trump miał niecałe 11 lat i był w piątej klasie podstawówki. Ponieważ Trump swoją główną doradczynią uczynił w 2017 r. córkę Ivankę, popularność zyskał argument, że macocha i pasierbica nigdy się nie lubiły, dlatego miejsce w Białym Domu może być tylko dla jednej z nich.
Mimo wszystko, jak wynikało z konkluzji reportażu, nie można wykluczyć, że Melania po prostu działa zakulisowo i dopiero w przyszłości dowiemy się, jaki był jej faktyczny wpływ na kształtowanie polityki męża, a co za tym idzie i świata. Na pewno jest osobą, której po mistrzowsku udaje się stawiać opór rzeczywistości, w jakiej żyjemy, i zachowywać pełną kontrolę nad swoim wizerunkiem oraz nad tym, kiedy i jak mają być na nią kierowane światła reflektorów.
Sześć lat później…
…śmiało można powiedzieć, że gdyby CNN teraz wyemitowała tamten reportaż, mało kto zorientowałby się, że materiał nie dotyczy czasów obecnych. Jeśli coś się zmieniło, to tylko tyle, że w epoce Trumpa 2.0 Melania zdaje się robić wszystko, by udowodnić Amerykanom, że potrafi być jeszcze bardziej enigmatyczna i niekonwencjonalna niż do tej pory. Jedynym wywiadem, jakiego udzieliła od stycznia tego roku, była kilkunastominutowa rozmowa przeprowadzona w programie „Fox & Friends”, promocja filmu dokumentalnego o jej życiu, realizowanego od grudnia ub.r. przez studio filmowe Amazona – projektu, za który zgarnęła 40 mln dol.
Do Białego Domu tym razem nawet się nie wprowadziła. Zasłoniła się studiami syna na Uniwersytecie Nowego Jorku i pozostała w swoim apartamencie w Trump Tower. Ci, którzy liczą, donoszą, że przez pierwsze 200 dni drugiej kadencji Donalda Melania spędziła w Waszyngtonie niecałe trzy tygodnie, do Mar-a-Lago również zbyt często nie zagląda, a u boku męża błysnęła zaledwie kilkanaście razy. Opustoszałe wschodnie skrzydło Białego Domu, gdzie znajdują się pomieszczenia przeznaczone na biura sztabu pierwszych dam, ekipy budowlane już od jakiegoś czasu przerabiają na salę balową. Nie wiadomo nawet dokładnie, ile osób Melania zatrudnia jako FLOTUS. Wgląd w księgowość Białego Domu pozwala sądzić, że to góra pięć osób zatrudnionych w niepełnym wymiarze godzin. Dla porównania: Jill Biden i Michelle Obama zatrudniały na cały etat 25 osób, Laura Bush, Rosalynn Carter i Jackie Kennedy – 18, Hillary Clinton i Barbara Bush po 15.
Zwiastuny gambitu
16 sierpnia, dzień po spotkaniu Trumpa z Putinem w Anchorage na Alasce, świat obiegła jednak elektryzująca wiadomość. Oto podczas spotkania Trump wręczył rosyjskiemu dyktatorowi list od swojej żony. Nie mówiąc niczego wprost, pisząc jedynie o odpowiedzialności dorosłych za to, by nie odbierać dzieciom nadziei na przyszłość i lepszy świat, Melania jednoznacznie odnosiła się do kwestii wojny w Ukrainie i apelowała o jej zakończenie.
Czyżby pierwsza dama zdecydowała się stanąć po właściwej stronie? Czy jej milczenie jest tylko zasłoną dymną, a ona angażuje się od dawna, wywierając wpływ na politykę męża, tak jak sugerowali w 2019 r. dziennikarze CNN? Miesiąc wcześniej Donald Trump, rozmawiając w Gabinecie Owalnym z szefem NATO Markiem Ruttem, zaprezentował istotną zmianę kursu, podejrzewając, że Putin
Lewica się reorganizuje
Nowa socjaldemokratyczna premierka Litwy w ogniu krytyki
Jeszcze jesienią zeszłego roku Litewska Partia Socjaldemokratyczna (LSDP) triumfowała, zdobywając w wyborach do Sejmu jedną piątą głosów oraz 52 ze 141 mandatów w parlamencie. Po rezygnacji przewodniczącej Viliji Blinkevičiūtė z przyjęcia funkcji premierki, co eurodeputowana tłumaczyła swoim wiekiem i stanem zdrowia, udało się dość sprawnie utworzyć nową koalicję. Na jej czele stanął były wicemer Wilna, 46-letni Gintautas Paluckas, przedstawiciel młodszego, bardziej ideowego pokolenia partyjnego.
Koalicja wokół Paluckasa
W skład rządu weszły trzy partie: oprócz socjaldemokratów także Związek Demokratów „W imię Litwy” Sauliusa Skvernelisa, premiera w latach 2016-2020, który w nowym rozdaniu został przewodniczącym Sejmu, a także antysystemowy Świt Niemna, założony przez Remigijusa Žemaitaitisa, młodego polityka, który w 2023 r. zasłynął wypowiedziami wymierzonymi w Izrael. Zwłaszcza wejście do koalicji rządzącej tej ostatniej partii, porównywanej z niemiecką AfD, budziło kontrowersje. Socjaldemokraci tłumaczyli jednak wyborcom, że „nie mieli wyjścia”.
Litwa nie zna bowiem, inaczej niż Niemcy czy Holandia, tradycji „wielkich koalicji” między lewicą a prawicą. Zresztą wejściu w sojusz z socjaldemokratami sprzeciwiał się ówczesny lider konserwatywnego Związku Ojczyzny, partii rządzącej w latach 2020-2024, Gabrielius Landsbergis.
Rząd Paluckasa przetrwał kilka miesięcy bez większych kontrowersji, pomijając sprawę koalicji z Žemaitaitisem. Tymczasem już w lipcu premier był zmuszony podać się do dymisji. Co się stało?
Pierwsze kontrowersje, ujawnione przez Laisvės TV Andriusa Tapinasa oraz Centrum Dziennikarstwa Śledczego Siena, pojawiły się pod koniec czerwca tego roku. Chodziło m.in. o niejasne związki Paluckasa z biznesmenem Darijusem Vilčinskasem, w tym sprzedaż mieszkania w Wilnie za 230 tys. euro oraz przejęcie zniszczonego pałacu w stolicy Litwy, którego wartość szacowano na 6 mln euro.
Później głównym zarzutem wobec lidera socjaldemokratów stała się sprawa preferencyjnej pożyczki udzielonej przez Narodowy Bank Rozwoju ILTE spółce Garnis, której Paluckas był udziałowcem. Podczas śledztwa wykazano również, że były szef rządu otrzymał w 2024 r. pożyczkę w wysokości 200 tys. euro od własnej firmy Emus. Jak podkreśla analityczka ds. krajów bałtyckich Kinga Dudzińska w analizie dla Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych: „Funkcjonariusze Litewskiej Służby Dochodzeń Finansowych (FNTT) przeprowadzili też przeszukania w należącej do bratowej premiera firmie Dankora, która za pieniądze unijne zamierzała kupić od Garnis akumulatorowe systemy magazynowania energii”.
Firma Dankora zapewniła publicznie, że przetarg był przeprowadzony zgodnie z prawem, a szef socjaldemokratów nie uczestniczył w jej działalności, jednak była zmuszona oddać otrzymane środki europejskie. Jak pod koniec lipca podawał do wiadomości portal zw.lt, sprawą Paluckasa zajęły się służby śledcze, poddając prześwietleniu wcześniejszą działalność i transakcje premiera.
Jeszcze w drugiej połowie lipca władze LSDP wyraziły zaufanie wobec swojego szefa, koncentrując się na jesiennej sesji Sejmu oraz pracach nad budżetem na kolejny rok. Później nastroje w partii stały się minorowe, prezydent zaś dał premierowi dwa tygodnie na wyjaśnienie zarzutów. „Jeśli to nie poskutkuje, powinien podać się dymisji”, powiedział Gitanas Nausėda. Ostatecznie stało się to 31 lipca, premier ustąpił także z funkcji prezesa partii.
Kandydatury na szefa rządu
Po dymisji Paluckasa socjaldemokraci przedstawili cztery kandydatury na stanowisko nowego premiera. Wśród nich znaleźli się pełniący obowiązki nowego przewodniczącego LSDP Mindaugas Sinkevičius, mer rejonu janowskiego, Juozas Olekas, wiceprzewodniczący Sejmu i były minister obrony Inga Ruginienė, minister pracy i opieki społecznej oraz Robert Duchniewicz – Polak z Wileńszczyzny, wiceprzewodniczący LSDP, mer rejonu wileńskiego.
Zainteresowanie wzbudziło nazwisko tego ostatniego. Duchniewicz, podobnie jak Sinkevičius i Ruginienė, a inaczej niż Olekas, jest bowiem „młodą nadzieją lewicy”, zwłaszcza od czasu, gdy w 2023 r. wygrał wybory na mera rejonu wileńskiego, pozbawiając tego stanowiska Akcję Wyborczą Polaków na Litwie-Związek Chrześcijańskich Rodzin (AWPL-ZChR), rządzącą rejonem od połowy lat 90. Jest także – podobnie jak była minister sprawiedliwości w rządzie centroprawicy Ewelina Dobrowolska czy obecny minister spraw wewnętrznych
Miasto Boga, ulica człowieka
Między jednym selfie a drugim nikt nie widzi tych, którzy leżą na kartonach. To też jest Rzym, ale nie ten z pamiątkowych magnesów
Korespondencja z Włoch
Dworzec Termini, lato 2025. Wagon zatrzymuje się z sykiem. Ludzie wysiadają nieśpiesznie. Klimatyzacja zostaje za plecami. Powietrze jest gorące i pachnie papierosami. Tu można palić. Tłum rusza do wyjścia. Nie można przystanąć, zaraz ktoś cię potrąci. Trzeba wejść w nurt, który prowadzi do hali głównej dworca.
Ci z walizkami na kółkach zmierzają do wyjścia, sprawdzając jednocześnie w telefonie rezerwację, przekładając dziecko z ramienia na ramię, poprawiając czapkę przeciwsłoneczną. Twarze mają już lekko zrumienione. Południowe słońce działa szybko.
Ale są też inni. Ze starymi, wielkimi torbami sportowymi, przerzuconymi niedbale przez ramię, lub spłowiałymi plecakami. Nie idą w stronę Koloseum. Skręcają w bok, gdzie mniej ludzi. Przechodzą przez skwer pod starymi drzewami. Idą w kierunku Piazza Vittorio Emanuele.
Jeszcze niedawno Włosi tańczyli tam tango pod arkadami. Dziś przechodzą pośpiesznie między ciałami o zapachu trudnym do nazwania: mieszanina rozkładu potu i alkoholu. Mefedron krąży w żyłach. To też jest Rzym. Ale nie ten z pamiątkowych magnesów.
Wystarczy przejść kilka przecznic dalej i odbić w prawo, by wrócić na trasę turystyczną. Do tłumu, który odbija się w świetle w szybach piętrowych autobusów dla zwiedzających. Gdzie z głośników płyną opowieści o imperatorach, niewolnikach i marmurze. I wszystko jest na swoim miejscu.
Krzyki drobnych handlarzy: po angielsku, niemiecku, polsku. Rzemyki wiązane błyskawicznie na nadgarstkach. Spróbuj nie zapłacić za nie kilku euro. Mężczyzna z koszem czapek. Kolejny z plecakiem pełnym czapek. Nagle wszyscy wokół chcą ci sprzedać czapkę.
Ale jest coś, czego kupować nie trzeba. Zaraz obok, w małym parku z widokiem na amfiteatr. Kamień, ławka, cień i nasone – źródełko z wodą. Wystarczy zatkać otwór palcem, a strumień wybija łukiem do ust. Czysta, chłodna. Zbawienie w upale.
Dalej jest Łuk Konstantyna. Jeszcze dalej Circo Massimo, spaliny i kurz. Poźniej Palatyn. Tu ludzi jest mniej. Cień pinii, cisza. Rozgrzane marmury. Fragmenty kolumn, ślady domów. W dole Forum Romanum. W górze taras widokowy. Aparaty łapią ostrość na twarzy, kapeluszu, dłoni. Koloseum, łuk i forum stają się tłem do kolejnych selfie. Nikt nie pyta, co to za kolumna. Liczy się kadr. I dalej, do Vittoriano. Po kilku krokach przerwa. Gelato al pistacchio. Może będzie trochę chłodniej?
Ulica zaczyna lekko opadać. Szeroka arteria prowadzi w dół, w stronę Watykanu. Jakby miasto samo schodziło do swojej świątyni.
Plac Świętego Piotra. Znowu selfie.
Pod kolumnadą Berniniego bezdomni leżą na kartonach albo podpierają plecami kolumny. Powietrze stoi. Cień przesuwa się wolno, okalając tylko fragment posadzki. Co jakiś czas leżący są zmuszeni wstać. Zmieniając miejsce, przesuwają się o kilka metrów, zgodnie z ruchem słońca – jak żywe wskazówki zegara słonecznego. Ich ruch jest zegarem, a plac Świętego Piotra staje się tarczą.
Rano składają namioty i powoli szukają wolnego miejsca i chłodu po lewej stronie – tej, która w kulturze biblijnej symbolizowała mniejszy zaszczyt, odrzucenie lub słabość, w kontraście do „silnej” prawej.
Po południu podpierają plecami inne kolumny. Wieczorem wracają na swoją stronę placu i rozkładają to, co rano zwinęli.
Tomasz
Leży na kawałku kartonu jak bohater dawnego obrazu – swobodny, ale pełen apatycznego spokoju, jak Diogenes w scenie z obrazu Gaspare Dizianiego, kiedy rozmawia z Aleksandrem Wielkim, półodwrócony, pogrążony w swoim świecie. Obok zielony, nowy plecak w stylu survivalowym, z przypiętym karabińczykiem i frędzlami sznurka. Porządek jego rzeczy – gazetka, starannie złożony ręcznik, butelka San Pellegrino – tworzy misternie ułożony mikroświat, jakby każdy z tych drobiazgów miał swoje wyznaczone miejsce i własną opowieść. Jest w średnim wieku, przystojny. Smukła sylwetka, kosmyki czarnych włosów opadające na wysokie czoło, cień zarostu podkreślający rysy. W gęstych brwiach i nieruchomym spojrzeniu jest spokój, ciężar i dystans. Mówi powoli.
– Jestem uchodźcą politycznym z Polski – mówi coś, co już wiele razy próbował wyjaśnić różnym ludziom. Dłonie trzyma splecione na brzuchu. Porusza nimi tylko wtedy, gdy coś poprawia.
– Studiowałem filologię polską – to jedyna informacja, jaką podaje bez oporu. Poza tym cisza. O rodzinie nie chce opowiedzieć. O dzieciństwie nic. Tylko, że jest kawalerem. O Polsce mówi bardzo chętnie, wpada w słowotok, ale spytany o osobiste przekonania, np. o wiarę – milknie.
– Nie biorę tego intelektualnie – odpowiada po chwili. Patrzy w stronę kopuły bazyliki. – Po prostu tu jestem. Jem w Watykanie, śpię, żyję w Watykanie. To miejsce specjalne. Stąd wszystko się rozchodzi.
Nie prosi o pomoc. Nikogo nie nagabuje. Siostry zakonne przynoszą mu jedzenie. Korzysta z watykańskiej łaźni dla bezdomnych. Zna rytm dnia i godziny nabożeństw. Wie, kiedy plac pustoszeje, a kiedy gęstnieje tłum. Czuje się częścią tego miejsca. Jego obecność jest cicha. Czasem wręcz dostojna.
– Oni są tu na chwilę – wskazuje głową pielgrzymów.
Unika kontaktów, rozmów. Zwłaszcza z Polakami.
– Tu jest bardzo bezpiecznie – mówi. – Carabinieri pilnują. Jak ktoś krzyczy, jak kogoś zaczepia, to interweniują. Jestem tu spokojny.
Massimiliano
Bywa tu często. Wygląda, jakby właśnie wracał z biblioteki, ale skręcił na plac Świętego Piotra, bo był tu z kimś umówiony. Drobny, szczupły, w czystej koszuli z podwiniętymi rękawami. Gładko ogolona twarz. W ręce torba z kanapkami i wodą.
– We Włoszech 6 mln ludzi żyje dziś poniżej granicy ubóstwa. To znaczy, że nie mają wystarczających środków na mieszkanie, jedzenie, leczenie, edukację dzieci. Pomyśl: 6 mln. To jedna dziesiąta społeczeństwa.
Robi pauzę. – Rzym nie jest wyjątkiem. Ale ma jedną przewagę: tu są możliwości. To duże
Kto uzna państwo palestyńskie
USA wycofują Palestyńczykom wizy na Zgromadzenie ONZ
Internet i zachodnie media huczą od informacji o „Cebulowym Rycerzu”, który zmierza do Gazy, by przełamać blokadę morską. Chodzi o irlandzkiego aktora Liama Cunninghama, znanego z roli sir Davosa Seawortha, byłego przemytnika w serialu „Gra o tron”. Grana przez niego postać również przełamywała morskie oblężenie, by dostarczyć żywność, w tym cebulę. Cunningham znany jest z propalestyńskich poglądów i od dwóch lat chętnie zabiera głos w obronie Gazy. Tym razem postanowił działać i dołączył do flotylli Sumud. To kolejna w ostatnich latach próba przełamania blokady morskiej Gazy i dostarczenia jej mieszkańcom pomocy humanitarnej.
Poprzednie starania, w tym głośny rejs z czerwca tego roku, zostały zablokowane przez izraelskie wojsko. Wcześniejsze akcje nie zawsze jednak kończyły się pokojowo. W 2010 r. na pokład statku Mv Mavi Marmara wtargnął oddział izraelskich komandosów; doszło do walki, w której zranionych zostało 10 izraelskich żołnierzy, ale śmierć poniosło też 10 aktywistów (Rada Praw Człowieka ONZ podała w raporcie, że stan przynajmniej sześciu ciał wskazywał na to, że ofiary zostały poddane egzekucji). Wszystkich pasażerów i załogę statku deportowano.
Tym razem rejs flotylli Sumud ma szansę zyskać o wiele większy rozgłos. 31 sierpnia z Barcelony wyruszyło ok. 100 jednostek, co stanowi największą próbę przełamania blokady morskiej Gazy w historii. Na ich pokładach znaleźli się aktywiści i dziennikarze z 40 państw świata.
Choć deklarowanym celem jest dostarczenie pomocy humanitarnej, można się spodziewać, że i ta flotylla zostanie zatrzymana przez izraelskich wojskowych, a jej uczestnicy deportowani. Mimo wszystko akcja i tak odegra swoją rolę – będzie wyrazem protestu przeciwko sytuacji w Strefie Gazy oraz izraelskim działaniom zbrojnym, które doprowadziły do śmierci 60 tys. Palestyńczyków (według wspólnego śledztwa izraelskich magazynów internetowych +972 Mag i Sicha Mekomit oraz brytyjskiego „Guardiana” same dane Sił Obrony Izraela pokazują, że 83% ofiar ich działań to osoby cywilne). A także przeciwko katastrofie humanitarnej, która jest skutkiem blokowania dostępu ciężarówek z pomocą, uniemożliwienia działania ONZ czy utworzenia nieefektywnej Gaza Humanitarian Foundation, której akcje naraziły życie wielu osób udających się do punktów dystrybucji żywności.
Waszyngton zawłaszcza ONZ?
Choć z perspektywy Palestyńczyków sprawy dzieją się być może zbyt wolno i świat nieskutecznie zapobiega ich tragedii, trudno nie zauważyć zmian, przynajmniej symbolicznych. Już kilka państw europejskich – wśród nich Francja i Wielka Brytania – zapowiedziało, że lada chwila uzna państwo palestyńskie. Do tej listy dołączyła Belgia, stawiając jednak twarde warunki. Była to trudna decyzja, wypracowana w drodze kompromisu między socjaldemokratami, chadekami, centrystami i flamandzkimi nacjonalistami. Belgia ma zamiar uznać palestyńską państwowość jeszcze w tym miesiącu. Nałoży także na Izrael sankcje uniemożliwiające import produktów z nielegalnych żydowskich osiedli na Zachodnim Brzegu, o ile z Gazy zostaną wypuszczeni izraelscy zakładnicy, a Hamas odda władzę.
Tego rodzaju warunki zdają się trudne do spełnienia; może nawet chodzi o to, aby belgijski rząd nie musiał wywiązywać się z obietnic. Zdaje sobie bowiem sprawę z tego, że Hamas uważa się za legalną palestyńską władzę, po tym jak w 2006 r. zwyciężył w wyborach parlamentarnych, a prezydent Mahmud Abbas nigdy nie rozpisał kolejnych.
Niezależnie od tego, czy belgijski rząd wyda oświadczenie o uznaniu Palestyny, czy nie, z tego zamiaru nie wycofali się inni europejscy gracze. Tymczasem rosnąca presja na Izrael sprawiła, że do akcji włączył się Waszyngton. Do uznania Palestyny miało dojść na 80. sesji Zgromadzenia Ogólnego Organizacji Narodów Zjednoczonych, podczas szczytu, który zacznie się 9 września. 29 sierpnia na stronie Departamentu Stanu USA pojawił się artykuł stwierdzający, że „Administracja Trumpa potwierdza swoje zobowiązanie, by nie nagradzać terroryzmu, i wycofuje wizy palestyńskich urzędników przed Zgromadzeniem Ogólnym ONZ”.
Czy zatem Stany Zjednoczone uznają teraz również Fatah i Autonomię Palestyńską za organizacje terrorystyczne? Być może to nadinterpretacja, ale Waszyngton zaburza neutralność forum ONZ, w którym z założenia mogą brać udział państwa członkowskie i członkowie obserwatorzy, a taki status ma w ONZ Palestyna.
Europejscy ministrowie podzieleni
Po spotkaniu unijnych ministrów spraw zagranicznych w Kopenhadze (29-30 sierpnia) szefowa europejskiej dyplomacji Kaja Kallas wezwała Waszyngton do odwołania jego decyzji, która łamie porozumienia między ONZ a Stanami Zjednoczonymi. Zgodnie z nimi bowiem Amerykanie nie mają prawa wycofywać wydanych wiz. Tego samego zdania jest minister spraw zagranicznych Francji Jean-Noël Barrot, który podczas konferencji prasowej zaprotestował przeciwko ograniczeniom możliwości dostępu do Zgromadzenia Ogólnego. Barrot udzielił tego komentarza w przeddzień spotkania ministrów, które w agendzie miało przede wszystkim omówienie wspólnych reakcji na wojnę w Ukrainie i potencjalnego zawieszenia broni między Kijowem a Moskwą. Ale także kwestii wojny w Strefie Gazy i katastrofy humanitarnej, jaka dotyka Palestyńczyków.
Rozmowy, co nie było zaskoczeniem, zakończyły się bez wypracowania wspólnego stanowiska. Już przed spotkaniem Kaja Kallas przyznała, że ministrowie „na pewno nie podejmą dzisiaj decyzji” o nałożeniu sankcji na Izrael, czego zdaje się oczekiwać duża część społeczeństw państw europejskich. Tym samym Europa wysyła wyraźny sygnał, że jest podzielona.
Ministrowie dyskutowali jednak o wstępnym etapie kar, które w ramach wywierania presji mogliby nałożyć na Izrael. Mowa chociażby o zawieszeniu unijnego finansowania dostępnego dla izraelskich start-upów. To z ich działalności Tel Awiw uczynił element swojej silnej dyplomacji publicznej, prezentując się skutecznie jako
Belìce – ziemia, która pamięta
Jak z tragedii zrodziła się sztuka
Korespondencja z Sycylii
Dolina Belìce to serce zachodniej Sycylii – kraina rozciągająca się między prowincjami Trapani, Palermo i Agrigento. Słynie z oliwki Nocellara del Belìce dającej wyborną oliwę z certyfikatem DOP (Denominazione di Origine Protetta, czyli Chroniona Nazwa Pochodzenia), z win białych i mineralnych – grillo i catarratto – oraz pełnych słońca czerwonych nero d’avola. Ale to także ziemia pasterzy, którzy od wieków wyrabiają tu Vastedda della Valle del Belìce, jedyny owczy ser pleśniowy o kształcie miękkiego krążka, wpisany na listę DOP. Smak tej doliny to oliwa, wino i ser. Tu antyk spotyka współczesność, a codzienność stapia się z legendą.
Wracam po latach na Sycylię, tym razem z okazji wręczenia 21. Nagrody Grupy Smaku, przyznawanej przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Zagranicznych we Włoszech. Lotnisko Falcone-Borsellino zaskakuje nowoczesnością i wygodą. Tuż przed wyjściem udaje mi się jeszcze zjeść ulubione arancino – ryżową kulę z nadzieniem, obtoczoną w tartej bułce i smażoną na głębokim tłuszczu.
Za drzwiami terminala uderza południowy żar i morska bryza, o wiele lżejsza niż duszne powietrze Rzymu. Gdy autokar rusza, zerkam na Monte Pecoraro – wapienną górę opadającą stromo ku morzu, tuż przy pasie startowym. Towarzyszy każdemu lądowaniu i każdemu startowi. Zostawiamy ją za sobą, kierując się na południowy zachód, w głąb wyspy, wzdłuż kręgosłupa Sycylii. Za oknem morze ustępuje miejsca niskim domkom, gajom oliwnym, monumentalnym kaktusom i kwitnącym oleandrom.
Sycylia odsłania się w wersji bez filtra – pasterskiej, rolniczej i mniej turystycznej. Mijane miasteczka mają pełne uroku nazwy: San Cipirello, Santa Ninfa, Partanna. Im dalej w interior, tym więcej prostoty i melancholii.
Po półtoragodzinnej jeździe pojawia się drogowskaz: „Gibellina Vecchia – Il Cretto di Burri”. Zakręty prowadzą coraz wyżej w coraz bardziej pusty krajobraz – jakby nie było tu żywej duszy. I nagle pomiędzy wzgórzami nierealny widok – rozległa betonowa plama. To Il Grande Cretto (Wielkie Pęknięcie) – monumentalne dzieło land-artu. W tym miejscu istniała kiedyś Stara Gibellina.
Betonowy całun
W nocy z 14 na 15 stycznia 1968 r. o godz. 3.01 gwałtowny wstrząs o magnitudzie 6,4 rozdarł dolinę Belìce. W kilka chwil miasteczka obróciły się w gruzy. W ciągu następnych 10 dni ziemia drżała jeszcze 16 razy, a wstrząsy wtórne trwały pół roku. Do wielu miejsc ratownicy nie docierali całymi dniami – drogi były nieprzejezdne, informacje niekompletne, a pomoc chaotyczna. Jeden z pilotów biorących udział w rozpoznaniu terenu katastrofy powiedział: „To jak po wybuchu bomby atomowej. Przeleciałem nad piekłem”.
Gibellina, Salaparuta i Montevago zostały zrównane z ziemią. 231 osób zginęło, niemal 70 tys. straciło dach nad głową. Rannych z trudem przetransportowano do szpitali w Palermo oraz mniejszych miastach Sciacca i Agrigento.
Tragedia w Belìce była pierwszą katastrofą naturalną transmitowaną na żywo przez włoską telewizję. Specjalne wydanie poprowadził Piero Angela. Po raz pierwszy Włosi z północy zobaczyli „biedę południa”. Katastrofa odsłoniła nie tylko furię natury, ale także dekady zaniedbań i niewydolność państwa. Opóźnienia zmusiły tysiące ludzi do życia latami w barakach. Wielu wyemigrowało. Z tej tragedii jednak zrodziła się sztuka.
Autokar zatrzymuje się u stóp Wielkiego Pęknięcia. W upalne popołudnie nie ma tu nikogo. Powietrze faluje nad betonowym
Kto opodatkuje miliarderów?
Francuski Senat wetuje projekt ustawy nakładający dwuprocentowy podatek na bogaczy
Korespondencja z Francji
W Polsce po 1989 r. poruszanie tematu opodatkowania najbogatszych powoduje, że ustawodawcy nabierają wody w usta. Podobnie źle kojarzone są próby wprowadzenia dodatkowych progów podatkowych. Jednocześnie rośnie popularność polityków promujących radykalnie liberalne poglądy gospodarcze, zgodnie z którymi „państwo nie ma własnych pieniędzy”. Tymczasem sprawiedliwe opodatkowanie najbogatszych to nie tylko kwestia ekonomiczna, lecz także etyczna. Przykład Francji, gdzie Senat zablokował ostatnio projekt ustawy wprowadzającej dwuprocentowy podatek dochodowy dla najbogatszych obywateli, pozwala przyjrzeć się standardom debaty podatkowej w krajach zachodnich.
W obliczu coraz bardziej liberalizującej się sceny politycznej w Europie oraz pogłębiających się nierówności społecznych kluczowe staje się uświadamianie społeczeństwom zagrożeń płynących z bezrefleksyjnego wspierania najbogatszych. W Polsce kontrowersje wywołują niedawne propozycje np. Władysława Kosiniaka-Kamysza, który chciałby uzależnić świadczenia socjalne od aktywności zawodowej rodziców. Określa on pomoc społeczną jako „zwieńczenie ambicji” – tym samym opowiada się za rozwiązaniami sprzyjającymi segregacji klasowej. Aby zrozumieć, do czego prowadzi neoliberalizm, warto spojrzeć na jego efekty na Zachodzie, chociażby we Francji, która zmaga się dziś z głębokim kryzysem gospodarczym.
Stopniowe obniżanie się poziomu życia Francuzów, niedofinansowane instytucje publiczne czy odpływ turystów to odbicie obecnej sytuacji gospodarczej. Deficyt kraju sięga niemalże 6% rocznie, a dług publiczny wynosi 110% majątku narodowego. Od lat postuluje się zwiększenie opodatkowania najbogatszych, którzy sięgają po różnorakie formy optymalizacji podatkowej, co pozwala im zmniejszyć udział w zasilaniu budżetu kraju do minimum – nierzadko przy tym czerpią korzyści ze środków publicznych.
Na początek warto się pochylić nad realnym problemem omijania prawa przez najbogatszych.
Jak Bernard Arnault obchodzi system podatkowy
W pierwszej kolejności warto się przyjrzeć różnym metodom optymalizacji fiskalnej, które miliarderzy stosują w celu maksymalizacji zysków. Przykładem funkcjonowania tych mechanizmów jest historia Bernarda Arnaulta – prezesa koncernu LVMH i przez lata najbogatszego człowieka na świecie (obecnie piąty w rankingu „Forbesa”). Bardzo skutecznie wykorzystuje on luki i przywileje oferowane przez systemy podatkowe, lokując np. swoje holdingi w krajach proponujących korzystniejsze warunki fiskalne (np. w Luksemburgu), co pozwala mu znacznie ograniczać obciążenia. Dodatkowo zakłada w rajach podatkowych spółki, które formalnie świadczą usługi dla firm zarejestrowanych we Francji. Pozwala to na transfer części zysków do państw o niskich lub zerowych podatkach i choć tego rodzaju działania są na granicy legalności, Arnault do tej pory skutecznie unikał odpowiedzialności prawnej.
We Francji działa również wyjątkowo korzystne dla najbogatszych prawo spadkowe. Na mocy tzw. paktu Dutreila (mechanizm, który pozwala na częściowe zwolnienie z podatku od spadków i darowizn przy przekazywaniu firmy rodzinnej – przyp. red.) przedsiębiorcy mogą obniżyć podatek









