Wywiady

Powrót na stronę główną
Książki Wywiady

Antykolonialna rewolucja

We wrześniu 1802 r. do Haiti przybyła jednostka ok. 2,5 tys. polskich żołnierzy. Po dwóch miesiącach zostały z niej niedobitki

Zbigniew Marcin Kowalewski – badacz ruchów społecznych, autor prac o ruchach i teoriach rewolucyjnych. Publikował w Wenezueli, Francji, Stanach Zjednoczonych, Ukrainie. Tłumacz z hiszpańskiego, francuskiego i portugalskiego. Jego ostatnie książki to „Rap. Między Malcolmem X a subkulturą gangową. Naród Islamu w czarnej Ameryce” (2020), „Ukraińskie rewolucje” (2023) oraz „To nie jest kraj dla wolnych ludzi. Sprawa polska w rewolucji haitańskiej” (2025).

Po co właściwie wracać do wydarzeń rewolucji haitańskiej z przełomu XVIII i XIX w.?
– Bo literatura historyczna do nich wraca. Zainteresowanie na świecie istnieje; publikacje na ten temat są rozległe. Natomiast koniec badań w Polsce nastąpił w latach 70. i 80. Jan Pachoński pisał o wyprawie polskich legionistów do Haiti. Tadeusz Łepkowski tuż przed śmiercią wywiązał się ze swojego zobowiązania, które złożył w 1965 r., że całą sprawę polską w tej rewolucji postara się wyjaśnić. Moim zdaniem nie do końca mu się to udało. Postanowiłem zaproponować swoje rozstrzygnięcie starych zagadek historycznych.

Czy w ciągu lat wypłynęły jakieś nowe fakty na ten temat?
– Jedną ze stosunkowo niedawnych fal uruchomiła Susan Buck-Morss książką o Heglu i Haiti. 30 lat temu pojawiło się fantastyczne odkrycie, mianowicie ktoś wreszcie wpadł na pomysł, by ustalić, skąd przed wybuchem rewolucji wziął się tak duży napływ niewolników z Afryki. Nikt nigdy nie dociekał, kim byli ci ludzie. A jest to jeden z kluczy do odpowiedzi na pytanie, dlaczego była to jedyna podjęta przez niewolników rewolucja w dziejach ludzkości, która odniosła sukces.

Czy podobne zrywy miały miejsce także w innych koloniach?
– Pojawiały się rozmaite ruchy powstańcze na obszarach, gdzie istniało niewolnictwo – poczynając od Ameryki Północnej, przez kolonie na Morzu Karaibskim, aż po Brazylię. Nie wspominając o wystąpieniach niewolników w starożytności. Były one jednak bez porównania bardziej ograniczone i ponosiły porażki. Początek powstania w Haiti to był huragan. Od razu zaczęły się walki na ogromną, zdumiewającą skalę. Po dwóch miesiącach, według ocen historyków, na północy kraju, gdzie wybuchło powstanie, większość niewolników uczestniczyła w rewolucji. Bez różnicy wieku i płci.

Jak ważnym miejscem z punktu widzenia kolonii wyspiarskich było Haiti?
– Wśród historyków są spory na ten temat. Jedni zastanawiają się, czy była to najcenniejsza kolonia francuska. Drudzy, czy była to najcenniejsza kolonia w ogóle. Haiti nabrało wagi jako teren plantacji trzciny cukrowej, która w tamtym czasie miała ogromne znaczenie, a następnie jako ważny punkt eksportu kawy. Przy czym była to kolonia o szczególnym stopniu wyzysku, niezwykle zabójcza. Niewolnicy masowo umierali z wycieńczenia. Taniej było kupić niewolnika z Afryki, niż zapewnić mu ludzkie warunki przetrwania.

Co było iskrą do wzniecenia rewolucji?
– Powstanie w Haiti wybucha dwa lata po rewolucji francuskiej. Łączy się z tym, co dzieje się we Francji, a więc ze zmianą ustroju, a to obejmuje również sprawę przyznania praw obywatelskich tym, którzy są wyzwoleńcami. Te echa mają oddźwięk na terenie kolonii; stwarza się pewna sprzyjająca atmosfera. Ale punktem wyjścia jest spisek – nie bardzo wiadomo, przez kogo zainicjowany. Zaczyna się od spotkania 200 przedstawicieli setki plantacji. Są to niewolnicy, ale ci uprzywilejowani, którzy są majstrami, mistrzami, kierownikami robót.

Z początku ich postulaty są ograniczone. Nie chodzi o zniesienie niewolnictwa, raczej o to, jak długo ma trwać tydzień roboczy, a więc o kwestie mające polepszyć sytuację niewolników. Spiski wśród niewolników zdarzały się w różnych

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Polskie kino traci charakter

Nie wiem, czym się różnią nasze filmy od większości zagranicznych tytułów

Krzysztof Varga – (ur. w 1968 r.) ukończył studia na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. W latach 1991-2020 związany z „Gazetą Wyborczą” jako redaktor działu kultury, recenzent i felietonista w „Dużym Formacie”. Pod koniec 2020 r. został felietonistą „Newsweeka”. Trzykrotny finalista Literackiej Nagrody Nike. Za „45 pomysłów na powieść. Strony B singli 1992-1996” otrzymał Nagrodę Fundacji Kultury. Jego powieści i zbiory opowiadań tłumaczono na osiem języków. Niedawno nakładem Wydawnictwa Czarne ukazała się powieść „Śmiejący się pies”.

Często ogląda pan klasykę filmową?
– Bardzo chętnie wracam do klasyki, którą znajduję w mało znanym serwisie streamingowym FlixClassic. Kiedy jeszcze istniała moda na DVD, sprawiałem sobie czasem kolekcjonerskie wydania filmów. Dawało mi to rodzaj fetyszystycznej przyjemności. Zaciekawienie kinem wróciło do mnie naturalnie na początku pandemii, ponieważ zostałem uziemiony we własnym domu. Pierwsze trzy miesiące lockdownu spędziłem w euforii, byłem zachwycony perspektywą domowego festiwalu. Co znamienne, wybierałem właśnie klasykę, myśląc, że skoro świat się kończy i wszyscy umrzemy, to odświeżę sobie kino nieme. Nie mówię o komediach Bustera Keatona, raczej o ekspresjonizmie niemieckim. Sięgałem też po filmy noir, a z zupełnie innego porządku po arcydzieła Michelangela Antonioniego. Później okazało się, że będziemy żyć dalej i trzeba wrócić do współczesności.

Pana miłość do kina przypomina miłość do literatury?
– O ile czerpię perwersyjną przyjemność z oglądania złego kina, o tyle nigdy nie cieszyła mnie lektura tandetnych lub nieudolnie napisanych książek. Praca felietonisty wymusiła na mnie jednak szukanie i czytanie kuriozów. Byłem chyba jednym z nielicznych czytelników pojawiających się regularnie wywiadów rzek z egzorcystami czy książek Sławomira Mentzena. Poluję wręcz na takie skarby. Pojawiają się oczywiście wątpliwości, gdy siedzę w mieszkaniu i widzę rzędy książek, które powinienem przeczytać, a nie mam czasu, bo muszę brnąć przez złe lektury. Mówiąc obrazowo, nie będę pisał felietonów o Tomaszu Mannie.

Literatura, kino i muzyka były dla mnie fundamentalnie ważne, choć o tej trzeciej nie pisuję, słucham jej raczej prywatnie. Książki i filmy komentuję z pełną bezczelnością, bo przecież nie jestem krytykiem literackim ani filmowym. Mam wykształcenie polonistyczne ze specjalnością nauczycielską. Zawsze pozwalałem sobie na pisanie o filmach z pozycji dyletanta i czuję się z tym dobrze.

Łapie się pan na porównywaniu filmów do książkowych oryginałów?
– Podam najświeższy przykład. Kiedy usłyszałem o serialu „Sto lat samotności”, byłem przerażony, że proza Gabriela Garcíi Márqueza zostanie ubrana w formę koszmarnej telenoweli. Uważam jednak, że twórcy się obronili, bo zachowali nastrój, klimat i plastyczną wizję z kolumbijskiej powieści. Jeżeli mówimy o porównywaniu, to zwrócę uwagę na inny aspekt. Często wyłapuję w filmach cytaty albo nawiązania do innych tekstów kultury. Kilka lat temu pojawił się nowy teledysk Thoma Yorke’a z zespołu Radiohead, „Anima”. Moją pierwszą reakcją było skojarzenie z „Metropolis”. Wściekłem się, że pewnie nie wszyscy o tym wiedzą, choć dzieło Fritza Langa należy do żelaznej klasyki. Lubię tropić podobne nawiązania i hołdy we współczesnym kinie. Nie porównuję jednak ekranizacji do oryginałów, bo film i literatura są osobnymi dyscyplinami sportu. Obie dziedziny stanowią część sztuki, ale w lekkoatletyce bieg przez płotki i pchnięcie kulą też znacząco się różnią. Po prostu cieszę się, jeśli dana adaptacja okazuje się sukcesem.

Wskazałby pan reżysera, który znalazł klucz do adaptacji?
– Wojciech Jerzy Has jest dla mnie modelowym adaptatorem literatury. Jego „Lalka” nie cieszy się dużą sympatią w porównaniu z serialem Ryszarda Bera, ale lubię ją, bo lubię barokowy świat polskiego reżysera, z całym przesytem i operowością. Nie cenię zaś ostatnich dzieł mistrza, na czele z „Niezwykłą podróżą Baltazara Kobera” – forma zdominowała tam wszystko. W złotym okresie, gdy Has kręcił „Sanatorium pod Klepsydrą” i „Rękopis znaleziony w Saragossie”, tworzył wzorcowe ekranizacje. Gdyby te filmy były samoistnymi bytami, prawdopodobnie też bym się nimi zachwycał. Myślę, że 100-lecie urodzin Hasa, które teraz świętujemy, mogłoby być pretekstem do rozpropagowania jego filmów i przypomnienia ich młodszej widowni. Niedawno robiłem wywiad z Tomaszem Raczkiem, bo zauważyłem, że w swoich mediach społecznościowych skomentował słaby stan polskiego kina. Powiedział znamienną rzecz, że nie dostrzega dziś wizjonerów na miarę Hasa.

Ciekawe, że wspomniał pan akurat Hasa. Czasem mówi się, że on ekranizował nieadaptowalną literaturę.
– Musimy sobie najpierw odpowiedzieć na pytanie, czy istnieje coś takiego jak nieadaptowalna literatura. Często słyszę to hasło. Myślę, że nawet z „Ulissesa” można zrobić przyzwoity film. Większych problemów nastręczałby „Finneganów tren”, choć wyobrażam sobie surrealistyczny, eksperymentalny obraz inspirowany dziełem Jamesa Joyce’a. Sporo zależy od finalnego efektu. „Miłość Swanna” wyszła słabo, co nie znaczy, że z Prousta nie da się

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie Wywiady

Ukraina zagrożeniem dla Rosji?

John Mearsheimer: Trump ma rację w sprawie Ukrainy

John Mearsheimer – amerykański politolog, twórca teorii realizmu ofensywnego, wykładowca stosunków międzynarodowych na Uniwersytecie w Chicago 14 marca 2022 r. w „Przeglądzie” ukazały się fragmenty wywiadu Isaaca Chotinera z Johnem Mearsheimerem.

Za prezydentury Bidena, którego administracja bezdyskusyjnie wspierała Ukrainę, poglądy Mearsheimera, wskazującego Zachód jako winowajcę wojny rosyjsko-ukraińskiej, sytuowały się wyraźnie poza głównym nurtem. Co więcej, studenci na Uniwersytecie w Chicago, z którym Mearsheimer jest związany, zaczęli się domagać, by udowodnił, że nie jest rosyjskim agentem. Po zmianie administracji uczony zdaje się wracać do łask mediów głównego nurtu. Nie tak dawno można było zobaczyć wywiad z nim w CNN (www.youtube.com/watch?v=5WfAL35GA_0). Czy w myśli Mearsheimera w ciągu trzech ostatnich lat krwawej wojny dokonała się ewolucja? Poniżej publikujemy fragmenty rozmowy na ten temat. Z całością, która ukazała się 11 marca 2025 r. w witrynie internetowej „New Yorkera”, można się zapoznać pod adresem: www.newyorker.com/news/q-and-a/why-john-mearsheimer-thinks-donald-trump-is-right-on-ukraine.

Jak pana zdaniem Trump radzi sobie z kwestią Rosji i Ukrainy?
– Zgadzam się zasadniczo z tym, co robi. Natychmiastowe zakończenie wojny ma strategiczny sens. Sądzę, że takie działanie jest także odpowiednie z moralnego punktu widzenia. Myślę, że Trump jest na właściwej drodze, i mam nadzieję, że mu się powiedzie, chociaż nie postępuje w najzręczniejszy sposób.

Jak wygląda ta właściwa droga?
– Musi zawrzeć umowę z Rosjanami, a to oznacza zaakceptowanie kluczowych warunków przez nich wysuniętych. Pierwszym jest to, że Ukraina musi być krajem prawdziwie neutralnym. Nie może być członkiem NATO i nie może mieć zachodnich gwarancji bezpieczeństwa. Po drugie, będzie musiała oddać znaczącą część terytorium na wschodzie.

Po trzecie, będzie musiała się zdemilitaryzować w takim stopniu, aby nie stanowić zagrożenia dla Rosji. Trump musi zaakceptować te warunki i wypracować umowę z Rosjanami.

Potem jednak nastąpi najtrudniejszy krok, czyli skłonienie Europejczyków, a zwłaszcza Ukraińców, do wyrażenia na to zgody.

Jak wyglądałaby taka Ukraina?
– Wszystko zależy od tego, jak dużo terytorium utraci od teraz do momentu, gdy zostanie osiągnięte porozumienie. Rosjanie mają strategiczne powody, aby zająć więcej jej ziem. Sądzę zatem, że jest konieczne, z ukraińskiego punktu widzenia, załatwienie wszystkiego szybko, zanim Rosjanie zajmą znacznie większe terytorium i usunięcie ich stamtąd będzie niemożliwe.

Załóżmy, że mamy traktat pokojowy i Ukraina będzie musiała oddać terytorium. Jakie gwarancje mogą lub powinny zostać zaoferowane Ukraińcom, którzy są atakowani przez Rosjan w takiej czy innej formie od dekady?
– Nie mogą otrzymać gwarancji bezpieczeństwa i po prostu muszą zaakceptować ten fakt.

Dlaczego?
– Gwarancje bezpieczeństwa są de facto członkostwem w NATO. Rosjanie na to się nie zgodzą. Czy dla Ukrainy ta sytuacja jest tragiczna? Odpowiedź brzmi: tak. Ale jaka jest alternatywa?

(…) Załóżmy, że mamy traktat pokojowy bez gwarancji bezpieczeństwa, a Putin ponownie atakuje Ukrainę. Co wówczas?
– To byłaby tragedia. Pytanie, jaki byłby najlepszy sposób na uniknięcie tego. Ale czy Putin zaatakuje Ukrainę w przyszłości? Nie wierzę w to. Sądzę, że ostatnią rzeczą, jakiej by chciał, gdy zakończy tę wojnę, byłoby rozpoczynanie kolejnej.

W 2014 r. powiedział pan, że Putin nie będzie dążył do opanowania reszty Ukrainy. Może ponownie pan go nie docenia?
– Nie. W 2014 r. faktycznie powiedziałem, że nie będzie dążył do zajęcia reszty Ukrainy. Ale sytuacja zmieniła się po 2014 r., szczególnie zaś po tym, jak Joe Biden wprowadził się do Białego Domu. W sprawach Ukrainy był

Wstęp, wybór i przekład Piotr Kimla

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Gryźć trawę i rozgryzać opowieści

Gdybym nie był z Grochowa, to może wcale bym nie pisał

Marek Bieńczyk  (ur. w 1956 r.) –  za powieść „Tworki” otrzymał Paszport „Polityki” oraz Nagrodę Literacką im. Reymonta (2000), za zbiór esejów „Książka twarzy” Nike (2012), za książkę „Przezroczystość” Nagrodę im. Andrzeja Siemka (2008). W 2023 r. dostał Nagrodę im. Juliana Tuwima za całokształt twórczości.

Chodzą słuchy, że już dawno opuścił pan warszawski Grochów.
– Opuściłem, ale udaję, że nie. „Rondo Wiatraczna” to w pewnej mierze moja księga wyjścia. Ciągle wydaje mi się, że dopiero co się wyprowadziłem, a minęło już 20 lat. Spółdzielnia, do której byłem zapisany w 1959 r., zbudowała mi w roku 2006 dom. Ani się obejrzałem, miałem już mieszkanie w centrum.

Mówi się, że wyjeżdżamy z pewnych miejsc, ale te miejsca nie wyjeżdżają z nas.
– Nawet w sensie dosłownym. Jeżdżę na zakupy na Bazar Szembeka, który w książce odgrywa istotną rolę. To praktyczne: dobry parking mam na bazarze, nie muszę szukać miejsca. Ale równie prawdziwa odpowiedź jest taka, że to siła przyzwyczajenia. Mam obcykane, co, gdzie i u kogo. Tam znam ulice, a w centrum nie bardzo, nawet po kilkunastu latach.

Ale to jest chyba już inny Grochów niż ten z pana z dzieciństwa.
– Mam wrażenie, że zmienił się mniej, niż zmieniały się inne dzielnice. Nowoczesność nie wlazła tam z butami tak gwałtownie jak na Pragę Północ. Wola się zmieniła, Powiśle też dość mocno. A Grochów aż tak bardzo się nie śpieszy, pozostał odrębny. Zawsze był samopas, lubię tak o nim myśleć. Pamiętam, jak przez Grochów szło się na przestrzał. Łatwo było dostrzec linię horyzontu. Teraz to się jeszcze zdarza.

Jest pan rodowitym grochowiakiem?
– Od drugiego roku życia. Do dzisiaj rośnie tam klon, który posadzono w tym samym czasie, w którym trafiłem na moją ulicę. Z perspektywy drugiego piętra pamiętam ten krzaczek, który w tej chwili przerósł dom. Nasze życie toczyło się równolegle – tego drzewa i moje. Klon był moim bratem bliźniakiem. Nie za bardzo chciałem się wyprowadzać, głupio mi było go porzucać. Zostawiłem go wreszcie, a on teraz trochę słabuje, choruje.

Czasem jednak dobrze zostawić rzeczy za sobą.
– Człowiek, który się wyprowadza raz w życiu, to trochę wstydliwa historia. Jakbym powiedział w Ameryce albo we Francji, że przez ponad 60 lat miałem ledwie dwa mieszkania, toby mnie wyśmiali. Prawie całe życie na Grochowie. Cała młodość i postmłodość. Ale ta książka opowiada o wycięciu przeszłości. A przynajmniej o próbie.

A jaki był Grochów za pana młodości?
– Nie mogę powiedzieć, że był zbójecki, bo wtedy człowiek wszędzie trochę się bał. Tak naprawdę w mordę najbardziej dostałem na Krakowskim Przedmieściu. Banda gitów na mnie napadła. Miałem długie włosy, zobaczyli hipka i od razu, bez przyczyny, wyskoczyli. Źle by się to skończyło, ale znalazłem szparę, zacząłem uciekać. Na Grochowie też można było dostać. Jak się szło wieczorem, to się uważało. Szczególnie że subkultury młodzieżowe były wtedy plemienne. Grochów był w dużej mierze gitowski, a ja byłem z miotu hipisowskiego. Inny rodzaj tańca. Ale u siebie byłem chroniony przez cinkciarzy. Bo ta moja ulica Kaleńska, wiejska, spokojna, stała się w pewnym momencie centrum wielkiego handlu, powszechnej wymiany.

Pisze pan: „Grochów miejsce niedookreślone, niezdecydowane (…) nie mógł na szczęście się zdecydować, czym jest. Terenem ściśle miejskim czy też terenem wciąż wiejskim, a tu i ówdzie małomiasteczkowym”.
– Ni to wieś, ni to miasto. Grochów dołączył do Warszawy jakoś w okolicach I wojny. Zaraz potem zaczęły powstawać budynki, ale drewniane. Niska zabudowa, jednopiętrowa. Grochów nigdy nie szedł w górę. Długo nie było wysokich budynków. W latach 70. postawiono tam parę bloków gierkowskich, jednak też nie za dużo. Przez to Grochów nam się wydawał trochę zapóźniony, a nawet gorszy. Życie było po drugiej stronie Wisły. Zaczynając od sportu. Przez krótki czas tylko Gwardia grała na Stadionie Dziesięciolecia, ale stadion przez lata stał pusty. Całe życie artystyczne również toczyło się gdzie indziej. Po tamtej stronie. Jak się jechało na drugi brzeg Wisły, to się mówiło: „Jedziemy do miasta”. To było symboliczne przejście, zawsze miałem dziwne wrażenie przekraczania granicy.

W książce widać, że panu ten prawobrzeżny kompleks trochę ciąży. „Grochów był ledwie Starym Testamentem albo apokryfem wobec Nowego Testamentu lewobrzeżnej Warszawy”.
– Lewa strona, czyli ten symboliczny Nowy Testament, odbudowała się i parła ku przyszłości; zmartwychwstała. Na Grochowie życie toczyło się w innym czasie, powolnym. Nie było tu przemian, zwiastowań nowego, obietnic. Tak, zawsze się miało kompleks

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Co zrobić, gdy Ameryka odchodzi

Trzeba traktować trumpizm jako zjawisko trwałe i przygotowywać się do samodzielnego życia Europy jako siły geopolitycznej

Jan Truszczyński – dyplomata, główny negocjator członkostwa Polski w Unii Europejskiej, były ambasador RP przy UE.

Czy Europa obroni się przed Trumpem? Co Ameryka wobec niej zamierza?
– Europa ma siłę ekonomiczną, ma wystarczający potencjał, żeby się nie dać. Choć, jak wiemy, wojna handlowa niesie zawsze koszty dla wszystkich. Nie ma nikogo, kto nie wyszedłby z tego poraniony i poszkodowany.

Ale odpowiedzieć trzeba?
– Musi być odpowiedź, Amerykanie muszą poczuć, że nie mogą bezkarnie manipulować cłami. Jesteśmy zbyt dużym i silnym partnerem, żeby siedzieć i nie robić nic. Zwłaszcza że jako blok handlowy i łączny wytwórca PKB towarów przemysłowych oraz usług jesteśmy porównywalni ze Stanami Zjednoczonymi. I możemy je mocno ugodzić. Ten, kto nie robi nic, siłą rzeczy będzie uznany przez ekipę prezydenta Trumpa za słabeusza, któremu można przyłożyć jeszcze bardziej i też nic nie zrobi, bo będzie się bał.

Europa musi zatem odpowiedzieć zdecydowanie?
– Myślę, że państwom członkowskim nie zależy na tym, żeby odpowiedź była, powiedziałbym, nadmiarowa, żeby szkoda wyrządzana gospodarce amerykańskiej przekraczała kalkulację szkód, jakie mogą spowodować cła wprowadzone przez Trumpa. Cały czas trzymamy gałązkę oliwną i wyrażamy gotowość do negocjacji. Ale podkreślam: Europa nie daje sobie w kaszę dmuchać i na pewno tego dowiedzie.

Zimny prysznic Trumpa

To fenomen, jak Donald Trump zmienił w Europie postrzeganie Ameryki. Europa czuje się przestraszona czy zmobilizowana?
– Myślę, że przede wszystkim rozczarowana, a poza tym zmobilizowana. Bo przecież masywnego zagrożenia, które by nagle narosło, na razie nie ma – myślę tu o Rosji. Natomiast daje się odczuć ogromne rozczarowanie. Oczywiście nie jest ono tak wielkie i tak jasno demonstrowane jak w Kanadzie. A zaraz za Kanadą, chociaż w sposób bardziej stonowany, w Danii.

A w Polsce?
– My, Polska, Estonia czy Irlandia, jesteśmy tuż za Danią. Widać to zresztą po całej dyskusji i częstotliwości spotkań na najwyższym szczeblu, poświęconych czy to sprawom ukraińskim par excellence, czy obronie europejskiej. Widzę silną mobilizację, ewidentną intensyfikację dyskusji, co robić i jak robić. Jakimi narzędziami należy się posłużyć, aby budować silniejszy potencjał obronny Europy, jeśli idzie zarówno o przemysł zbrojeniowy, jak i o wojsko, o siły zbrojne. Zimny prysznic zafundowany przez Amerykę daje szybkie efekty polityczne.

Teraz będziemy czekać na konkrety.
– Zakładam, że europejska mobilizacja się nie rozwodni, nie rozpadnie pod wpływem egoizmów narodowych. Wiadomo, że wrażliwość krajów południa Europy na zagrożenie rosyjskie jest mniejsza niż krajów wschodniej flanki NATO. Chodzi natomiast o to, żeby dystans w postrzeganiu głównych zagrożeń był jak najmniejszy. Moim zdaniem świadomość, że Ameryka może się wycofać z Europy, że wartość gwarancji bezpieczeństwa w ramach NATO ze strony Ameryki staje pod znakiem zapytania, buduje atmosferę. Buduje zrozumienie co do potrzeby obrony europejskiej. Czyli że potrzebne jest wypełnienie europejską treścią, ludźmi, procedurami, potencjałem obronnym, europejskiego filara NATO.

To realne? W Europie zawsze jest dużo gadania, a efektów niewiele. Da się to wreszcie ruszyć?
– Pamiętam, jak zostałem dyrektorem politycznym MSZ wiosną 2003 r. Mieliśmy wówczas potężny rozłam wewnątrz Unii Europejskiej, w związku z tym, że jedni poszli razem z Amerykanami do Iraku, a drudzy byli temu przeciwni. To spowodowało – zwłaszcza między Niemcami i Francją z jednej strony a Polską z drugiej – na szczęście krótki okres silnego zimna. A potem to przeszło i zaczęto konstruować europejską strategię bezpieczeństwa. Stworzono dokument, który pokazywał, gdzie są zagrożenia

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Wszyscy chcą być populistami

Dlaczego lewicy spada, a Konfederacji rośnie?

Prof. UW, dr hab. Przemysław Sadura – szef Katedry Socjologii Polityki na Wydziale Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego, socjolog, kurator instytutu badawczego Krytyki Politycznej. Współautor (ze Sławomirem Sierakowskim) książki „Społeczeństwo populistów”.

Co się stało, że młodzi odwrócili się od lewicy? Mam wyniki late poll z października 2023 r. W grupie 18-29 lat na lewicę głosowało 17,5% Polaków, a na Konfederację 16,9%. Dzisiaj jest zupełnie inaczej. Co się zdarzyło przez te kilkanaście miesięcy, że mamy takie przesunięcie?
– To nie jest do końca przesunięcie w sensie przepływu, bo nie jest tak, że osoby, które głosowały na lewicę, teraz przerzucają poparcie na Konfederację. Na rocznicę wyborów robiliśmy ze Sławkiem Sierakowskim w Instytucie Krytyki Politycznej badanie. Pokazywało, że lewica nie traci tak naprawdę młodych wyborczyń, bo to głównie o młode kobiety chodziło. Nie traci ich nawet na rzecz Koalicji Obywatelskiej. One po prostu planują zostać w domu.

Dlaczego? To ważna dla lewicy grupa.
– Wśród młodych kobiet odsetek głosujących na lewicę był, jeśli pamiętam, ponadtrzykrotnie wyższy niż ogólnopolski wynik lewicy. To był ten hardcorowy lewicowy elektorat. Mówiło się wtedy, że lewica jest kobietą, tylko problem był z męskimi liderami.

Rozczarowane

I co się zmieniło?
– Kobiety są rozczarowane postawą koalicji rządowej. Liczyłem, że Magda Biejat będzie je mobilizować, ale sztab poprowadził tę kampanię tak, jak poprowadził, przynajmniej na razie. Zamiast eksponować, że to kobieta, i mocno wybić agendę kobiecą, Biejat była niemal przebierana za faceta, a o tym, że jest kobietą, przypomniała dopiero w okolicach 8 marca. Teraz trochę to wróciło do równowagi. Ale tylko trochę. A przecież jest jedyną kobietą w tych wyborach!

I powinna to wykorzystywać?
– Nawet jeśli uważamy, że mamy czas wojny i społeczeństwo ogląda się na silnego lidera, i tak sprawę płci śmiało można przekuć w atut. A tego jej sztab nie zrobił. Przyznam, liczyłem, że to ona zmobilizuje kobiety, dla siebie, a później, w II turze, dla Trzaskowskiego. Ale wygląda na to, że Trzaskowski sam będzie je mobilizował.

Uda mu się?
– Wydaje mi się, że jeszcze w tych wyborach prezydenckich, trochę na zasadzie starej logiki polaryzacji – dokończenia odsuwania PiS od władzy, uda się odświeżyć emocje z października 2023 r. I część tych osób pójdzie i zagłosuje. Gorzej, że na tym się kończy pewna epoka. Wszystkie sondaże wskazują, że po następnych wyborach parlamentarnych nie da się stworzyć rządu większościowego bez Konfederacji. To ona będzie głównym beneficjentem demokracji, będzie mogła rozważać, czy chce wejść w koalicję z PiS, czy może z KO, bo i taki scenariusz nie jest wykluczony.

Dlaczego młode kobiety, które głosowały w październiku 2023 r. na lewicę, odsunęły się na bok? Co je zniechęciło? Powodem było odrzucenie projektu ustawy depenalizującej aborcję?
– To nie był chyba jeden moment. One w zasadzie od razu po październiku 2023 r. były w pewnym sensie zdemobilizowane. W badaniu, które prowadziłem tuż po wyborach, już deklarowały, że nie zamierzają wziąć udziału w wyborach europejskich. Widać było, że zmobilizowały się raz, żeby pokazać PiS czerwoną kartkę.

Cudu nie było. Planu nie było

Liczyły, że to wystarczy i że po wygranych wyborach wszystko się stanie…
– Chyba uwierzyły, że wydarzy się jakiś cud. A potem się okazało, że koalicja rządowa nie jest w stanie dogadać się co do tego, w jaki sposób, kolokwialnie mówiąc, dowieźć prawa kobiet. Nie potrafi się zachować w sytuacji, w której wiadomo, że prezydent jest wielkim hamulcowym i wetuje. Koalicja mogłaby w takiej sytuacji przynajmniej tymczasowo zabezpieczyć część praw kobiet rozporządzeniami, a także wykonać symboliczny gest, wysyłając prezydentowi do podpisu jakąś prokobiecą ustawę. Ani jednego, ani drugiego Polki nie dostały. Sposób, w jaki marszałek Hołownia przesuwał debatę na temat zmiany przepisów aborcyjnych, był fatalny. Przegłosowanie ramię w ramię z Konfederacją partnerów z koalicji rządowej to był skandal. W efekcie za grzechy Hołowni płaci lewica, bo to jej elektorat zostaje w domach.

Czyli lewicy zabrakło zwykłych politycznych umiejętności, żeby coś załatwić, utargować. Zadziałać tak, żeby te młode kobiety przy sobie przytrzymać.
– Tak. A przecież wiadomo było, że po wyborach przyjdzie rządzić rozporządzeniami, bo raczej nie ustawami. Lewica i Koalicja Obywatelska powinny zatem mieć przygotowany jakiś plan na taką sytuację. Ale go nie było. Przez to mamy ogólne poczucie rozczarowania i zniechęcenia.

Dochodzi do tego tzw. kwestia sprawczości.
– To Tusk jest postrzegany

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Co by na to powiedział Witkacy?

Był zbyt zajęty ontologią, pracami filozoficznymi, naprawdę istotnymi dla ludzkości kwestiami, żeby dać się wciągać w polityczną bieżączkę

Przemysław Pawlak – witkacolog, autor książki „Witkacy. Biografia”, kaliszanin i warszawiak, absolwent SGH, stopień doktora nauk o sztuce uzyskał w Instytucie Sztuki PAN. Współfundator i prezes Instytutu Witkacego, pomysłodawca i wicenaczelny półrocznika „Witkacy!”, zastępca kierownika działu literackiego Teatru Narodowego. Autor właśnie wydanej przez Iskry książki „Witkacy. Biografia”.

Zacznijmy od końca, by znaleźć początek. W załączniku do biografii Witkacego zatytułowanym „Grochem o ścianę, czyli niezrozumialstwo” zebrał pan fragmenty najbardziej zjadliwych tekstów, które napisali o Witkacym jego współcześni. Obok bzdur krytyków, których nazwiska zatonęły w pomroce dziejów, mamy tam złośliwości spisane piórami całkiem szlachetnymi: Karola Irzykowskiego, Witolda Gombrowicza, Leona Chwistka, Emila Breitera. Powiedzieć, że go nie rozpieszczali, to nic nie powiedzieć. Kto zatem tak naprawdę „odkrył” Witkacego, kto przyczynił się do tego, że w powszechnej świadomości zamiast jako „wariat z Krupówek” funkcjonuje jako tytan intelektu i wybitna postać polskiej kultury? Czy zrobił to dopiero Konstanty Puzyna?
– Zasługą Puzyny było niewątpliwie dwutomowe wydanie dramatów Witkacego w PIW w 1962 r. i napisanie do niego wstępu. Ale wcale mu nie było śpieszno – to zdaje się Jan Józef Lipski go do tego intensywnie „popychał”. Faktycznie, ogłoszenie tych tekstów drukiem w kilkutysięcznym nakładzie sprawiło, że coraz więcej reżyserów teatralnych zaczęło sięgać po Witkacego i stopniowo rozkręcała się jego „kariera sceniczna”.

Chociaż jeśli chodzi o osoby, które go na scenę wprowadzały, w Warszawie była to prawie zapomniana Wanda Laskowska – zrobiła w Teatrze Narodowym „Kurkę Wodną”. Zobaczył ją podobno Martin Esslin, twórca kategorii teatru absurdu, zachwycił się i zażądał kontaktu z autorem – nie mógł uwierzyć, że Witkacy już od dawna nie żyje. Uznał go zatem za światowego prekursora teatru absurdu w kolejnej edycji swojej książki o tym zjawisku. Po publikacji zbioru zachowanych dramatów rzeczywiście Witkacym zaczęli się zajmować: Anna Micińska, Janusz Degler, Lech Sokół, Jan Błoński. Potem ukształtowała się „międzynarodówka” witkacologiczna z Danielem Gerouldem, Alainem van Crugtenem, Vladimirem Dimitrijeviciem, Heinrichem Kunstmannem czy Giovannim Pampiglionem i te sztuki zaczęły być wystawiane na świecie.

Przy czym Witkacy po wojnie wcale nie musiał być na nowo odkrywany. Mam już przeszło 250 stron materiałów do książki pod roboczym tytułem „Recepcja, której nie było”, badam lata 1939-1956 – okazuje się, że wielu ludzi już wtedy zachwycało się i inspirowało witkacowską spuścizną. Zwłaszcza że jako jedyny w międzywojniu otwarcie wieszczył katastrofę ludzkości i przewidział ją nieomylnie. Nawet Karol Irzykowski, czyli rzekomo wielki przeciwnik Witkacego, w czasie okupacji prowadził o nim wykłady i ostatecznie docenił jego wielkość. Z kolei już w 1945 r. Zofia Nałkowska na łamach „Kuźnicy” żądała wydania dzieł zebranych polskiej awangardy: Witkacego, Gombrowicza i Schulza.

W „Tygodniku Warszawskim”, wydawanym w latach 1945-1948 działał Jerzy Braun, przedwojenny wydawca i przyjaciel Witkacego, więc w piśmie też się na niego powoływano, dopóki całej redakcji nie wsadzono do więzienia.

W 1948 r. wydano pierwodruk „Szewców” i „W małym dworku” z posłowiem Władysława J. Dobrowolskiego – można to było bez przeszkód kupować w księgarniach przez półtora roku, zanim zdjęto z półek przez wtórne opinie cenzorów. Nawet po zadekretowaniu socrealizmu pojawiały się w oficjalnym obiegu pierwodruki witkacowskich tekstów o sztuce i teatrze. Ale oczywiście wygodniejszy dla władzy ludowej był ojciec – Stanisław Witkiewicz. Pamiętajmy też, że w 1955 r. zaczął działać Teatr na Tarczyńskiej, gdzie m.in. Lech Emfazy Stefański i Miron Białoszewski wystawiali spektakle jawnie inspirowane teorią czystej formy. Stefański zresztą już jako 16-latek poszedł do powstania ze „Szkicami estetycznymi” Witkacego jako jedyną książką w plecaku. Z kolei pierwszą pracę magisterską poświęconą wyłącznie pisarstwu Stanisława Ignacego Witkiewicza obronił w 1955 r. młody twórca STS, Andrzej Jarecki. W 1957 r. Władysław Tatarkiewicz i Tadeusz Kotarbiński brali udział w wydaniu księgi pamiątkowej poświęconej Witkacemu. Sam Tatarkiewicz już pod koniec wojny, po powrocie do Krakowa, swoje pierwsze seminarium z estetyki poświęcił Witkacemu. Przed Puzyną nie było zatem pustki, trudno go nazwać odkrywcą.

Reprezentuje pan kolejną generację witkacologów nad wyraz aktywnie, dość powiedzieć o prowadzeniu Instytutu Witkacego, pisma „Witkacy!” czy opracowaniu monumentalnej bibliografii na zakończenie edycji „Dzieł zebranych”. Czy pamięta pan swoje pierwsze „witkacowskie ukąszenie”?
– To była wizyta w Muzeum Pomorza Środkowego w Słupsku, ukochanym mieście mojej

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Teatr jest niezagrożony

W świecie, w którym coraz więcej rzeczy generuje AI, scena pozostaje przestrzenią, gdzie dzieją się rzeczy ludzkie

Agnieszka Żulewska  – aktorka. Zagrała m.in. w filmach „Chemia”, „Demon”, „Cicha ziemia” czy „Ostatni komers”. Związana z warszawskim Teatrem Rozmaitości. Można ją zobaczyć w serialu platformy Max „Porządny człowiek”.

Podobno lubisz po jakimś czasie wracać na ekran, by o sobie przypomnieć, i to projekt musi cię przyciągnąć. Co zatem było przyciągające w serialu „Porządny człowiek”?
– W aktorstwie bywa różnie. Najczęściej propozycja, którą otrzymuję, musi zadziałać na mnie jak magnes. Natomiast w przypadku „Porządnego człowieka” była to przede wszystkim reżyserka Aleksandra Terpińska. Prywatnie się przyjaźnimy. Imponuje mi swoim sposobem działania, myślenia i determinacją. Jest prawdziwą komandoską filmową! Pracuje wspaniale, z niezwykłą umiejętnością ogarniania wielkich planów filmowych. Jako twórczyni ma w sobie ogromną moc, dlatego chciałam spotkać się z nią w pracy.

Twoja bohaterka Kamila, silna, niepokorna kobieta, mogłaby być siostrą innych granych przez ciebie postaci. Masz typ ról, które przyjmujesz?
– Są role, w których czuję się dobrze, i takie, które kompletnie mi nie wychodzą. Źle się czuję w komedii – to dla mnie niezwykle trudny gatunek. Może chodzi o dystans do rzeczywistości, którego mi brakuje? Może coś nie pozwala mi wystarczająco „oddychać”, by komedię złapać i przez siebie przepuścić? Dlatego faktycznie propozycje, które dostaję, mają zwykle większy ciężar gatunkowy. To działa w obie strony – wiem, co mogę z siebie dać, bo jest to forma mi najbliższa; a reżyserzy wiedzą, że mogą mi taki materiał zaoferować, więc spotykamy się pośrodku. To często role kobiet silnych, ale z bagażem życiowych doświadczeń. Mam wrażenie, że to teatr jest miejscem, gdzie mam więcej przestrzeni na różnorodność i mogę bardziej poszaleć. Mam nadzieję, że film też będzie się zmieniał – a może to ja się zmienię? Dojrzewam, więc i moje możliwości aktorskie się rozwijają.

„Demon” Marcina Wrony to nie komedia, wręcz przeciwnie, ale masz w tym filmie fantastyczne sceny, na pograniczu komedii, groteski i właśnie ciężkiego dramatu.
– Może potrzebuję reżysera, który naprawdę czuje komedię i potrafiłby mnie przez nią poprowadzić. Sama intuicyjnie nie umiem tego gatunku wyczuć, trochę się gubię w jego rytmie.

Na pewno też komedią nie jest „Porządny człowiek”. Ponownie grasz matkę. W wypadku Kamili jednak mogłaś czerpać z doświadczenia własnego rodzicielstwa. Widzisz różnicę w przygotowaniu się do roli?
– Tak, to naprawdę radykalna zmiana w sposobie odbierania rzeczywistości – pojawia się ogromne wyczulenie na kwestie związane z posiadaniem potomstwa: jego znikanie, choroby, a także na więź między matką a dzieckiem. Po porodzie nagle otworzyła się potężna, bezgraniczna przestrzeń miłości do tego nowego człowieka. Praca nad tymi tematami na planie jeszcze bardziej to uwypukla.

Teraz inaczej patrzysz na zawód?
– Oczywiście. Wcześniej moje życie było przede wszystkim pracą, wszystko robiłam dla siebie, pod siebie. To dość egoistyczne podejście. Czerpałam garściami, a cała rzeczywistość była podporządkowana moim przyjemnościom i aktorstwu, które też było pasją. Po urodzeniu Gucia jest zupełnie inaczej. Priorytet przesunął się na niego, a dzięki temu mam wrażenie, że w pracy złapałam głębszy oddech. Zawód stał się czymś dodatkowym do tego, co najważniejsze

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Ustawa zweryfikuje psychoterapeutę

Szukając pomocy, tak naprawdę nie wiemy, kto jest rzetelnym specjalistą, a kto nie

Anna Grzelka – redaktorka ustawy o zawodzie psychoterapeuty, razem z dr. n. med. Łukaszem Müldnerem-Nieckowskim koordynuje prace grupy roboczej ds. tej ustawy. Certyfikowana psychoterapeutka Polskiego Towarzystwa Psychoterapii Psychoanalitycznej i Instytutu Studiów Psychoanalitycznych im. Hanny Segal, superwizorka i członkini zarządu ISPHS oraz członkini zespołu dydaktycznego Krakowskiej Szkoły Psychoterapii Psychoanalitycznej.

Co dla mnie – jako potencjalnego klienta psychoterapii – zmieni się po wprowadzeniu ustawy o zawodzie psychoterapeuty?
– Przede wszystkim dziś praktycznie każdy, kto chce, może sobie wywiesić tabliczkę, że jest psychoterapeutą. Szukając dla siebie pomocy, tak naprawdę nie wiemy, kto jest rzetelnym specjalistą, a kto nim nie jest. Ustawa spowoduje, że samorząd zawodowy zweryfikuje szkolenie tej osoby i wpisze ją do odpowiedniego ogólnopolskiego rejestru. Czyli będziemy mieli jedną instytucję, do której wszyscy psychoterapeuci będą obligatoryjnie przynależeć. Każdy specjalista będzie weryfikowany pod kątem odpowiedniego przygotowania merytorycznego, ale też wymogów etycznych do wykonywania tak wrażliwego społecznie zawodu. Tym samym psychoterapeuta zdobędzie status zawodu zaufania publicznego.

Gdy nazwisko danego „terapeuty” wyświetli nam się w tym rejestrze na czerwono, będzie to oznaczało, że tę etykietę nadał sobie samozwańczo?
– Inaczej: jeżeli jakaś osoba tam widnieje, jest psychoterapeutą. Co więcej, w rejestrze będziemy mieli również informacje, w jakim nurcie pracuje, do czego ma uprawnienia, jakie ma dyplomy czy certyfikaty. Bo z psychoterapią jest trochę jak z wizytą u lekarza. Nie pójdziemy do chirurga, jeśli bolą nas uszy. Dlatego zależy nam na tym, żeby samorząd był instytucją, która niejako prowadzi pacjentów. Informuje, jaka metoda jest właściwa do jakich problemów, oraz w czym specjalizują się dani psychoterapeuci, bo tych nurtów psychoterapii jest sporo i osobie spoza branży często trudno się zorientować, do kogo konkretnie należy się udać. Chcemy, żeby istniało jedno miejsce, które w neutralny i merytoryczny sposób zbiera informacje na temat psychoterapii. Bo wiemy, że dziś pacjenci są często w tym wszystkim pogubieni.

Co jeszcze zmieni umocowanie prawne psychoterapii?
– Psychoterapeuta będzie miał nadaną ochronę tajemnicy zawodowej, jak w przypadku lekarza, adwokata czy dziennikarza. Obecnie, gdy do psychoterapeuty zapuka policja i powie: „Chcemy pana przesłuchać na okoliczność terapii prowadzonej z Janem Kowalskim”, realnie można go zmusić do ujawnienia tajemnicy zawodowej, bo nie jest to usankcjonowane.

Psychoterapeutą będzie mogła się tytułować wyłącznie osoba, która ukończyła minimum czteroletnie podyplomowe studia psychoterapeutyczne. Co jest zadziwiające, takie szkolenie może odbyć nie tylko psycholog. Dlaczego?
– Ukończenie psychologii nie jest równoznaczne z predyspozycjami do bycia psychoterapeutą i wcale nie gwarantuje jakości prowadzonej psychoterapii. Z doświadczenia superwizorów wynika, że czasem świetnie pracuje ktoś po zupełnie innym kierunku bazowym niż psychologia. W szkoleniu psychoterapeutów weryfikacji podlegają predyspozycje osobowościowe, kompetencje interpersonalne oraz dojrzałość emocjonalna. Czteroletnie szkolenie psychoterapeutyczne to mały element całości i dopiero początek drogi. Najważniejszymi elementami są: psychoterapia lub tzw. doświadczenie własne, superwizja (czyli praca pod opieką doświadczonego specjalisty) i staż kliniczny. Psychoterapeuta przechodzi więc wieloletnie, trudne szkolenie, w praktyce trwa ono 7-10 lat do uzyskania certyfikatu.

Czy to oznacza, że psychoterapeuci mogą nie mieć wystarczającej wiedzy z dziedziny psychologii?
– Wprowadziliśmy wymóg egzaminu z psychologii (oczywiście dla tych, którzy psychologii klinicznej nie studiowali) i wymóg egzaminu z medycyny – głównie psychiatrii (dla tych, którzy nie studiowali nauk medycznych). Dodam jeszcze, że dziś na ponad 140 kierunków psychologicznych więcej niż 90 nie ma pozytywnej akredytacji Polskiej Komisji Akredytacyjnej. Zatem obecnie trudno ocenić jakość zdobytego wykształcenia psychologicznego.

Filozof terapeuta – to jakoś mi się zgadza, ale prawnik czy dentysta?
– Przez ostatnie 30 lat certyfikaty psychoterapeuty – i mówię o tych po rzetelnych i wymagających szkoleniach – uzyskiwały osoby z różnymi tytułami magisterskimi i takie jest też obecne prawo. Stowarzyszenia w różny sposób dbały, aby każdy psychoterapeuta był rzetelnie przygotowany. Polskie Towarzystwo Psychologiczne stosowało wymóg egzaminu z psychologii klinicznej. Wzorowaliśmy się na tym rozwiązaniu, rozszerzając je o część medyczną oraz szkolenie uzupełniające, wyrównujące wiedzę bazową z obu modułów.

Idę do psychologa, idę do psychoterapeuty. Jaka jest różnica?
– Pomoc psychologiczna z założenia nie wnika w głębsze struktury osobowości. Obejmuje różne formy wsparcia w codziennych problemach życiowych. Jeżeli przychodzi osoba, u której widać, że trudności tkwią głęboko w strukturze jej charakteru, potrzebna jest psychoterapia. Żeby móc owe trudności przepracować, trzeba przede wszystkim stworzyć warunki, w których rozwinie się taki rodzaj relacji terapeutycznej, że psychoterapeuta będzie mógł stosować określone narzędzia.

To znaczy?
– Na przykład ktoś może na co dzień czuć się zbyt często oceniany i krytykowany, może mieć w sobie przeświadczenie: „Jestem okropna, nic nie umiem, a wszyscy wokół ostro mnie oceniają”. Jeśli ktoś taki przychodzi do gabinetu, tu również będzie się bał surowej oceny psychoterapeuty. Bo będzie przeżywał tę relację zgodnie z tym, jak ukształtowały go wcześniejsze doświadczenia. Właśnie w relacji terapeutycznej można to przepracowywać, a psychoterapeuta powinien dobrze rozumieć zjawiska i proces emocjonalny, który temu towarzyszy. To metoda, którą ja się posługuję, ale jest wiele innych, kładących nacisk na inne aspekty procesu terapeutycznego.

Z psychologiem nie przepracowuje się wcześniejszych doświadczeń?
– Psycholog nie powinien robić interpretacji wglądowych, stwierdzając, że to osoba, która wymaga głębokiej terapii, albo potrzebna jest terapia pary czy rodzinna. Powinien rozpoznać problem i przekierować do odpowiedniego specjalisty. Psycholog, który wybiera specjalność kliniczną na studiach

* Wywiad konsultowała mgr Anna Kazuła, koordynator Zespołu Psychologów Oddziałów Psychiatrycznych Dziennych Centrum Medycznego Gizińscy w Bydgoszczy, członkini Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego oraz Polskiego Stowarzyszenia Psychoterapii Integracyjnej. Psycholog, certyfikowana psychoterapeutka PSPI, specjalistka terapii środowiskowej.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Silne kobiety i zagubieni mężczyźni

Jeśli chodzi o poziom praw kobiet i narrację polityczną, to się cofamy

Prof. Magdalena Środa – filozofka, etyczka, feministka

Marzec kojarzony jest ze świętem kobiet. Jest co świętować?
– Jasne! Kobiecość! Lepiej przez cały rok, i to we wszystkich jej formach. To święto się zmienia – ciekawe, że nikt nie opisał jego historii. Dobrym przyczynkiem do tego było święto kobiet zorganizowane przez Marię Kaczyńską. Zaprosiła do Pałacu Prezydenckiego prawie setkę znanych pań, które bawiła Maria Czubaszek, ja miałam tam wygłosić poważną mowę o prawach kobiet. Nie chodzi jednak o to, co mówiłyśmy, tylko jak nas tam przyjęto. W dużej sali, która pamiętała jeszcze czasy świetności i elegancji Jolanty Kwaśniewskiej, ustawiono na stołach paluszki i termosy z lurowatą herbatą, biały cukier stał w jakichś prowizorycznych pojemnikach, a tradycyjne szklanki na spodeczkach…

Dość przaśnie.
– Byłyśmy zniesmaczone. Na otwarcie spotkania z głośników usłyszałyśmy piosenkę „Za zdrowie pań” i do sali wtargnęli faceci w garniturach, dając każdej z nas goździk, pudełko z rajstopami i poprosili o pokwitowanie darów. Zrozumiałyśmy – Kaczyńska cofnęła nas w lata 70. Świetny pomysł. Kolejnym – na tym samym spotkaniu – była inicjatywa zbierania podpisów za prawem do aborcji. Pani prezydentowa też się podpisała, w związku z czym zaraz po uroczystościach ojciec Rydzyk nazwał ją czarownicą. Czyż to nie piękny zestaw różnych elementów historii kobiecego święta w Polsce? Lata 70., te z trudem zdobywane rajstopy, znienawidzone goździki, a potem ograniczenie praw kobiet symbolizowane przez ustawę antyaborcyjną, no i szaleństwa polskiego katolicyzmu, przypominające XVI w., kiedy naprawdę palono tysiące czarownic. Najpierw opresja komunistyczna, potem katolicka…

Aż taka zła była ta PRL?
– Przez wiele lat Dzień Kobiet traktowano jako rytuał. Jednak gdybym miała ważyć opresję kobiet pod komunizmem i pod katolicyzmem, orzekłabym, że ta druga jest znacznie większego formatu. Dziś temat PRL jest tabu, wolno tylko opluwać ten okres, a jednak pod względem praw kobiet był on niewiarygodnie postępowy, jeśli go porównać np. z sanacją czy z czasami katolików u władzy. Nie chodzi tylko o politykę socjalną, żłobki, przedszkola, opiekę zdrowotną dzieci, kolonie, ale również o otwarcie horyzontów. Nikt nie mówił małej dziewczynce, że musi być dobrą matką i żoną. Dziewczynki mogły wszystko. Mnie pani w przedszkolu tłumaczyła, że mogę i powinnam zostać kosmonautką. Nie chciałam, ale też nie było mowy o żadnej tradycyjnej roli.

Tymczasem polska dekomunizacja była zarazem deemancypacją. Głoszone przez Kościół hasło powrotu kobiet do tradycyjnych ról opłaciło się państwu. Już premier Bielecki przestał łożyć na żłobki i przedszkola, szkolna opieka zdrowotna poszła do lamusa, podobnie jak wczasy zakładowe czy kolonie, młodzież szkolna przestała jeździć na wycieczki krajoznawcze, w zamian biorąc udział w pielgrzymkach. Nad Polską zapanował cień „pobożnego” biznesmena Rydzyka (i jemu podobnych), wzmacniany zarówno przez każdą aktualną władzę, jak i Jana Pawła II.

Potem przyszedł okres transformacji. Emancypacja wtedy wyhamowała?
– Tak jak powiedziałam, to był okres deemancypacji i „ewangelizacji”, ale nie na modłę Jezusa, lecz na modłę Konstantyna; chodziło nie o miłość bliźniego, ale o władzę i mamonę. Kościół domagał się rządu dusz, by mieć pełną kiesę. I dostał ją. Władza oddała mu prawa kobiet, a potem nadała przeróżne przywileje ekonomiczne, w ogólne nie przejmując się tym, że stał się on jedyną instytucją w demokracji, która nie jest poddana jakiejkolwiek kontroli: moralnej, prawnej, ekonomicznej. Poza tym transformacja to mały i średni biznes – jeśli Polska odniosła tu zwycięstwo, to dzięki kobietom, bo to one ten biznes dzierżyły w dłoniach. Lecz gdy przyszło do fetowania sukcesu transformacji, o kobietach zupełnie zapomniano; na wszystkich uroczystościach panowie wręczali sobie medale, a nieliczne panie zapraszane były jako widzowie i tytułowane (w zaproszeniach) „Szanowny Panie”. Znów stałyśmy się niewidoczne. Strasznie to wściekło Henrykę Bochniarz i to ona postanowiła, że coś trzeba z tym zrobić. Tak powstał Kongres Kobiet.

Współczesna kobieta jest feministką?
– Każda z nas, która choć trochę zna historię kobiet, musi być feministką. Bo kto walczył o naszą dzisiejszą niezależność? Feministki. Każdy, kto choć

k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.