Tag "aktorzy filmowi"
Chwalili bardziej ciało niż duszę
Wielu ludzi próbowało umniejszać moje dokonania, ale się temu nie poddałam
Katarzyna Figura – aktorka filmowa i teatralna, laureatka wielu nagród branżowych, ostatnio Nagrody im. Ireny Solskiej, ustanowionej przez polską sekcję Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Teatralnych (AICT), za wkład w polski teatr, odwagę i bezkompromisowość w budowaniu postaci.
Przed laty, w przerwie sesji okładkowej do „Tele Tygodnia”, wyszliśmy na korytarz i wtedy podeszło do pani dwóch młodych mężczyzn, zatrudnionych przy remoncie budynku. Poprosili o autograf. Okazało się, że mają przygotowany flamaster, ale nie mają nawet skrawka papieru, poprosili wobec tego, żeby złożyła pani podpisy na ich plecach.
– I?
Dostali autografy i zachwyceni wrócili do swojej ekipy. Często stykała się pani z takimi prośbami?
– O tak, często dochodzi do podobnych sytuacji. Może nie w tak szczególnej formie, ale jednak. Od kilkunastu lat mieszkam w Trójmieście i stykam się z niezwykle ciepłymi reakcjami ludzi, którzy, widząc mnie, zachwycają się tak, jakbym właśnie zeszła z ekranu i zjawiła się wśród nich, np. w osiedlowym warzywniaku. I nie mogą uwierzyć, że Katarzyna Figura kupuje warzywa. Że ktoś, kogo widzieli w „Kilerze” czy jeszcze wcześniej w „Kingsajzie”, jest dostępny na wyciągnięcie ręki. To są bardzo ciepłe spotkania i bardzo je cenię.
Pojawiła się pani na ekranie i niemal od początku nazwano panią polską Marilyn Monroe, kobietą dzieckiem, kobietą demonem, dziewczyną dynamitem, ikoną kina. Jak przyjmowała pani ten deszcz określeń?
– Nie ukrywam, że robiło to na mnie wrażenie. Wychowywałam się, oglądając na ekranie wspaniałe aktorki: Sophię Loren, Ginę Lollobrigidę, Claudię Cardinale, Brigitte Bardot… Chciałam być taka jak one. Ale od początku kariery próbowałam walczyć ze stereotypami. Miałam wrażenie, że krytycy skupiają się na moim wyglądzie, nie na talencie aktorskim. Chwalili bardziej ciało niż duszę.
Powtarzała pani często, że nie chce być gwiazdą, że chce pani po prostu pracować.
– Takie było moje życie – cały czas pracowałam. Nie odcinałam kuponów od tego, że uważano mnie za atrakcyjną czy ładną kobietę. Cały czas szłam za pracą, za rozwojem, czy to w filmie, czy w teatrze. Jestem dumna i usatysfakcjonowana z mojego życia. Nie mam żalu, nawet z tego powodu, że ktoś mnie próbował wciskać w jakieś ramy. Świetnie sobie z tym poradziłam. Zagrałam różnorodne role. Będąc młodą aktorką, grałam starsze kobiety. Teraz, kiedy już jestem starszą panią – mam przecież 63 lata – gram role atrakcyjnych kobiet. Ale gram też role kobiet bardzo zniszczonych przez czas. Jako aktorka, podsumowując swój dorobek, jestem spełniona. I nie mówię tylko o rolach zagranych w Polsce, ale także o tych zagranych za granicą. Wielu ludzi próbowało umniejszać moje dokonania, ale się temu nie poddałam. Uważam, że moja kariera jest nasycona i pełna.
Radosław Piwowarski powiedział kiedyś, że jest pani tytanem pracy i dla pracy zrobiłaby pani wszystko, nawet palec sobie ucięła.
– To zawsze jest zabawne, co mówi Sławek, myślę jednak, że przesadza, ma takie specyficzne poczucie humoru. Pewnie palca bym sobie jednak nie chciała obciąć, ale rzeczywiście moje życie jest niekończącą się pracą. Cały czas rozwijam się i tworzę. Bezczynności i marazmu nie biorę nawet pod uwagę, mimo że już mam swój wiek i formalnie jestem od kilku lat na emeryturze. Emerytura kojarzy się najczęściej z błogim odpoczywaniem, ale dla mnie takie odpoczywanie mogłoby oznaczać zastój, a do tego dopuścić nie mogę. Myślę, że akurat przy mojej energii, przy mojej naturze, nie byłoby to dobre.
Wciąż ma pani w sobie głód pracy?
– To nawet nie jest głód czy niezaspokojenie, to po prostu nieustanna praca nad sobą. Rodzaj aktywności, który jest dla mnie najważniejszy. Tu chodzi o zdobywanie wiedzy, rozwój i ewentualne przekazywanie tej wiedzy, jeżeli ktoś jest na to otwarty. Cały czas czytam. Przeglądam dziesiątki książek, scenariuszy, w wyobraźni buduję sceny. To dla mnie najpiękniejsze i najistotniejsze chwile: czytam książki, popijam wino i przenoszę się w inne światy. Z tego czerpię różne inspiracje. A potem wchodzę albo na scenę, albo przed kamerę, albo podróżuję z tym całym cudownym bagażem nowych odkryć, nowych-starych odkryć, bo to może być literatura, którą znam, ale wciąż do niej z sentymentem wracam.
Tak jak było z „Fedrą”. W 1985 r. w spektaklu Teatru Telewizji w reżyserii Laco Adamika grała pani Arycję, a przed kilkoma laty w Teatrze Wybrzeże w spektaklu reżyserowanym przez Grzegorza Wiśniewskiego wykreowała tytułową bohaterkę, którą zachwyciła pani całą Polskę.
– Dziękuję, jestem bardzo wdzięczna za te słowa i za Nagrodę im. Ireny Solskiej. Ale, wrócę, nie byłoby tej nagrody, gdybym od dziecka nie poszukiwała swojej drogi.
Zaczęło się od Kubusia Puchatka.
– A tak, od Kubusia Puchatka. To była moja pierwsza rola w ognisku teatralnym prowadzonym przez Halinę Machulską przy Teatrze Ochoty. Ja byłam Kubusiem, a moja koleżanka ze szkoły, Małgosia Bogdańska, Prosiaczkiem. To Małgosia namówiła mnie, żeby zapisać się do tego ogniska. Wtedy nie myślałam
Żegnaj, smutku
Wypieramy melancholię, która jest naturalną odpowiedzią na szaleństwa świata
Robert Gonera – aktor filmowy, telewizyjny i teatralny. Serca widzów podbił kreacją w dramacie psychologicznym „Dług”
Byłeś radosnym dzieckiem czy smutnym?
– Mama mówi, że byłem wesołym chłopcem. A zdjęcia z dzieciństwa to potwierdzają. Jedno z moich ulubionych – siedzę na koniu i uśmiecham się szeroko. To moje pierwsze zwycięstwo, udało mi się utrzymać w siodle. Byłem dzieckiem, które sobie radziło. Miałem dużo wdzięku, którym często załatwiałem sprawy. Nadużywałem tego wdzięku, ale to działało. Pamiętam też moment smutny. Znaleźliśmy z kuzynką martwego ptaka i postanowiliśmy zrobić mu pogrzeb. Ale to był smutek rytualny, więc się nie liczy (śmiech). Później przyszedł smutek z pogrzebu prababci. Czy był bardzo głęboki, wynikający z poczucia straty? Kochałem prababcię, ale myślę, że udzielił mi się smutek innych żałobników. Patrzyłem na ich reakcje i czułem ten ciężar. Pierwszy większy smutek ogarnął mnie, kiedy moja licealna miłość wyjechała do Stanów.
Czy ten był prawdziwy?
– Był osnuty poezją, którą wtedy czytałem. Melancholia była figurą w moim życiu, pozą wrażliwca reagującego na różne sprawy. Prawdziwy smutek przyszedł dopiero w bardzo dojrzałym wieku, kiedy zmarł mój ojciec. To była w ogóle kumulacja trudnych doświadczeń. Odszedł tata, rozpadł się mój związek, a jeszcze media mi dokładały. Nastąpił klasyczny efekt śniegowej kuli, która na swojej drodze zmiata wszystko. Wypłakałem morze łez, bo straciłem wszystko – dom, rodzinę, pracę, reputację. To sprawiło, że przez kilka lat byłem naprawdę smutny. Oczywiście pracowałem, spotykałem się z przyjaciółmi, skończyłem studia u Wajdy, normalnie żyłem, ale odczuwałem świat jako smutny. Byłem człowiekiem smutnym i bezradnym, bo smutek często wynika z bezradności wobec tego, co niesie los. Czasami potrzeba lat, aby to zrozumieć, zaakceptować i wydobyć się z tego stanu. U mnie też trwało to kilka lat.
Miałeś momenty, kiedy wątpiłeś, że w ogóle kiedyś wzejdzie słońce? Co wtedy myślałeś?
– Niewiele się myśli, smucąc się. Bo smutek jest bezradnością wobec wydarzeń zewnętrznych. Nie wiemy, w którą pójść stronę, gdzie szukać przed nim ratunku. To było pięć długich lat wspinaczki po stabilizację. Myślę, że człowiek musi wynurzać się tyle, ile się zanurzał.
Co wtedy pomaga?
– Przyjaciele, którzy się odsiewają, bo większość dokonuje ostracyzmu. Osoby smutne czy zawieszone w jakiejś melancholii nie są przedmiotem zainteresowania tych, którzy idą aktywnie przez życie. Nie pasują do obrazka świata. Wydawało mi się, że zostałem odrzucony. Więc ten smutek pogłębia się coraz bardziej, z każdą utraconą duszyczką, z każdym utraconym przyjacielem. Na szczęście to tylko wymiana. Bo nagle się okazuje, że niektórzy ludzie chcą być przy nas w trudnym czasie. Mówi się, że prawdziwych przyjaciół poznajemy w biedzie. To prawda, wtedy następuje selekcja i łatwo się przekonać, kto jest przyjacielem, a kto nim nie jest. Kto mimo wszystko zadzwoni, wyciągnie cię na kawę. Do dzisiaj mam takich przyjaciół i nasze „rytuałki”. Bardzo niewielu – kilku w Warszawie, kilku we Wrocławiu i dwie, trzy osoby w Berlinie, gdzie pracuję. I wszyscy sprawdzili się w najgorszym dla mnie czasie. Przyjacielem okazała się również moja agentka, która była ze mną na każdym etapie tej trudnej drogi. Duże wsparcie dostałem też od moich widzów, za co jestem im wdzięczny.
Terapia pomogła zmienić perspektywę?
– Poszedłem na terapię, żeby ratować rodzinę, a nagle uświadomiłem sobie, że muszę ratować przede wszystkim siebie. Wspaniała terapeutka nauczyła mnie dbać o mój dobrostan. Bezbłędnie wskazała źródło problemu, które było oczywiście bardzo blisko. Terapia uświadomiła mi, że coś w tej mierze mam do zrobienia. Pozwoliła dotrzeć do źródeł lęku, które były przyczyną moich kłopotów. Ale terapia nie załatwi wszystkiego. Prawdziwa terapia zaczyna się między spotkaniami u terapeuty.
Jak dziś sobie radzisz, gdy nie chce ci się rano wstać, bo czujesz smutek? Przecież każdy tak czasem ma.
– Teraz mam taki rytuał, że od razu staram się ten smutek odsunąć. Patrzę, co niesie nowy dzień, cieszę się, że jestem zdrowy, że mogę działać. To wynika z mojej obecnej dojrzałości i doświadczeń. Akceptuję siebie i otoczenie takim, jakie jest. Staram się nie oglądać na smutki, tylko afirmować dobrostan.
Mówisz sobie, że nic nie trwa wiecznie, nawet smutek?
– Tak, ale kiedy jesteś w głębokim smutku, trudno jest to sobie przetłumaczyć. Dotarcie do osoby pogrążonej w głębokim smutku jest trudne. Depresja jest dzisiaj nadużywanym słowem, ale to prawda, że smutni ludzie często czują się wykluczeni z tej nieustającej reklamy życia. Smutny człowiek jest natychmiast podejrzewany o depresję, co prowadzi do ostracyzmu. Rzadko zdarza się, że ktoś podejdzie i zapyta: „Co się dzieje?”. Ludzie smutni są często pozostawieni sami sobie, skazani na pomoc psychologiczną, co jest dobre, ale zdrowy smutek jest
Rozmowa z książki Beaty Biały Męskie gadanie, Rebis, Poznań 2024
Misja: aktorstwo
To wzruszające, gdy tworzy się żywą i potrzebną ludziom opowieść
Magdalena Boczarska – aktorka filmowa, serialowa i teatralna. Rocznik 1978. Ukończyła PWST w Krakowie. Występowała na wielu warszawskich scenach, m.in. w Teatrze Narodowym, Teatrze Studio Buffo i Och-Teatrze. Aktualnie gra w Polonii i Teatrze IMKA. Współpracowała z Carrousel Theater w Berlinie i Teatro Tatro na Słowacji. Rola w filmie „Różyczka” przyniosła jej nagrodę dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej na FPFF w Gdyni oraz Srebrnego Pawia na MFF w Goa. Za występ w „Sztuce kochania. Historii Michaliny Wisłockiej” otrzymała Orła w kategorii najlepsza główna rola kobieca. Kreacja w „Piłsudskim” zapewniła jej drugą w karierze nagrodę za najlepszą pierwszoplanową rolę kobiecą w Gdyni. Ostatnio można ją oglądać w serialu kryminalnym „Langer”.
Jak ewoluuje sytuacja aktorów w erze streamingu? Pojawia się więcej zawodowych szans?
Zwiększa się różnorodność ról?
– Z jednej strony, kiedy platformy streamingowe rozpoczęły działalność, pojawiło się dużo więcej pracy. To, co produkują Netflix czy Max, jest ogólnodostępne i trafia na wiele zagranicznych rynków, zwiększając naszą widoczność na świecie. Z drugiej – redukują się inne pola eksploatacji, grania. Mam wrażenie, że kręci się też mniej filmów kinowych. Może dlatego, że pandemia wyznaczyła nową, bezpieczniejszą drogę dla producentów i pewniejsze wydaje się zrobienie filmu na platformę niż do kina.
Jako beneficjentce rewolucji streamingowej wypadałoby mi powiedzieć, że tak duża ilość pracy rozszerza nasze możliwości zawodowe. Trzeba jednak pamiętać, że wielkie platformy dyktują własne warunki i wyznaczają swoją politykę, która często ma wymiar korporacyjny – daleko jej do rozmów o charakterze artystycznym. To buduje zupełnie nową rzeczywistość, do której wielu z nas próbuje się przyzwyczaić. Inną kwestią są wybory samych widzów, nie wspominając o algorytmach i pozycjonowaniu treści. Mniej jest wolności i finezji niż kiedyś.
Ale trudno mówić o finezji w zestawieniu z algorytmem.
Twoja perspektywa obejmuje 20 lat w zawodzie aktorskim. Jakie największe różnice widzisz pomiędzy swoimi początkami a obecną sytuacją?
– Kiedy kończyłam szkołę teatralną w 2001 r., naszym celem było granie. Nieważne gdzie, byle na scenie. Jeśli nie udawało się w dużym mieście, wyjeżdżało się na prowincję i szukało pracy w teatrze. Marzyłam więc o etacie. Jakościowe seriale telewizyjne dopiero raczkowały. Takie produkcje jak „Ekstradycja” pojawiały się raz na dwa lata i stawały kultowe. Nie było jednak szans, żeby w nich wystąpić. Kiedy zaczynałam studia w krakowskiej PWST, emitowano pierwsze odcinki „Klanu” i „Złotopolskich”. Rynek pracy dla aktorów wyglądał zupełnie inaczej. Obejmował tylko kino, teatr, dwie telenowele oraz pojedyncze duże produkcje serialowe, w których pojawiały się gwiazdy.
Teraz debiutujący aktorzy mają z czego wybierać.
– Realia się zmieniły, bo mamy internet i platformy streamingowe. Szkoły teatralne powinny do tego doskoczyć. Myślę, że wielu młodych ludzi chce ukończyć studia aktorskie po to, żeby przygotować się do występowania w serialu albo filmie, a głównym nurtem edukacji wciąż jest granie na scenie. Scen teatralnych jednak nie przybywa. Część szkół otwiera się na zachodzące zmiany, a część musi przewartościować sposób nauczania. Powinno się bardziej zabezpieczyć studentów, aby ich warsztat odpowiadał na dzisiejsze zapotrzebowanie. Warto też uwrażliwić młodych na fakt, że w zawodzie zostanie prawdopodobnie 5-10% absolwentów szkół aktorskich.
Słysząc o aferach w szkołach teatralnych, przypomniałaś sobie swoje studenckie doświadczenia?
– Rozpoczęłam studia w krakowskiej PWST niedługo po skończeniu 18 lat. Z tej perspektywy można powiedzieć, że trafiłam tam jako osoba pełnoletnia, ale emocjonalnie wciąż byłam dzieckiem. Nikt jednak nie przekroczył przy mnie żadnej granicy. Nie czułam presji czy upokorzenia, mierząc się z wielkimi nazwiskami, osobami, które uznawaliśmy za mentorów. Nawet jeśli czasem z jakiegoś powodu płakałam, każda rozmowa – mniej lub bardziej dla mnie miła – odbywała się w dojrzały sposób. Nigdy mnie nie zastraszano ani nie deprecjonowano. Nie wyniosłam więc stamtąd negatywnych doświadczeń.
Czy po ujawnieniu tych afer zmieniły się relacje na linii reżyserzy-obsada i profesorowie-studenci? Powinno się bardziej zadbać o komfort psychiczny młodych aktorów?
– Nikogo nie wolno gnębić, poniżać ani zmuszać do przekraczania własnych granic. Jednocześnie nasz zawód jest jednym wielkim przekraczaniem granic i to stanowi jego ogromny paradoks. Jeśli tego nie zaakceptujemy, nie poradzimy sobie w dorosłym aktorskim życiu.
Nie jestem za przesadnym tworzeniem bańki ochronnej dla studentów, bo ona nie ma nic wspólnego z realiami zawodowymi, ale bliski jest mi szacunek dla czyjejś wrażliwości.
Szkoła to dobre miejsce, żeby się zmierzyć z tym, jak nasza praca może wyglądać. Młodzi ludzie budują swoje ambicje, ale potem brutalnie zderzą się z rzeczywistością. Kończą uczelnię, w której wymaga się, by szanowano ich podmiotowość, lecz po wyjściu z niej będą musieli się dostosować do innych warunków. W PWST zaczynają naukę dorosłe, wrażliwe osoby. Każda z nich musi wiedzieć, gdzie wyznaczyć swoje granice. I to jest podstawowa lekcja, którą powinny dawać szkoły aktorskie. Fantastycznie, że pojawiła się w nich opieka psychologiczna, bo zawsze jej bardzo brakowało.
Podniósł się komfort pracy na planie? Korzystałaś kiedyś np. z pomocy koordynatorów ds. intymności?
– Sama nigdy nie potrzebowałam wsparcia koordynatorów ds. intymności, może dlatego, że wypracowałam własny system ochronny. Miałam szczęście trafiać na osoby, które mi w tym pomagały i umiały o mnie zadbać. Pamiętam zdjęcia do „Różyczki”, w której było sporo scen erotycznych. Najpierw spotkaliśmy się z reżyserem, operatorem i moimi dwoma ekranowymi partnerami: Robertem Więckiewiczem i Andrzejem Sewerynem. Ustaliliśmy, czemu mają służyć intymne
Życie to nie Hollywood
Nikt z nas nie chce być sam. Wszyscy marzymy o miłości. Potrzebujemy dotyku drugiego człowieka
Arkadiusz Jakubik – aktor filmowy i teatralny. Czterokrotny laureat Orła, wokalista zespołu Dr Misio. Na najnowszej solowej płycie „Romeo i Julia żyją”, będącej albumem koncepcyjnym, reinterpretuje klasyczną historię Szekspira. Poprzez dziesięć utworów opowiada historię Jana i Krystyny Marców z Piaseczna, pokazując słuchaczom, że miłość nie zna wieku.
Zna pan takich Janków Marców? Tych gości, którym nieco rozjechały się oczekiwania względem własnych miłostek i związków? Wykluczonych przez społeczeństwo, nieco wyśmianych, może i niemających nic do stracenia?
– To często są moi bliżsi albo dalsi znajomi. Specjalnie umieściłem akcję tej opowieści w małym Piasecznie, bo wydaje mi się, że ludzie w takich miejscach są prawdziwsi; często okazują się ciekawsi i bardziej skomplikowani. Mają też tajemnice, które skrzętnie skrywają przed sąsiadami. Takich Janków, borykających się z problemami w relacjach partnerskich, mających kłopot z ułożeniem sobie życia, z brakiem samoakceptacji, znam bardzo wielu.
A jakie są Krystyny?
– W tej opowieści Krystyna jest nieodłącznie związana z Janem. Trudno mi określić, jakie one są. Wszyscy jesteśmy inni i to także ważny aspekt historii, którą przedstawiam swoim słuchaczom.
Gdzie pan tych Marców znalazł, poznał? Wystarczy jeździć tramwajem i notować podsłuchane rozmowy, czy są oni jakąś składową relacji i znajomości budowanych przez lata?
– Jakoś tak się złożyło, że moi przyjaciele z reguły funkcjonują w nierozłącznych parach i długoletnich związkach. Ten system naczyń połączonych towarzyszy mi więc od lat. Trudno mi zatem nie zwracać uwagi na dynamikę poszczególnych relacji. Ale tak naprawdę wszystko sprowadza się do uważnej obserwacji i rozmów z ludźmi. Przy okazji dochodzą spotkania w trakcie tras koncertowych, których odbywam mnóstwo, i to zawsze są konwersacje pozostające ze mną na długo. Natomiast prawda jest też taka, że historii tego rodzaju nie wymyśla się przed ekranem laptopa. To jest oparte poniekąd na moich doświadczeniach. Opowiadam o Marcach przez pryzmat swoich przeżyć, bo kiedyś Romeo miał na imię Oskar, a Julia to była Ruth.
To znaczy?
– Moi bohaterowie Jan i Krystyna Marcowie chcą razem wystawić sztukę Szekspira, a finalnie odgrywają ten spektakl w swoim domu. U mnie było dosyć podobnie, ponieważ dramat Ingmara Villqista „Oskar i Ruth”, opowiadający o szalonym małżeństwie, które na przemian kłóci się i zaleca do siebie w różnych estetykach oraz gatunkach teatralno-filmowych, grałem z moją żoną Agnieszką. Razem jesteśmy już ponad 33 lata. Staliśmy się dinozaurami w naszym środowisku! (śmiech). A samo przedstawienie graliśmy 17 lat. Wyobraża pan sobie? Doszliśmy do momentu, w którym teksty tego dramatu weszły do naszego codziennego języka. Z Agnieszką przerzucamy się nimi non stop aż do dzisiaj.
Ma pan jakiś ulubiony?
– Gdy w najróżniejszych okolicznościach przyrody mówię do Agnieszki: „Co jest nie tak?”, ona zawsze odpowiada z lekką afektacją: „Wszystko jest nie tak. Zawsze wszystko było nie tak”. Niezależnie od okoliczności zawsze wybuchamy śmiechem. Nie wiem, dlaczego, ale cały czas bardzo nas to bawi!
Coś jeszcze o tym przedstawieniu?
– Dziś mam wrażenie, że było ono bardzo istotną częścią naszej relacji. Trochę opowiadało o nas i o tym, jak funkcjonujemy, ale w jakimś sensie stało się też częścią naszej małżeńskiej autoterapii.
Dlaczego?
– Ponieważ umówiliśmy się, że nigdy nie zagramy tego spektaklu pokłóceni. A nawet w najlepszym związku mają miejsce tzw. ciche dni. I proszę sobie wyobrazić taką sytuację, że akurat jest taki cichy dzień, a my wieczorem musimy zagrać „Oskara i Ruth”. Mamy około godziny drogi z naszej wsi pod Piasecznem do Teatru Powszechnego w Warszawie. No i oczywiście jak jedna strona się nie odzywa, to druga podobnie. Agnieszka jest Skorpionem, a ja upartym osłem spod znaku Koziorożca. No i jedziemy do teatru. Oczywiście żadne z nas nie wyciągnie ręki, więc i godzina w samochodzie milcząca. Napięcie takie, że siekierę można w powietrzu zawiesić. Lądujemy w teatrze o 18.00, spektakl już za godzinę. Cichy dzień trwa w najlepsze. W garderobie Agnieszka się maluje, ja się przebieram. Widownia zajmuje miejsca, za chwilę startujemy. Minuta do spektaklu, a dalej żadna strona nie wyciąga do drugiej ręki. W końcu zaczyna się przedstawienie. Stoimy w kulisach i słyszymy pierwsze dźwięki symfonii Beethovena. Zapalają się światła. A my nie wychodzimy na scenę. Ludzie czekają…
I nic?
– Nic a nic! (śmiech). Każda sekunda trwa wieczność. Raz… Dwa… Trzy… A my dalej stoimy w kulisach. Każde liczy, że to druga strona w końcu wyciągnie rękę. I ta strategia, o dziwo, działała (śmiech). Ktoś musiał pierwszy się złamać; objąć i powiedzieć: „ty głupolu jeden”, „ty kretynie”, „ty durna babo, chodź tutaj, już przestań, zaczynamy, dajmy sobie spokój”. Jak się przytuliliśmy i pocałowaliśmy, to dopiero wtedy mogliśmy wyjść na scenę. Ten spektakl był dla nas bardzo istotny i z pewnością miał funkcję terapeutyczną. Te wszystkie doświadczenia i emocje z teatru przerobiłem na opowieść o Janie i Krystynie. Czyli rzeczywistość zderza się u mnie z fikcją.
Dziś Arek Jakubik woli być aktorem czy może jednak muzykiem?
– To zależy od miejsca, w którym Jakubik aktualnie się znajduje (śmiech). Z zawodu jestem aktorem, a muzyka zjawiła się w moim życiu, kiedy zacząłem odczuwać potrzebę mówienia własnym głosem. Właśnie dlatego powstał Dr Misio – potrzebowałem mieć coś własnego. Jako aktor dostaję czyjś scenariusz do przeczytania, a potem do zagrania. Ktoś napisał te dialogi dla mnie i oczywiście staram się jak najlepiej je zinterpretować przed kamerą. Tylko to nie są moje
Aktor zwyczajny, aktor wyjątkowy
Król drugiego planu – tak mówiono o mnie i czasami faktycznie nim jestem. A to trudna sztuka, choć mało kto dziś o tym wie
Jan Frycz – jeden z najważniejszych aktorów filmowych i teatralnych swojej generacji. W 1978 r. ukończył PWST w Krakowie. W ostatnich 50 latach zagrał m.in. w „Wielkim Szu”, serialu „Blisko, coraz bliżej”, „Na srebrnym globie”, „Pornografii”, „Komorniku” i wielu innych. Nowe pokolenia kinomanów poznały go za sprawą roli złowieszczego Daria w serialu „Ślepnąc od świateł”. Zdobywca trzech aktorskich Orłów (na osiem otrzymanych nominacji).
Czy takie projekty jak serial komediowy „Edukacja XD” ekscytują, są jakąś odskocznią?
– Lubię, jeśli projekt mnie ekscytuje i zaskakuje. To jedna z jasnych stron naszego zawodu: nigdy nie wiemy, kogo lub co spotkamy na naszej drodze. Jest tyle niewiadomych, a to wywołuje we mnie ekscytację, o którą pan pyta. Wiadomo, że wszystko zaczyna się od scenariusza, a potem to już tylko praca własna. Tutaj było mi o tyle łatwiej, że widziałem pierwszy sezon serialu – „Emigrację XD” – i uznałem, że to mój typ humoru i ten rodzaj komedii, w którą chcę się zaangażować.
A potrafi pan sam siebie zaskoczyć jako aktor?
– Na pewno! Jestem absolwentem krakowskiej szkoły teatralnej, a tam bardzo dużą wagę przywiązywano do zespołowości. To, do czego człowiek jest zdolny w pracy artystycznej, zależy w dużej mierze od partnerów. I nie chodzi wyłącznie o aktorów – myślę też o reżyserach, scenografach, kostiumografach itd. W tym zawodzie nie mogę być sam. Samemu trudno jest ocenić wykonaną przez siebie pracę. Jako aktor wolę, żeby ktoś mnie w rolę „ubrał”, niż żebym ja sam miał to robić. Wtedy ta druga osoba z zewnątrz ma szansę mnie czymś zaskoczyć. W tym zawodzie nie chcę się „ubierać” na własną rękę. Nie wiem, czy mam dobry gust. Zaufanie to podstawa w aktorstwie.
Ale role wybiera pan sam. Czyli ten proces „ubierania się” i tak zaczyna się od Jana Frycza.
– Zgadza się, ale w dzisiejszych czasach roli nie można sobie wybrać. Co najwyżej można ją odrzucić. Często ta koncepcja wymarzonej roli okazuje się bardzo niebezpieczna. I zgubna.
Dlaczego?
– Użyję przenośni: uważam, że z dobrych uczuć powstaje zła literatura. Jeżeli czegoś bardzo się chce i pojawia się to pragnienie opowiedzenia danego tematu, to dany autor pisze książkę lub tworzy film z potrzeby serca. I nie widzi świata poza swoją twórczością. Tym samym traci dystans, który jest tutaj niezbędny. Dzieła powstałe głęboko z nas samych często bywają nieudane. Mnie aktorstwo kojarzy się przede wszystkim z zadaniem, które należy wykonać. To albo „zlecenie”, albo „cierpienie”. Nie ma nic pomiędzy.
To cierpienie często przychodzi do pana?
– Czasami, tak jak mówiłem, ten zawód mnie zaskakuje, głównie propozycjami. A ja to lubię.
Legendarny brytyjski aktor Alec Guinness powiedział kiedyś, że jest aktorem mniejszych ról, który miał szczęście być obsadzanym na pierwszym planie. Natomiast ja powiedziałbym, że Jan Frycz jest aktorem pierwszoplanowych ról, który ma szczęście być obsadzanym na drugim planie. Bo dzięki temu te drugoplanowe role wybrzmiewają. Są jakieś.
– Król drugiego planu
Kryminał z domieszką szaleństwa
Twórczość jest odzwierciedleniem nie tyle rzeczywistości, ile stanu ducha danych czasów
Dawid Ogrodnik, Olaf Lubaszenko i Tomasz Schuchardt – aktorzy serialu „Czarne stokrotki” (Canal+)
Gdy oglądałem pierwsze odcinki „Czarnych stokrotek”, zastanawiałem się, skąd ta zawziętość u Rafała. Intryga zaczyna się niepozornie, bo o nagłym zaginięciu dzieci w Wałbrzychu mało co wiadomo. Postać policjanta detektywa skojarzyła mi się z Philipem Marlowe’em Raymonda Chandlera.
Dawid Ogrodnik: – To znaczy?
On także bierze nowe sprawy właśnie z powodu swojej samotności. Stara się być częścią jakiejś wspólnoty. I kryje to pod maską trochę zgrywusa, trochę amanta. Jak bardzo samotny jest Rafał?
– Trafiłeś w samo sedno. Kiedy pracowałem nad postacią Rafała, tego typu konstrukcję bohatera sobie wymyśliłem. Znajdziemy u niego podkręconą aktywność zawodową właśnie dlatego, że próbuje przykryć tym samotność. Rafał nie chce, aby ktokolwiek zauważył, jaki jest naprawdę. Nawet nie potrafi dotrzeć do swojego partnera i powiedzieć mu, jak faktycznie się czuje. Kreując Rafała, chciałem przykryć wszystko, co tylko się dało.
W serialu poznajemy powody tego osamotnienia.
– Jego aktualny stan ducha bierze się z traum dzieciństwa. Rafał stracił ojca w wypadku w kopalni. Brak męskiego wzorca wpłynął na jego sposób wyrażania emocji i poczucie własnej wartości. W sytuacjach stresowych te wszystkie rzeczy wychodzą, najczęściej w najmniej spodziewanych momentach.
Trudno było znaleźć balans między jowialnym zacięciem a wewnętrznym cierpieniem?
– Dla mnie to zawsze praca zespołowa, bo tylko dzięki niej będę w stanie znaleźć złoty środek między skrajnymi emocjami mojego bohatera. Obraz, który widz ogląda, nie jest w pełni tym, co sobie na początku wymyśliłem. Aktorzy nie mają takiej władzy, więc mogą jedynie wnieść wkład własny i liczyć na to, że ten niuans nie zniknie wraz z montażem i reżyserią. Dostałem od Mariusza Paleja (reżyser serialu – przyp. red.) tak ogromny kredyt zaufania, że w żadnej scenie nie musiałem się ograniczać. To pozwoliło mi grać Rafała na różne sposoby.
Serial przypomina produkcję „Dark”, choć to porównanie trochę na wyrost. Czy w trakcie pracy nad rolą odwoływałeś się do jakichś dzieł kultury?
– Netfliksowe „Dark” zdecydowanie było naszą główną inspiracją wizualną, jeszcze na etapie produkcyjnym. Kiedy czuję, że moja postać będzie bliska znanemu mi archetypowi, przypominam sobie dany film lub serial, aby popracować nad jej zróżnicowaniem. Tu nie musiałem tego robić – nie wydaje mi się, by Rafał przypominał jakiegokolwiek znanego nam bohatera współczesnej popkultury.
Dobrze pan się czuł w roli serialowego złoczyńcy?
Olaf Lubaszenko: – Tylko czy to na pewno złoczyńca? Oto prawdziwe pytanie, z którym musiałem się zmierzyć. Dr Konstanty Lubiński jest lekarzem, wręcz wybitnym fachowcem. Leczy ludzi, czyli czyni dobro i dzięki temu mieszkańcy Wałbrzycha go
Wierny elektorat wybaczy
Prowincja głosami widzów dopomina się o to, żeby ją zauważyć
Jerzy Niemczuk – (ur. w 1948 r. w Lublinie) scenarzysta serialu „Ranczo”, pisarz, felietonista, autor słuchowisk, widowisk telewizyjnych, powieści dla dorosłych i dzieci. Debiutował w 1970 r. w czasopiśmie „Nowe Książki”, pracował w pismach „Nowy Wyraz” i „Kultura”, gdzie w stanie wojennym dostał wilczy bilet. Od tej pory jest wolnym strzelcem. Publikował też w „Literaturze”, „Poezji” i „Odrze”, a jego „Przygody Zuzanki” zdobyły Nagrodę Literacką im. Kornela Makuszyńskiego. Autor scenariuszy, m.in. do filmów „Prywatne niebo”, „Nigdy nie mów nigdy” oraz seriali telewizyjnych „Stacyjka”, „Ranczo” i „Siła wyższa”. Jego najnowsze powieści to „Bat na koty” i „Królowa nieszczęścia”. scenarzysta serialu „Ranczo”,
Od naszej poprzedniej rozmowy dla „Przeglądu” minęło już ponad 12 lat, ale serial „Ranczo” ciągle cieszy się dużą popularnością. Potwierdziło się, że trafiliście na żyłę złota?
– Powtórzę, co wtedy powiedziałem („Żyła złota w Wilkowyjach”, nr 27/2012): tę żyłę odkrył nasz producent Maciej Strzembosz. Najpierw trafił na notatkę prasową o Amerykance, która po przyjeździe do Polski została sołtyską wsi w Bieszczadach. Robert Brutter, taki pseudonim literacki nosił zmarły sześć lat temu Andrzej Grembowicz, napisał trzy pierwsze odcinki i konspekty pozostałych części serii.
Ale projekt nie od razu chwycił, bo odrzuciły go kolejno trzy stacje: TVP, Polsat, a wreszcie TVN. Uzasadniały odmowę tym, że nikt nie będzie chciał oglądać serialu o polskiej prowincji. W sensie geograficznym, nie tej w ludzkich głowach niezależnie od miejsca zamieszkania. W serialach dominowały wielkie miasta ze stolicą na czele. Nieliczne próby, z moją wcześniejszą „Stacyjką” oraz „Miasteczkiem” do scenariusza Manueli Gretkowskiej, nie znalazły uznania widowni. Dopiero gdy szefem telewizji publicznej został Jan Dworak, przypomniano sobie o serialu z życia wiejskiej wspólnoty i postanowiono podjąć próbę realizacji.
Wtedy zostałeś włączony do ekipy „Rancza”?
– W tym czasie Brutter był bardzo związany z „Rodziną zastępczą” i nie mógł pociągnąć sam nowego serialu, więc zwrócono się do mnie o pomoc. Projekt był podobny do mojej „Stacyjki”, którą pogrążyła reżyseria, ale doszedłem do wniosku, że jeśli scenariusz trafi w dobre ręce, to powstanie oryginalny serial i będzie miał dużą widownię. Tak się stało dzięki świetnemu reżyserowi Wojciechowi Adamczykowi.
Trzeba przyznać, że odważnie zabraliście się do dzieła, w satyrycznym zwierciadle ukazując miniaturę kraju. Przypomnijmy, że pierwsze odcinki emitowano w TVP w 2006 r., gdy Polską rządzili bracia bliźniacy, zupełnie jak wsią Wilkowyje, gdzie wójtem był Paweł Kozioł, a proboszczem jego bliźniak Piotr Kozioł.
– Pewnie niektórych rozczaruję, ale nie był to pomysł polityczny. Raczej wyzwanie, które rzucił nam Cezary Żak, odtwórca obu postaci. Popierałem propozycję Czarka i bardzo się cieszę, że udało się ją wcielić w życie, bo to jego wybitna, podwójna rola. Każdej postaci dodał charakterystyczne, osobne rysy, do tego stopnia, że widzi się dwie osoby i nie odczuwa, że wójta i księdza gra ten sam aktor. A to świadczy o wysokim poziomie jego sztuki aktorskiej.
Ale spotykaliście się z reakcją widzów, że to aluzja do Kaczyńskich?
– Dopiero teraz kojarzę, że mogły być takie sugestie. Wtedy chyba tak tego nie odbieraliśmy. Tym bardziej że w realu mieliśmy bliźniaków idących ręka w rękę, a w serialu wyraźnie zwaśnionych. Ale owszem, jakieś porównania do ówczesnej rzeczywistości mogły się pojawiać, chociaż nie były oczywiste. Co ciekawe, w Polsce taka dwuwładza we wsi, świecka i kościelna, nie wzbudzała kontrowersji, natomiast już w Ukrainie, gdzie format został sprzedany, jako antagonista wójta wystąpił nauczyciel, bo ani greckokatolicki, ani prawosławny ksiądz im nie pasował.
Bo Kościół katolicki w Polsce ma zdecydowanie mocniejszą pozycję?
– Nie ma wątpliwości, że Kościół w Polsce był ostoją tożsamości narodowej, a choć wiele w ostatnich czasach się zmieniło, to – jak zauważył w niedawnym wywiadzie dla „Przeglądu” Stefan Chwin – mnóstwo Polaków nadal wierzy, że Najświętsza Panienka otacza nas płaszczem swojej opieki. Dlatego dla wszystkich opcji politycznych było do przyjęcia, że w „Ranczu” ks. Kozioł jest w Wilkowyjach autorytetem, tak jak generalnie na polskiej prowincji pleban cieszy się jeszcze uznaniem znacznej części społeczeństwa. Niemniej jednak wiatr europejski mocno powiał i w naszym kraju, więc Kościół powoli będzie u nas przechodził w formę reliktową, choć ze względu na bogactwo materialne tej instytucji potrwa to dłużej, ale będzie dotkliwe. Mariaż z prawicową władzą w dziele niszczenia demokracji i ograniczanie praw kobiet oraz mniejszości, zawłaszczanie wspólnego dobra, afery pedofilskie i nieczyste interesy finansowe – wszystkie grzechy polskiego Kościoła zaowocują zasłużonym czyśćcem.
W serialu pojawiło się też inne odniesienie do rzeczywistości politycznej. Można powiedzieć, że ją antycypowaliście – myślę o urzędniku gminnym Fabianie Dudzie.
– Wymyśliłem to nazwisko, nie mając pojęcia, że po roku pojawi się w rzeczywistości politycznej, i to na czołowym miejscu. Nie zdawałem sobie nawet sprawy z istnienia realnego Dudy, który z woli prezesa Kaczyńskiego i wyborców PiS stanie się niebawem głową państwa, co do tej pory jest dla mnie nieprawdopodobne. Ale epizod z Fabianem Dudą, który wygrywa wybory samorządowe w Wilkowyjach, był emitowany w czasie kampanii prezydenckiej i oskarżano nas, że przyczyniliśmy się do sukcesu wyborczego Andrzeja Dudy, a wręcz suflowaliśmy wyborcom jego kandydaturę, co było niedorzeczne.
Pewnie dlatego, że to była przede wszystkim komedia, a komedii nie traktuje się poważnie.
– Odnoszę wrażenie, że komediowość serialowej opowieści okazała się jej atutem.
Wspaniałego Stańczyka mieliśmy
Stanisław Tym (1937-2024) był jednym ze sterników masowej wyobraźni, uczył nas dystansu i paradoksalnie niecierpliwej cierpliwości
STANISŁAW TYM – (17 lipca 1937-6 grudnia 2024) satyryk, aktor, scenarzysta filmowy, reżyser i komediopisarz. Studiował chemię na Politechnice Warszawskiej i aktorstwo w PWST. Imał się wielu zawodów, był m.in. szatniarzem. W latach 1960-1972 aktor i autor Studenckiego Teatru Satyryków, a w latach 1984-1986 dyrektor Teatru Dramatycznego w Elblągu. Współpracował z wieloma teatrami i kabaretami.
Stanisław Tym był kameralistą. Bawił nieraz publiczność w wielkich salach, nawet podczas kabaretonów na festiwalach piosenki w Opolu, ale zawsze za cenę jakiegoś kompromisu. Albo sala mu wybaczała, mając w pamięci legendarnego „Misia”, albo on wybaczał sali, że nie łapała jego puent. Rzecz inna w niewielkim gronie – wówczas Tym kwitł, nie miał sobie równych, czując bezpośredni kontakt z publicznością, jak ktoś, o kim się mawia, że to dusza towarzystwa.
Dość długo szukał dla siebie miejsca, niepewny wyboru życiowej drogi, o czym świadczy kilkukrotna zmiana kierunku studiów – studiował nawet chemię, aktorstwa zaś nie ukończył, podobno za sprawą Jana Świderskiego. Wreszcie przystał do kabaretu studenckiego, początkowo jako ochroniarz w Stodole, klubie Politechniki Warszawskiej, a potem dostawca tekstów i ich wykonawca. Od 1960 r. związał się na kilkanaście lat ze Studenckim Teatrem Satyryków – przez jeden sezon był nawet jego dyrektorem. Tutaj debiutował także jako dramaturg, wystawiając swoją komedię satyryczną „Kochany panie Ionesco!” (1968). Po latach krytyk teatralny Jerzy Koenig uznał ten utwór za jedną z pięciu komedii wszech czasów obok „Sługi dwóch panów” Goldoniego i „Szewców” Witkacego, opatrując wybór komentarzem: „Ionesco nie wymyśliłby takiego teatru absurdu, jakim nas dręczyła nasza PRL-owska codzienność”.
Kiedy Tym sercem i duchem stał się człowiekiem STS, pisywał teksty i występował w innych kabaretach. Najsłynniejszy miał się okazać skecz o fachowcach, napisany na zamówienie Edwarda Dziewońskiego dla kabaretu Dudek, „Ucz się, Jasiu”, unieśmiertelniony wykonaniem Jana Kobuszewskiego i Wiesława Gołasa. Kto choć raz słyszał ten dialog, zapamięta na zawsze słowa majstra: „Chamstwu w życiu należy się przeciwstawiać siłom i godnościom osobistom”.
Przepustką do szalonej popularności stał się dla Tyma uwielbiany do dziś film Marka Piwowskiego „Rejs” (1970). Zagrał w nim pasażera na gapę, wziętego omyłkowo za osobę służbową, czyli kaowca. Wkrótce dołączył do ekipy Stanisława Barei, aby stać się twarzą jego filmów i współtwórcą scenariuszy, w tym „Misia”, w którym brawurowo zagrał Ryszarda Ochódzkiego, prezesa klubu sportowego Tęcza. Jego role i scenariusze filmowe, a wkrótce także utrzymane w klimacie absurdu komedie, okazały się celnym portretem społeczeństwa, które utknęło w marazmie przekrętów, opresji i bezradności.
Taka była komedia „Rozmowy przy wycinaniu lasu” w reżyserii Edwarda Dziewońskiego wystawiona w Teatrze Kwadrat (1975).
Władca, który przeprasza, to rzadki przypadek
Na każdym kroku domagamy się empatii wobec siebie, nie mając żadnego zrozumienia dla innych
Jan Englert – (ur. w 1943 r.) od 2003 r. dyrektor artystyczny Teatru Narodowego w Warszawie. Jeden z najwybitniejszych aktorów swojego pokolenia. W wieku 14 lat zadebiutował w „Kanale” Andrzeja Wajdy. Na koncie ma role w takich tytułach jak „Dom”, „Sól ziemi czarnej”, „Perła w koronie”, „Katyń” czy „Kiler”. Premiera filmu „Skrzyżowanie” z jego udziałem została zaplanowana na marzec 2025 r.
Jak często mówi pan „przepraszam”? Przychodzi to panu z trudem?
– Chyba całkiem często przepraszam. I nie, dziś nie przychodzi mi to z trudem. Jeśli kogoś przepraszam, to dla kompromisu, a nie z konformizmu. To ma być kompromis! Często mieszamy te dwa pojęcia, zapominając, że kompromis służy sprawie, a konformizm naszym korzyściom.
Podpytuję, bo pański bohater dramatu „Skrzyżowanie”, Tadeusz, ma z tym problem. Po nieumyślnym spowodowaniu śmierci na tytułowym skrzyżowaniu czuje skruchę, choć nie potrafi jej oswoić. Tłumi emocje, oszukując cały świat zewnętrzny.
– Rozmawiamy o mnie czy o roli?
Zależy, czy i gdzie zaciera się granica między rzeczywistością a fikcją.
– Przeprosiny mojej postaci filmowej, Tadeusza, które niejako rozumiem, w moim wypadku nie byłyby takie proste. On jest schorowanym człowiekiem i ma pełną świadomość odchodzenia: może dlatego niektóre rzeczy (m.in. samo przepraszanie) przychodzą mu tak bezproblemowo. Niegdyś był ordynatorem, kierownikiem szpitala i miał pełnię władzy. Gdy ją stracił, już nigdy nie był do końca sobą. Władca, który przeprasza, to bardzo rzadki przypadek. Kiedy panujący wypowiada to jedno magiczne słowo, musi oddać również pole bitwy. Jednak musimy pamiętać o jego chorobie. Słowo „przepraszam” mówi do kogoś zupełnie obcego, a nie do rodziny lub do najbliższych przyjaciół. Tak jest dla niego łatwiej; być może widzi tę osobę ostatni raz w życiu.
Czuć w pańskim głosie zwątpienie.
– Bo według mnie on nie ma za co przepraszać, nie popełnił żadnego błędu! Tadeusz bez niczyjej pomocy nałożył na siebie bagaż niezawinionej odpowiedzialności i teraz sam będzie musiał nieść ten ciężar. Tak naprawdę o tym jest cały film. Dlatego nie do końca potrafię się z Tadeuszem identyfikować. Oczywiście w „Skrzyżowaniu” znajdziemy całkiem sporo ze mnie. Ale nie w formie 1:1.









