Najlepszą rewolucję może wywołać kultura – rozmowa z Robertem Maksymilianem Brylewskim
Zależy mi na tym, żeby coraz bardziej zaskakiwać, a kolejne płyty żeby szły w stronę awangardy, a nie w stronę komercyjnych doświadczeń – Jesteś ważną częścią historii rocka, bywasz wręcz uważany za żywą legendę polskiej muzyki. Założyłeś i współtworzyłeś zespoły Kryzys, Brygada Kryzys, Armia, Izrael, Falarek Band. Jak się czuje półwieczna ikona rocka? – Od poczęcia tak od razu to ja nie zaczynałem grać (śmiech). Gram już trzydzieści parę lat. Nie żyję przeświadczeniem, że jestem legendą czy ikoną rocka, bo to jest jakaś abstrakcja. Dopóki mi uszy od tego nie puchną, to mogę jeszcze tego słuchać, ale sam sobie wyobraź, jak byś się czuł, gdyby o tobie mówili, że jesteś legendą, ikoną, jakimś weteranem czy ojcem punk rocka. Przecież tego nie da się do końca traktować jako rzeczywistość. To jest dla mnie bardziej rzeczywistość wirtualna. Jestem normalnym śmiertelnikiem i podlegam tym samym prawom, układom i zasadom, co wszyscy. Przeżywam podobne jak inni tragedie i wzloty i w ogóle nie poczuwam się, sam przed sobą, do bycia ową legendą i ikoną. Ale to miłe, że ludzie tak myślą i mówią. – Naliczyłem ponad 30 płyt, które nagrałeś i współtworzyłeś. Wiem, że to tylko wierzchołek góry lodowej. Produkcje, w których brałeś udział, idą w setki płyt. – Nie jestem w stanie tego policzyć. Oprócz tych płyt, które nagrałem ze swoimi zespołami, dużo płyt produkowałem, miksowałem czy byłem konsultantem muzycznym, jak np. przy „Nowej Aleksandrii” Siekiery. – Jak to się stało, że chłopak z dobrego inteligenckiego domu, w którym niczego nie brakowało, zajął się punk rockiem? – Wychowałem się przy Zespole Pieśni i Tańca „Śląsk” i generalnie miałem 200 śpiewających cioć i wujków. Wtedy dyrektorem Zespołu „Śląsk” był Stanisław Hadyna, wielka postać, a właściwie geniusz, który miał gigantyczny wkład w polską muzykę, w szczególności ludową. Ważnym doświadczeniem w moim życiu był obóz harcerski, gdzie poznałem chłopaka, który olewał dyscyplinę, zbiórki i apele, tylko siadał pod drzewem i cały czas grał na gitarze piosenki. Wtedy zobaczyłem, że on ma wielki wpływ na rzeczywistość, bo jego granie bardziej interesowało, przyciągało i skupiało uwagę ludzi niż te apele i zbiórki. – Zaimponował ci? – Podświadomie czułem, że w fajny sposób przekazuje uniwersalne życiowe treści w swoich piosenkach. Nie można pominąć najważniejszego, a mianowicie tego, że wszystkie dziewczyny na niego leciały, siadały wokół niego i słuchały zapatrzone. To zrobiło na mnie tak duże wrażenie, że poprosiłem rodziców, żeby kupili mi gitarę. Później okazało się, że gdy przyszedł kryzys na świecie, a wraz z nim pojawił się punk rock, to była idealna okazja, żeby grać. – Dlaczego zainteresował cię akurat punk rock? – Mieszkałem przy Pałacu Kultury i chodziłem na wszystkie wydarzenia do Sali Kongresowej. Zacząłem od Procol Harum, przeszedłem przez Jazz Jamboree, Drupiego, widziałem ostatnie koncerty Krzysztofa Klenczona i podświadomie interesowałem się głównie muzyką. Przed punkiem słuchałem wszystkiego od Emerson, Lake and Palmer po Slade. Gdy przyszły czasy punk rockowe, to nikt nie marzył, że może wejść na ten rynek, bo wtedy królowały SBB czy Budka Suflera i ludziom to się wydawało nieosiągalne. Gdy pojawił się punk rock, to równocześnie pojawiła się muzyka nowej generacji, obok której my funkcjonowaliśmy, tworząc własny nurt. Sama nazwa zespołu Kryzys robiła w tamtym czasie wrażenie, a my i nasz menedżer wiedzieliśmy, jak to wykorzystać nie tylko na rynku muzycznym. Przecież żyliśmy w socjalistycznym kraju, który nigdy miał nie zaznać kryzysu, a właśnie go zaznał i nagle wchodzi zespół Kryzys. To był splot wydarzeń rewelacyjny dla menedżera, który potrafił to wykorzystać. My bardzo słabo graliśmy technicznie. – Swoją drogą muzycy Kryzysu wciąż nie należą do wirtuozów. – Na tym polega nasza tradycja, że nie stawiamy na wyczyn (śmiech). – Waszym menedżerem był wtedy Jacek Olechowski, brat Andrzeja Olechowskiego. Chyba wtedy zawód menedżera wyglądał inaczej niż dzisiaj? – Jacek Olechowski to stara szkoła menedżerska i dzisiaj czegoś takiego już nie ma. Wtedy mówiono o nich „przewalacze”, ale w porównaniu z dzisiejszymi menedżerami oni byli półbogami. Na temat dzisiejszego rynku menedżerskiego nie będę się wypowiadał, bo to jest temat smutny i wymagający osobnego podejścia. – W czasach PRL punkrockowej grupie chyba niełatwo było zaistnieć.









