Tag "aktorzy teatralni"

Powrót na stronę główną
Kultura Wywiady

Przyjemne oswajanie czasu

Nie wierzę w pogoń za czymś, co i tak nam ucieknie

Danuta Stenka – w 1984 r. ukończyła Studium Aktorskie przy Teatrze Wybrzeże w Gdańsku (na deskach którego debiutowała w 1982 r. w „Betlejem polskim”). Przez kolejne cztery lata (od 1984 r.) występowała na scenie Teatru Współczesnego w Szczecinie. W 1988 r. przeniosła się do Teatru Nowego w Poznaniu, gdzie zaczęła się jej długoletnia współpraca z Izabellą Cywińską, a także pierwsze role w Teatrze Telewizji. W 1991 r. została aktorką Teatru Dramatycznego w Warszawie, a od 2003 r. warszawskiego Teatru Narodowego. Występuje gościnnie w spektaklach u takich reżyserów jak Grzegorz Jarzyna (TR Warszawa) czy Krzysztof Warlikowski (Nowy Teatr). Laureatka wielu nagród aktorskich, przewodnicząca Rady Fundacji Legalna Kultura.

Czym jest spokój wobec upływu czasu? Czy to dar akceptacji, czy tylko iluzja, którą próbujemy sobie wmówić?
– Spokój… Czasem czuję, że jest we mnie od zawsze, jak cichy strumień płynący gdzieś pod powierzchnią. Innym razem muszę o niego walczyć, zagłuszać w sobie podszepty lęku. Ale spokój niewątpliwie pojawia się wtedy, gdy wiem, kim jestem, i nie szukam siebie w oczach innych.

A lęk przed przemijaniem? Czy naprawdę istnieje? (…)
– Nie wiem, czy to jest lęk przed przemijaniem samym w sobie, czy raczej przed świadomością, że nie zdążę tego wszystkiego przeżyć. A przecież nie da się mieć wszystkiego. Może to cała tajemnica, że wszystko, co nam się zdarza, jest dokładnie tym, co miało się zdarzyć.

Myślałam, że kiedy przemija uroda… Mówi się, że piękno może być przekleństwem, jeśli definiuje cię w oczach innych. A co, jeśli nagle zaczyna blaknąć? (…)
– Jeśli ktoś całe życie słyszy, że jest piękny, może mu się wydawać, że to jego jedyna wartość. A potem patrzy w lustro i widzi, jak czas powoli zabiera mu to, czym był dla świata. Ale to nie jest moje doświadczenie. Nigdy nie żyłam świadomością własnej urody. Byłam szczupłą dziewczynką, a z dojrzewaniem, kiedy zaczęło kształtować się moje myślenie o sobie jako kobiecie, przyszła nieproszona przemiana – ciało stało się pełne, biust zbyt duży na ówczesne standardy. Chowałam się w za duże swetry i koszule. Potem przez lata szczuplałam i zaczęło się pojawiać coraz więcej przychylnych komentarzy na temat mojej urody, ale już nie zdołały zmienić mojego postrzegania siebie.

Kiedy więc człowiek staje się wolny od tych wszystkich zewnętrznych ocen?
– Może wtedy, kiedy przestaje się przeglądać w oczach świata? Mój zawód raczej temu nie sprzyja. W teatrze przez lata widziałam siebie jako aktorkę charakterystyczną. Byłam nabitą, pulchną babką, nie wchodziłam w role zjawiskowych kobiet, bo po prostu nie spełniałam warunków, nie kwalifikowałam się. I wtedy Izabella Cywińska, przyjmując mnie do swojego teatru, powiedziała: „Nawet mam dla ciebie rolę! Zagrasz piękną kobietę w »Świętoszku«”. Nogi się pode mną ugięły. Poprzeczka została zawieszona poza moim zasięgiem. Mogłam pracować nad rolą, stworzyć postać, ale nie mogłam przecież fizycznie stać się kimś, kim nie byłam. I przez lata czułam ten rozdźwięk – między tym, jak mnie widziano, a tym, jak sama siebie postrzegałam. Kamera wprowadziła nową perspektywę – surowszą, bardziej obnażającą. Teatr, który nie operuje zbliżeniami, jest łaskawszy. A kamera? Kamera widzi cię, ogląda jak pod lupą. Tymczasem nadszedł czas, kiedy powłoka cielesna zaczyna marnieć, urody, jakakolwiek by była, zaczyna ubywać. I wiesz, co to we mnie zmieniło? Nic.

Zatem lęk przed upływem czasu nie polega na tym, że coś tracimy, ale na tym, że nie umiemy dostrzec, co zostaje?
– Pewnie na jednym i na drugim. Nawet jeśli nie traktowałam urody jako kapitału i wiem, że czas nie może mnie okraść z czegoś, czego nie posiadam, to przecież on i tak mi coś odbierze, choćby sprawność fizyczną.

Czyli klucz tkwi nie w zatrzymaniu czasu, ale w zgodzie na to, co przychodzi?
– On i tak wygrywa, więc może zamiast z nim walczyć, lepiej nauczyć się tańczyć w jego rytmie.

Jak to jest patrzeć w lustro i widzieć, jak czas zostawia na twarzy swoje ślady? Czy pierwsze oznaki starzenia są bardziej szokiem, czy może czymś, czego się spodziewałaś?
– Zaskoczyła mnie moja reakcja. Nie było szoku. Pojawiło się coś, czego się właśnie nie spodziewałam – jakaś czułość, ciepła pobłażliwość. Po prostu spojrzałam w lustro, uśmiechnęłam się i pomyślałam: „Ooo, a więc zaczęło się”. Nie wiem, skąd we mnie ten spokój. Może to prezent od losu? Może sama na niego zapracowałam, nieświadomie? Wiem jedno

Fragmenty rozmowy z książki Beaty Biały Kobiece gadanie, Rebis, Poznań 2025

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Niewypowiedziane pół świata

Żyję życiem moich bohaterek. Na wojnie jestem od pięciu lat i nic mnie już nie dziwi

Agnieszka Przepiórska – aktorka filmowa i teatralna. Obecnie w Teatrze Słowackiego w Krakowie; w latach 2006-2008 występowała w Teatrze Szaniawskiego w Wałbrzychu. Współpracowała m.in. z warszawskimi teatrami: IMKA, WARSawy, Powszechnym, Polonia, Żydowskim, a także z kabaretem Pożar w Burdelu.

„Nikt się nie dowie, jaką nam przyszłość zgotują bogowie”, pisał Horacy. Carpe diem, chwytaj dzień. Idziesz jego śladami?
– Mówisz pewnie o Festiwalu Sztuki Carpe Diem. Otóż byłam kiedyś w Czarnolesie ze spektaklem „Simona”. Zobaczyłam wtedy ogromny, wielohektarowy park, ze starodrzewem, z amfiteatrem, i pomyślałam, że to doskonałe miejsce, aby stworzyć tam festiwal. Muzeum kieruje Ireneusz Domański, bardzo otwarty, uważny gospodarz. Podchwycił ten pomysł z entuzjazmem i dołożył do niego swoją inwencję oraz głęboką znajomość regionu i historii. Dzięki temu pomysł zyskał nowe życie – i tak właśnie narodził się ten festiwal w cieniu czarnoleskiej lipy.

Lipa nadal rośnie?
– Tam jest dużo pięknych i starych lip, drzew naprawdę sędziwych. Panuje niezwykły klimat – to jakaś enklawa w środku niczego. Dojazd jest bardzo trudny, dlatego ludzie pytają, jak dojechać, ale zainteresowani znajdują drogę – w tym roku na festiwalu było 1,5 tys. osób.

W Czarnolesie zachęcasz do życia czasem teraźniejszym, z kolei w swoich monodramach próbujesz się uporać z przeszłością.
– Festiwal jest czymś odrębnym, innym od tego, czym się zajmuję na co dzień. Jest dla mnie rodzajem ulgi. Potrzebuję tego, żeby zyskać uważność na każdego widza, każdego gościa, żeby zająć się innymi, a nie sobą i moimi bohaterkami. To ja chwytam się tego dnia w niezwykłej przestrzeni Czarnolasu.

Mówisz o duchu miejsca – do takich miejsc lgniesz. Grałaś Simonę w puszczy, Ginczankę na Mikołajewskiej w Krakowie, przedstawiałaś historię ocalonej Ireny K. w szkole im. Kołłątaja na warszawskiej Ochocie. Czy spektakle w takich miejscach naznaczonych gra się inaczej?
– Towarzyszy temu uczucie podłączenia się pod energię takiego miejsca. Jadwiga Stańczakowa, bohaterka mojego ostatniego spektaklu, mówiła, że każda rzecz ma swoją pamięć. Mam wrażenie, że te miejsca zachowały taką szczególną pamięć. Granie w nich uaktywnia tę energię, mogę czerpać z tego źródła. To dla mnie bardzo mocne granie, czasem niezwykle trudne. Także dla widza, bo nie ma wówczas bezpiecznego układu: widz-aktor, światło-scena-widownia. Wszystko ulega wymieszaniu, scena i życie przenikają się.

Kto wie, może poezja pomaga się w tym odnaleźć. Zauważyłem, że w ostatnich latach bohaterkami twojego teatru biograficznego są poetki: Ginczanka, Sadowska, Stańczakowa, a po drodze zagrałaś jeszcze kameralny spektakl o Szymborskiej. Przypadek czy wybór?
– To bardzo dziwne. W poezję wciągnęła mnie Ania Gryszkówna, która czuje poezję, umie ją wypowiadać. Kończyłam szkołę aktorską w Petersburgu i w ogóle nie miałam do czynienia z polską poezją poza liceum, gdzie poezja była traktowana po macoszemu, na maturze nikt nie wybierał wiersza do analizy. Powoli otwierał się przede mną świat słów, metafor, myśli zawartych w wersach. I może też pod wpływem przytłaczającej codzienności poezja stała się dla mnie nowo odkrytą przestrzenią, przynoszącą rodzaj ulgi. Tak to się stało i rzeczywiście zaczęłam robić spektakle o poetkach, co już się układa w jakiś cykl. Nawet mam już nazwę: „Nieobecne obecne”.

Najbardziej zaskakująca w tym gronie jest obecność Jadwigi Stańczakowej, uważanej za „panią od Mirona Białoszewskiego”. Tymczasem ty ją przywracasz jako poetkę.
– Przełamała to wcześniej wspaniałą biografią Stańczakowej Justyna Sobolewska.

Prywatnie wnuczka poetki.
– Kiedy przeczytałam jej książkę, od razu pomyślałam, że to moja bohaterka, spełnia wszystkie wymogi: jest na drugim planie, fokus jest na niego, a nie na nią, okazuje też niesamowitą dzielność i determinację. Poczułam, że to jest historia warta opowiedzenia.

A w jaki sposób bohaterki twoich monodramów do ciebie przychodzą, skąd one się biorą? Czy szukasz ich nerwowo, polujesz na nie?
– Nie ma reguły, jak to się rodzi. Na pewno nie jest tak, że czytam biografie w poszukiwaniu bohaterki. Nic z tych rzeczy. Zwykle to one już są tutaj i dobijają się do mnie. Czasem zdarza się taka sytuacja, że gram jakiś spektakl, a już pojawia się myśl o innej bohaterce. To nie są czary-mary, ale pewien proces. Jak się gra spektakle, podczas których następuje zatrata emocjonalna, to wchodzi się w jakiś podziemny prąd, który nie towarzyszy nam na co dzień. To są szczególne energie i moce w tych zaklętych słowach, coś innego niż potoczna rzeczywistość. Dużo się otwiera takich skojarzeń podczas grania spektakli. Miałam taką sytuację, kiedy grałam Irenkę w „Ocalonych”, a już poczułam, że obok stoi i tupie nogą Pola Nireńska. Te bohaterki do mnie przychodzą, z jakiegoś powodu mnie wybierają i męczą od rana do nocy. Intuicyjnie mi się pojawiają. W przypadku Jadwigi Stańczakowej przeczytałam biografię, Ginczankę zaproponował mi Piotr Rowicki…

…ale jak zawsze weszłaś w postać z impetem.
– Tak było i jest. Niedawno grałam po przerwie „Ginczankę” i przypomniała się w tym spektaklu z taką siłą, że aż nie mogłam nad nią zapanować. Widocznie była zniecierpliwiona, że tak dawno nie była na scenie, i rozszarpała mnie na kawałki. Widownię też.

Tak więc rozmaicie bywa z tymi inspiracjami – przeczytam jakąś książkę albo artykuł, jak wywiad Cezarego

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Żegnaj, smutku

Wypieramy melancholię, która jest naturalną odpowiedzią na szaleństwa świata

Robert Gonera – aktor filmowy, telewizyjny i teatralny. Serca widzów podbił kreacją w dramacie psychologicznym „Dług”

Byłeś radosnym dzieckiem czy smutnym?
– Mama mówi, że byłem wesołym chłopcem. A zdjęcia z dzieciństwa to potwierdzają. Jedno z moich ulubionych – siedzę na koniu i uśmiecham się szeroko. To moje pierwsze zwycięstwo, udało mi się utrzymać w siodle. Byłem dzieckiem, które sobie radziło. Miałem dużo wdzięku, którym często załatwiałem sprawy. Nadużywałem tego wdzięku, ale to działało. Pamiętam też moment smutny. Znaleźliśmy z kuzynką martwego ptaka i postanowiliśmy zrobić mu pogrzeb. Ale to był smutek rytualny, więc się nie liczy (śmiech). Później przyszedł smutek z pogrzebu prababci. Czy był bardzo głęboki, wynikający z poczucia straty? Kochałem prababcię, ale myślę, że udzielił mi się smutek innych żałobników. Patrzyłem na ich reakcje i czułem ten ciężar. Pierwszy większy smutek ogarnął mnie, kiedy moja licealna miłość wyjechała do Stanów.

Czy ten był prawdziwy?
– Był osnuty poezją, którą wtedy czytałem. Melancholia była figurą w moim życiu, pozą wrażliwca reagującego na różne sprawy. Prawdziwy smutek przyszedł dopiero w bardzo dojrzałym wieku, kiedy zmarł mój ojciec. To była w ogóle kumulacja trudnych doświadczeń. Odszedł tata, rozpadł się mój związek, a jeszcze media mi dokładały. Nastąpił klasyczny efekt śniegowej kuli, która na swojej drodze zmiata wszystko. Wypłakałem morze łez, bo straciłem wszystko – dom, rodzinę, pracę, reputację. To sprawiło, że przez kilka lat byłem naprawdę smutny. Oczywiście pracowałem, spotykałem się z przyjaciółmi, skończyłem studia u Wajdy, normalnie żyłem, ale odczuwałem świat jako smutny. Byłem człowiekiem smutnym i bezradnym, bo smutek często wynika z bezradności wobec tego, co niesie los. Czasami potrzeba lat, aby to zrozumieć, zaakceptować i wydobyć się z tego stanu. U mnie też trwało to kilka lat.

Miałeś momenty, kiedy wątpiłeś, że w ogóle kiedyś wzejdzie słońce? Co wtedy myślałeś?
– Niewiele się myśli, smucąc się. Bo smutek jest bezradnością wobec wydarzeń zewnętrznych. Nie wiemy, w którą pójść stronę, gdzie szukać przed nim ratunku. To było pięć długich lat wspinaczki po stabilizację. Myślę, że człowiek musi wynurzać się tyle, ile się zanurzał.

Co wtedy pomaga?
– Przyjaciele, którzy się odsiewają, bo większość dokonuje ostracyzmu. Osoby smutne czy zawieszone w jakiejś melancholii nie są przedmiotem zainteresowania tych, którzy idą aktywnie przez życie. Nie pasują do obrazka świata. Wydawało mi się, że zostałem odrzucony. Więc ten smutek pogłębia się coraz bardziej, z każdą utraconą duszyczką, z każdym utraconym przyjacielem. Na szczęście to tylko wymiana. Bo nagle się okazuje, że niektórzy ludzie chcą być przy nas w trudnym czasie. Mówi się, że prawdziwych przyjaciół poznajemy w biedzie. To prawda, wtedy następuje selekcja i łatwo się przekonać, kto jest przyjacielem, a kto nim nie jest. Kto mimo wszystko zadzwoni, wyciągnie cię na kawę. Do dzisiaj mam takich przyjaciół i nasze „rytuałki”. Bardzo niewielu – kilku w Warszawie, kilku we Wrocławiu i dwie, trzy osoby w Berlinie, gdzie pracuję. I wszyscy sprawdzili się w najgorszym dla mnie czasie. Przyjacielem okazała się również moja agentka, która była ze mną na każdym etapie tej trudnej drogi. Duże wsparcie dostałem też od moich widzów, za co jestem im wdzięczny.

Terapia pomogła zmienić perspektywę?
– Poszedłem na terapię, żeby ratować rodzinę, a nagle uświadomiłem sobie, że muszę ratować przede wszystkim siebie. Wspaniała terapeutka nauczyła mnie dbać o mój dobrostan. Bezbłędnie wskazała źródło problemu, które było oczywiście bardzo blisko. Terapia uświadomiła mi, że coś w tej mierze mam do zrobienia. Pozwoliła dotrzeć do źródeł lęku, które były przyczyną moich kłopotów. Ale terapia nie załatwi wszystkiego. Prawdziwa terapia zaczyna się między spotkaniami u terapeuty.

Jak dziś sobie radzisz, gdy nie chce ci się rano wstać, bo czujesz smutek? Przecież każdy tak czasem ma.
– Teraz mam taki rytuał, że od razu staram się ten smutek odsunąć. Patrzę, co niesie nowy dzień, cieszę się, że jestem zdrowy, że mogę działać. To wynika z mojej obecnej dojrzałości i doświadczeń. Akceptuję siebie i otoczenie takim, jakie jest. Staram się nie oglądać na smutki, tylko afirmować dobrostan.

Mówisz sobie, że nic nie trwa wiecznie, nawet smutek?
– Tak, ale kiedy jesteś w głębokim smutku, trudno jest to sobie przetłumaczyć. Dotarcie do osoby pogrążonej w głębokim smutku jest trudne. Depresja jest dzisiaj nadużywanym słowem, ale to prawda, że smutni ludzie często czują się wykluczeni z tej nieustającej reklamy życia. Smutny człowiek jest natychmiast podejrzewany o depresję, co prowadzi do ostracyzmu. Rzadko zdarza się, że ktoś podejdzie i zapyta: „Co się dzieje?”. Ludzie smutni są często pozostawieni sami sobie, skazani na pomoc psychologiczną, co jest dobre, ale zdrowy smutek jest

Rozmowa z książki Beaty Biały Męskie gadanie, Rebis, Poznań 2024

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura

W pojedynkę, chociaż razem

Po 39. Toruńskich Spotkaniach Jednego Aktora

Teatr jest sztuką zespołową, ale teatr jednego aktora to wyjątek od tej reguły. Chociaż tylko do pewnego stopnia. Poza klasykami gatunku, Danutą Michałowską, Wojciechem Siemionem, Tadeuszem Malakiem czy Ireną Jun, mało kto ważył się bez wsparcia innych twórców, tzw. trzeciego oka (reżysera, autora scenariusza czy scenografa), samodzielnie konfrontować z publicznością. Ale choć uprawiających autorski teatr jednego aktora jest niewielu, i tak cała odpowiedzialność za spektakl spoczywa na barkach osoby, która spotyka się z widownią sam na sam. Panuje przekonanie, że artyści mierzący się z tym gatunkiem teatru skazani są na samotność.

Agnieszka Przepiórska, należąca do twórczyń wytyczających ścieżki monodramu, nie podziela tej opinii. Na scenie nie czuje się samotna. Przeciwnie, nawiązuje silną więź z publicznością. Dopiero po spektaklu – tak się zdarza – zagląda jej w oczy samotność. Tak podczas premiery książki „Bioteatr Agnieszki Przepiórskiej” mówiła jej autorka, Katarzyna Flader-Rzeszowska. Książka ukazała się w serii „Czarna książeczka z Hamletem”, poświęconej sztuce monodramu, zainicjowanej niemal 20 lat temu przez Wiesława Gerasa. Ta już 19. pozycja powiększającej się wciąż biblioteki łączy walory eseju, pracy badawczej i zajmującego opowiadania. Udało się tu przedstawić drogę aktorki przez teatr jednoosobowy, jej odkrycia i samodzielną w nim rolę jako twórczyni skupionej na przywracaniu pamięci o bohaterkach przeszłości. Niektóre postacie mają imiona i nazwiska, jak poetki Zuzanna Ginczanka, Barbara Sadowska i Jadwiga Stańczakowa czy biolożka Simona Kossak, inne jedynie imiona jako reprezentantki wspólnego losu.

Tak jak pani Irena, bohaterka „Ocalonych”, przejmującej opowieści o ofiarach przemocy, gwałtów i mordów popełnianych pod koniec powstania warszawskiego przez zwyrodnialców z rosyjskiej formacji RONA, pozostającej na usługach hitlerowców. To oni stłoczyli na Zieleniaku przy ulicy Grójeckiej na Ochocie tysiące kobiet, które poddali bestialskim torturom i przemocy seksualnej, doprowadzając do śmierci. Trudno nawet powiedzieć, ile naprawdę było ofiar i gdzie zagrzebano ich ciała, bo pamięć o tym okrucieństwie latami starannie wymazywano, a gwałty wybielano. O tym opowiada w monodramie Przepiórska, walcząc o pamięć, szacunek i prawdę o kobietach ofiarach, którym należy się cześć równa innym walczącym z opresją okupantów i ich popleczników. Aktorka użycza swojego głosu wymazanym z historii, a jednocześnie przemawia własnym głosem. Jej emocje towarzyszą bohaterkom sprzed lat. Dramaturg Piotr Rowicki, od dawna współpracujący z Przepiórską, wzmacnia jej żywiołowy protest przeciw przemocy cytatami z „Orestei” Ajschylosa, monologiem zemsty wykrzyczanym przez obraną na sojuszniczkę Klitajmestrę.

Tym monodramem zainaugurowany został tegoroczny przegląd w Toruniu. Temperatura emocjonalna „Ocalonych”, która sprawia, że publiczność prawie nie oddycha, towarzysząc aktorce ze ściśniętym gardłem, wyznaczyła główny tor spotkań. Dobór monodramów świadczył o staraniach organizatorów, aby był to przegląd działający na wyobraźnię i wrażliwość widowni. Przede wszystkim młodej, która obcowała ze zmaganiami z minionym i światem współczesnym. Autorzy i wykonawcy wracali do trudnych kart historii, tak jak Anna Rozmianiec („Maryla – ku przestrodze”), przywołująca zapomnianą postać sportsmenki Marii Kwaśniewskiej, brązowej medalistki z igrzysk w Berlinie w 1936 r. Albo Michał Piela

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura

Parada ról

Czyli sceniczne autoportrety Jana Peszka

Rzadko się zdarza, by aktorzy sami siebie portretowali na scenie. U malarzy to chleb powszedni, można przywołać setki, ba, tysiące autoportretów. Z aktorami rzecz inna – nader rzadko demaskują się na scenie. Raczej ukrywają się za maskami.

Przypomnieć można zaledwie kilka takich przypadków. Przed laty Nina Andrycz z okazji 65-lecia pracy scenicznej wystawiła w Teatrze Polskim w Warszawie monodram „Lustro” (współautor Andrzej Kondratiuk, reż. Tomasz Zygadło, 2000), w którym zagrała samą siebie. W roku 2024 Henryk Talar zaprosił do tego samego teatru na czytanie „78 lat i co nieco wincyj”, monodramu jego córki Zuzanny Talar-Sulowskiej, którego bohaterem był on sam ze swoimi teatralnymi losami. Pewnie jeszcze kogoś można by dołączyć do tej reprezentacji aktorskich autoportretów, ale i tak nikt nie dorówna Janowi Peszkowi, który aż trzykrotnie podjął próbę stworzenia swojego portretu scenicznego.

Pierwsze było „Dośpiewanie”, miało charakter spektaklu autorskiego, choć z udziałem reżysera Cezarego Tomaszewskiego. Następne, „Serce ze szkła” i „Sztuka wywiadu”, powstały z okazji 80. urodzin artysty we współpracy z jego dziećmi, Marią i Błażejem Peszkami.

Premiera spektaklu „Dośpiewanie. Autobiografia” według konceptu i w reżyserii Cezarego Tomaszewskiego na podstawie materiału biograficznego aktora miała miejsce na Scenie Kameralnej Starego Teatru (2014). Trudno wyobrazić sobie „Dośpiewanie” bez „Scenariusza dla nieistniejącego, lecz możliwego aktora instrumentalnego” Bogusława Schaeffera. Nie przypadkiem Jan Peszek grywał te monodramy jednego wieczoru, nie ukrywając, jak głębokie inspiracje wiążą nowy monodram z tym „odwiecznym”, który pozostaje w jego repertuarze od roku 1976!

Gdyby nie tekst Schaeffera, co aktor wielokrotnie potwierdzał, nigdy nie przyszłoby mu do głowy występować solo (stąd i tytuł dyptyku: „Podwójne solo”). O ile jednak „Scenariusz” nie jest tekstem własnym, choć został usynowiony przez aktora, o tyle nowy monodram wywodził się wprost z ważnych dla Peszka momentów w życiu osobistym i artystycznym. Toteż „Wariacje Goldbergowskie” Jana Sebastiana Bacha w porywającym wykonaniu Glenna Goulda, które stanowią muzyczne spoiwo monodramu, są przez aktora dośpiewywane w postaci fragmentów z biografii. Dośpiewania mają charakter nietypowy, bo to wykonania eksperymentalne, będące świadectwem poszukiwania muzycznych ekwiwalentów dla epizodów z życia.

Sam tekst również podlega transformacjom melodycznym za sprawą barwy, tempa, rytmu, głośności i dodatkowych efektów odkształcających „zwykłe” wypowiadanie tekstu. Peszek objawia w ten sposób nieskończenie wielkie możliwości plastycznego formowania dźwięku, budowania muzyki z pauz i głosu aktora. Towarzyszą temu działania plastyczne, zsynchronizowane z treścią opisywanego epizodu. Jednym z nich jest przywołane zabawne zdarzenie, kiedy Peszek, dostawszy się dzięki aktywności w sławnym krakowskim zespole MW2 (Młodzi Wykonawcy Muzyki Współczesnej) na warsztaty do Johna Cage’a, nie poddał się poleceniu obnażenia. Pozostali uczestnicy stanęli jak ich bóg stworzył, a Peszek pozostał w bieliźnie. Zaciekawiony Cage zapytał go, z jakiego kraju przybył. „Z Polski”, odparł bez lęku aktor. „Aaa…”, pokiwał głową ze zrozumieniem sławny kompozytor.

Takie to epizody przywołuje na świadków życiowej wędrówki, przede wszystkim demonstrując biegłość techniczną i zdumiewającą formę wykonania. „Dośpiewanie” Peszek przygotował z myślą o 50-leciu pracy artystycznej. Zamiast laudacji, listów gratulacyjnych i typowych jubileuszowych egzekwii zagrał spektakl potwierdzający najwyższą klasę aktorską. „Życie mi smakuje – komentował go w rozmowie z Łukaszem Maciejewskim – cieszy, rzadko przeraża. To uwielbienie życia, w całej jego rozmaitości, przejąłem zapewne od tych najważniejszych: dziadków, rodziców”. Spektakl potwierdzał siłę tego zachwycenia.

Nad kolejnym autoportretem Jana Peszka

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Jestem z Ateneum

Nie ma małych ról. Z najmniejszego zadania można coś zrobić

Przemysław Bluszcz – (ur. w 1970 r.) w 1996 r. ukończył Wydział Lalkarski Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej we Wrocławiu. Przez wiele sezonów związany z legendarnym zespołem Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy za dyrekcji Jacka Głomba. Od 2009 r. jest aktorem Teatru Ateneum, do którego dołączył na zaproszenie dyrektor Izabelli Cywińskiej.

Kiedy ponad 15 lat temu przychodził pan do warszawskiego Ateneum z dalekiej Legnicy, nie było łatwo. Dzisiaj przy kasie teatralnej znajduję pocztówki z podobiznami aktorów, a pierwsza to ta z pańskim wizerunkiem.
– Bo na literę B.

Owszem, ale napis nad zdjęciem głosi: „Jestem z Ateneum”. 15 lat temu chyba nie mógłby pan tego powiedzieć?
– Aklimatyzacja trochę trwała. Teatr Modrzejewskiej i Teatr Ateneum dzieli nie tylko odległość, ale i model uprawianego teatru, rodzaj publiczności. W Legnicy ludzie przychodzili, żeby o czymś posłuchać, pomyśleć, tu najczęściej przychodziło się na aktorów.

Taka tradycja.
– Taka tradycja. Nie mówię, że cała publiczność, ale większość przychodziła na swoich ulubieńców.

Jak pan przeszedł tę zmianę?
– Jak koklusz.

Myślałem, że jak grypę.
– Kiedy znalazłem się w Warszawie, okazało się, że wszystko wygląda trochę inaczej. W Teatrze Modrzejewskiej zespół był wartością główną, był zwarty, nie było w nim wyraźnej hierarchii. W Warszawie akcenty rozkładały się inaczej i ja z całym szacunkiem zaakceptowałem tę sytuację, tym bardziej że spotkałem tu bohaterów mojej młodości. Zetknięcie się z Piotrem Fronczewskim, Krzysiem Gosztyłą czy z Mańkiem Opanią, z Marianem Kociniakiem było silnym przeżyciem. Choć kiedy przyszedłem, Marian Kociniak był w konflikcie z ówczesną dyrektor Izą Cywińską, ale graliśmy razem w Teatrze na Woli w „Siostrach przytulankach” Marka Modzelewskiego (2009).

Zmienił pan skórę?
– To był poważny przeskok, polegający trochę na poczuciu, że w tej nowej dla mnie rzeczywistości tracę dużo czasu. W Legnicy pojawiał się jakiś cel, wszyscy grali do jednej bramki, a tu wszystko działo się wolniej, gdzieś rozchodziło, trwały konsultacje, debaty, że można by tak, a można by inaczej. Nawet jeśli się przynosiło dobry projekt – a mówię nie o samym Ateneum, ale w ogóle o Warszawie, i nie tylko o swoim doświadczeniu, ale także mojej byłej żony – wcale nie było oczywiste, że ten dobry projekt się zrealizuje. Nawet jeśli na nim skorzystaliby wszyscy uczestnicy. Wymagało to ode mnie trochę czasu, aby tę nową rzeczywistość zaakceptować. Ale zawsze uważałem, że w aktorstwie ważna jest pokora. Iza Cywińska chciała zrobić rewolucję w miejscu, które na rewolucję nie było gotowe. Trzymałem kciuki

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura

Aktorzy teatru Spławy

Co może robić teatr w zakładzie karnym? Grać! Aktorzy niewidomi i aktorzy osadzeni zagrali brawurowo „Wesele po krakowsku”

Na improwizowanej scenie – wydzielonej części sali zajęć dla osadzonych – piosenki, tańce, projekcje filmowe, małe układy choreograficzne: padnij-powstań czy imitacja gotowości do walki na pięści i taniec z miotłą babci klozetowej w łańcuchu papierów toaletowych. Obok krakowianki w koralach, serdakach i kwiecistych spódnicach, odświętni mężczyźni w kapeluszach. Na krześle podtańcowuje aktorka, w jednej z odsłon Małgorzatka z piosenki przestrogi, moralitetu z początków XX w. Potem kawaler porywa ją na ręce, by prawić o Polsce ze swoich tęsknot. Ludowość i polityka w poetyce Wyspiańskiego, cytaty poważne, głębokie i te przaśne z piosenek „faj duli, faj”. Miłość i polskość wieszczona i wietrzona na różne sposoby, z zaczepką „cóż tam, panie, w polityce”. Całość poprowadził z wyczuciem mistrz takich patchworkowych połączeń, aktor i reżyser Artur Dziurman. Czarny charakter ekranowy, charakterystyczny głos dubbingowy, tu – opiekun szczególnej trupy teatralnej.

Zakład karny, Oddział Zewnętrzny w Krakowie – Nowej Hucie, ul. Spławy 2. Projekt „Kultura mimo ciemności i ograniczeń”. Ma swoją historię, to już kolejna edycja w zakładzie karnym, powtórnie w Nowej Hucie, tym razem dzięki środkom unijnym z NextGenerationEU.

– Pierwszy raz realizowaliśmy projekt w roku 2018. Niewidomi aktorzy z teatru ITAN przygotowują spektakl z osadzonymi. Wspólnie pracują, próbują, uczą się siebie, wspierają i pomagają, mierzą ze stereotypami. Mamy kwestię ograniczenia fizycznego związanego z brakiem wzroku oraz ograniczenia wolności. Projekt trwa trzy dni, kończy się uroczystą premierą spektaklu – wyjaśnia dr Mateusz Wiśniewski ze Stowarzyszenia im. Richarda Straussa z Wrocławia, które jest pomysłodawcą przedsięwzięcia.

„Wesele” za murem

– Na kanwie naszego scenariusza „Wesela po krakowsku” musieliśmy stworzyć trochę inny rodzaj przedstawienia. Musiało być bardziej żywiołowe, a żywiołowość chciałem pokazać poprzez piosenki i ruch sceniczny. Nie możemy liczyć w ciągu dwóch dni na większe aktorstwo, to niemożliwe. Nawet z aktorami teatrów zawodowych trudno tak szybko zrobić fajne przedstawienie. Staraliśmy się nadać temu skondensowany, intensywny charakter – tłumaczy Artur Dziurman. Historyczne już, choć ledwie dwa razy prezentowane więzienne „Wesele po krakowsku” stworzył wspólnie z artystami jedynego w Polsce profesjonalnego Integracyjnego Teatru Aktorów Niewidomych ITAN. To jego 20-letnie artystyczne dziecko, które wywodzi się z krakowskiego Stowarzyszenia Scena Moliera. Ponad 100 niewidomych i niedowidzących artystów zagrało już w sześciu wielkich, multimedialnych produkcjach. Mają na koncie seriale telewizyjne, pełnometrażowy film „Marzenie”, spektakle przełamujące granice twórczości amatorskiej i możliwości osób niepełnosprawnych wzrokowo.

Dziurman jako reżyser nie odstąpił w więzieniu od jakości wypowiadanego słowa ani od zabawy akcentem, dziś tak powszechnie dowolnie traktowanym. Kto powiedział, że aktorzy okazjonalni mają być mniej staranni w języku niż ci zawodowi! I aktorzy teatru Spławy dostrzegali niuanse językowe, odniesienia i cytaty mimo krótkiego życia spektaklu. Polska, patriotyzm, miłość, tęsknoty były tematami rozmów także później.

Mieszana trupa aktorska zagrała brawurowo, mimo tremy, przy widowni pełnej osadzonych, wychowawców, strażników i gości m.in. z Uniwersytetu Jagiellońskiego, instytucji, organizacji pomocowych, oczywiście przy zachowaniu koniecznych środków bezpieczeństwa. Zagrała dwa razy, spektakl po spektaklu. „Aktorzy teatru Spławy” – to piękne, równościowe sformułowanie Artura Dziurmana. – Tutaj osadzeni są w roli aktorów na równi z nami, ich czasowy adres to Spławy 2. Oni bardzo dobrze się czują jedni z drugimi. Pięcioro naszych aktorów niewidomych i słabowidzących przyjechało praktycznie na pomoc, bo to też jest bardzo ważne, żeby była grupa, która ciągnie pozostałych. Nasi koledzy z tego zakładu bardzo szybko się asymilowali i integrowali z nimi. Genialnie w to weszli – cieszy się. – Śpiewająco, choreograficznie i aktorsko. Elżbieta Sielawa, doświadczona niedowidząca aktorka, nigdy nie bała się wejść „za bramę”, to jej trzeci udział w zajęciach w więzieniu. Inni także nie mieli obaw.

– W jakimś sensie jesteśmy tacy sami. My, niepełnosprawni wzrokowo, jesteśmy takimi osadzonymi jak ci, którzy tu się znajdują. Z tym że my ze względu na naszą niepełnosprawność jesteśmy w tym osadzeniu bez wyjścia. A ci ludzie mają jeszcze szansę po wyjściu się odbić – mówi Elżbieta Sielawa. Scena daje jej poczucie większej własnej wartości, chęć pokazania się. – No i fantastycznie jest widzieć reakcję publiczności w teatrze. (Stereotyp, by nie używać słowa widzieć przy niewidomych, został szybko obalony podczas wspólnej pracy z osadzonymi).

Kilka dni będziemy tym żyć

Czyste chodniki, skwery idealnie posprzątane, trwają różne zajęcia i prace, oddzielnie część męska i kobieca zakładu karnego. Można zapomnieć, że to więzienie. Osadzeni trafili tu z różnymi wyrokami. Każda historia jest odmienna, jedna świeża, inna sprzed lat. Z nadzieją na wyjście, z pracą nad przemianą. Ktoś ma potrzebę opowiedzieć o sobie, ale częściej – nie. Osadzeni, aktorzy teatru Spławy, byli punktualni i przygotowani, z pomysłami na swoje postacie, gotowi do współpracy. To dla nich nagroda, wyróżnienie. Dyrektor, ppłk Andrzej Starzak, zaufał żywiołowi aktorsko-muzycznemu pod wodzą Artura Dziurmana. Wychowawcy, strażnicy

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Fenomen Teatru STU

Nie ma teatru dramatycznego bez żywego słowa. Może paradoksalnie sztuczna inteligencja sprawi, że zatęsknimy za żywym słowem i prawdziwym aktorem

Krzysztof Jasiński – twórca legendarnego Teatru STU

Teatr przeżywał rozmaite lęki o swoją przyszłość. Wiek temu zagrażało mu kino, potem telewizja, a teraz sztuczna inteligencja?
– Pojawiają się takie opinie. Temat nabrzmiewa, a z każdym dniem obecność sztucznej inteligencji staje się coraz bardziej odczuwalna. Jedni lękają się, że ich zastąpi, drudzy liczą, że wzbogaci możliwości teatru. To ci, którzy wiążą z AI nadzieję na nasycenie teatru nowoczesnością. Są już w Europie spektakle ze sztuczną inteligencją w roli głównej. Zaangażowani w nowinki chcą zaprząc AI do roboty, choć zwykle w tych planach lekceważą najważniejszy podmiot.

Mianowicie?
– Słowo ucieleśnione. AI jest operatorem w zasobie słów, ale nie zastąpi żywego aktora. Fenomen teatru polega na tym, że mamy do czynienia ze specyficznym kontaktem międzyludzkim, często dość intymnym. Tu AI będzie bezsilna. Teatr jest po przeciwnej stronie – świat wyobraźni rozkwita raczej w krainie ducha. Mam nadzieję, że jeszcze zobaczę, jak zdycha dekonstrukcja, postmodernistyczny paradygmat. Jakąś rolę odegrał, nie przeczę, namieszał w humanistyce i sztuce, ale już jest anachroniczny.

Ze słowem w teatrze bywa różnie.
– Obserwujemy klęskę słowa, i to na wszystkich poziomach. Wyrzucono autora, próbując zastąpić go dramaturgiem albo nawet zespołem dramaturgów. Szkoły aktorskie już nie potrafią uczyć mówienia – młodzi aktorzy nie wiedzą, co to jest słowo ucieleśnione, metafizyka słowa. Mówią niewyraźnie, nie znają wagi samogłosek i ich szczególnej roli w przenoszeniu emocji. Niepotrzebny im taki warsztat, wystarczy mikrofon – i już słychać.

Może i słychać, ale co?
– Otóż to! Mikrofon deformuje relację aktor-widz. Siedzę w teatrze, który ma większą scenę, i nie wiem, kto mówi, bo słyszę w głośnikach. Słyszę radio, a nie żywego człowieka. Ale jest coś ważniejszego, co jest tajemnicą słowa – słowo ucieleśnione przez aktora. Jeśli jest przetworzone, oderwane od ciała – magia słowa ginie. Nie ma teatru dramatycznego bez żywego słowa. Może paradoksalnie AI sprawi, że zatęsknimy za żywym słowem, aktorem – magiem słowa. Elita, która przywróci kontakt z żywym słowem, wyłączy mikrofony, prąd i wróci do tradycyjnej, misteryjnej funkcji teatru – w większym stopniu, niż to dzisiaj bywa.

Czy słowo zawsze było dla pana jądrem teatru?
– Niewiele o tym mówiłem, bo nikt mnie o to nie pytał. Miałem szczęście, że kiedy jako „spadochroniarz” niespodziewanie wylądowałem w Krakowie, dyrekcję Starego Teatru sprawował jeszcze Władysław Krzemiński. Od tego czasu znałem wszystkich jego dyrektorów, a z niektórymi się przyjaźniłem. Stary Teatr zawsze był nowoczesnym teatrem dramatycznym. Zanim zapisano mnie do szkoły teatralnej, odwiedzałem Teatr 13 Rzędów w Opolu. Potem, już w Krakowie, poznałem bliżej Waldemara Krygiera, współpracownika Jerzego Grotowskiego – rzadko dzisiaj się go wspomina, a był malarzem, kostiumografem, wykonywał plakaty dla Grotowskiego, pamiętne linoryty do „Apocalypsis cum figuris”. Wtedy z Jerzym Gurawskim pomagał Grotowskiemu kształtować przestrzeń spektakli, architekturę, plastykę. To był czas, kiedy Grotowski przywiązywał jeszcze wagę do słowa, jego współpracownicy prowadzili lekcje wymowy. Kolegowałem się z nim przez kilka lat i pamiętam eksperymenty z rezonatorami ciała. Wtedy jeszcze Grotowski powoływał się na tradycję Reduty Juliusza Osterwy, potem po prostu opuścił teatr.

A mnie wymowy w szkole teatralnej uczyła Halina Gallowa, żona Iwona Galla, aktorka Reduty. Potem naszą nauczycielką była Danuta Michałowska, ukształtowana w Teatrze Rapsodycznym Mieczysława Kotlarczyka, wielkiej szkole słowa scenicznego. Kotlarczyk nawiązywał do niemieckiej metody sprachgestaltung, opracowanej w latach 20. ubiegłego wieku przez Rudolfa i Marię Steinerów. Ich nowe podejście do języka zainspirowało wielu twórców i pedagogów teatru. Sam Kotlarczyk wydał książkę „Sztuka żywego słowa. Dykcja, ekspresja, magia” (Rzym, 1975). W Polsce cenzura nie chciała puścić trzeciego rozdziału, „Magia”, i całość ukazała się dopiero w Watykanie nakładem Papieskiego Uniwersytetu Gregoriańskiego z przedmową Karola Wojtyły.

Wracając do „moich uniwersytetów” – w PWST wiersza uczył mnie Jerzy Merunowicz, dawał mi nawet „prywatne” lekcje. A sprawa była prosta: zamiłowanie do mowy wpoił mi w liceum znakomity nauczyciel łaciny – do dzisiaj z pamięci mogę recytować fragmenty Owidiusza.

Podobno potem sam pan dawał lekcje wymowy?
– Dokształcałem aktorów – zwracałem uwagę na wymowę, a tak naprawdę na to, jak to jest z tą magią słowa, jakie są podstawowe tajemnice sztuki aktora. Młode pokolenie postmodernistyczne, które teraz króluje na scenach, nie ma zielonego pojęcia, czym jest metafizyka słowa w teatrze.

Brakuje dawnych mistrzów?
– Bardzo nam brakuje Jerzego Treli – mieliśmy wspólne plany. Na jubileusz 60-lecia STU przygotowuję spektakl oparty na „Fauście” Goethego. Dostrzegłem inspirujące paralele. Goethe pracował 60 lat nad „Faustem”, STU właśnie obchodzić będzie 60-lecie.

Jerzy Trela kilkanaście lat grał mistrzowski monodram „Wielkie kazanie księdza Bernarda” Leszka Kołakowskiego. Jak trzeba było jakiegoś demona czy ducha albo samego diabła zagrać, to Jerzy Trela był najlepszy. W „Hamlecie” Duch Ojca, w „Weselu” Chochoł – i dalej w „Wyzwoleniu” i „Akropolis”, bo graliśmy cały tryptyk pod wspólnym tytułem „Wędrowanie”. „Hamlet” jest już grany przez 25 sezonów i bezcielesny głos Jerzego Treli elektryzuje przedstawienia.

Ale już wcześniej grzmiał z wawelskiej wieży: „Wyzwolin ten doczeka się dnia, kto własną wolą wyzwolony” w trakcie widowisk podwawelskich, kiedy podczas wianków krakowskich gromadziło się 200 tys. ludzi. Teraz w scenariuszu „Fausta” zatrudnimy sztuczną inteligencję, żeby mówiła głosem Treli. To będzie mefistofeliczny, cyfrowy głos Jerzego Treli – inaczej mówiąc, diabelska robota.

Czyli sztuczna inteligencja jednak na coś się panu przyda.
– Owszem, będzie służyła, nabierze lucyferycznych znaczeń, będzie na swoim miejscu.

Często powtarza pan nazwisko Wyspiańskiego

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Artystką się bywa

Te wyjątkowe momenty są ulotne i najczęściej poprzedzone ogromną pracą

Justyna Sieńczyłło – aktorka teatralna i telewizyjna, dyrektorka naczelna i artystyczna warszawskiego Teatru Kamienica, który założyła z mężem Emilianem Kamińskim

Artystka nie kojarzy się z walką, raczej z wrażliwością.
– Mój mąż mawiał, a ja się do tego przychylam, że artystką się bywa. Nasz zawód jest przede wszystkim jednak rzemiosłem, w dużej mierze polega na warsztacie. Artysta to wielkie słowo. Te wyjątkowe momenty są ulotne i najczęściej poprzedzone ogromną pracą. Ale dla nich warto uprawiać ten zawód. Takie pojedyncze chwile przeżyłam, grając ukochany spektakl męża i mój „Wiera Gran” w reżyserii Barbary Sass, o pełnej determinacji kobiecie, która musiała stoczyć niejedną ciężką walkę… (…) W kawiarni, w której siedzimy, jeszcze przed wybuchem II wojny światowej występowała Wiera Gran. Akompaniował jej Władysław Szpilman. Po drugiej stronie, przy alei Solidarności, kiedyś ulicy Leszno, znajdowała się Cafe Sztuka. Tam z kolei Wiera śpiewała już w czasie wojny, w trakcie pobytu w getcie warszawskim. Słuchacze na widowni pili gorącą wodę, ewentualnie stać ich było na kawałek chleba. Ale przede wszystkim słuchali piosenek Wiery i dzięki nim przenosili się mentalnie i emocjonalnie do innego świata. W tych krótkich chwilach mur oddzielający getto od strony „aryjskiej” nie istniał! To była walka tych ludzi o każdą minutę życia. (…)

Dostałaś za tę tytułową, wielką rolę nominację do Feliksa, jednej z najważniejszych nagród teatralnych w Polsce.
– To miłe, ale dla mnie największą nagrodą jest to, że w teatrze komediowym ten dramatyczny spektakl jest dla ludzi czymś więcej niż przedstawieniem. Często słyszę po nim od widzów, że im pomogłam, dotknęłam ważnych strun, a nawet, że wyleczyłam z traumy. Niezwykle budujące jest, że gramy ten tytuł już od 12 lat. Nie zdejmujemy go z afisza.

Inną walczącą kobietą, o której zrobiłam spektakl w Kamienicy, była Pola Negri. Wybitna artystka, która przed wojną mieszkała tuż za rogiem, przy Elektoralnej. Oddajemy tu cześć i honor wielu wybitnym artystkom i artystom. Widzowie mówią o nas, że Kamienica to najbardziej warszawski teatr w Warszawie. Na tym bardzo zależało Emilianowi, cieszę się, że nasi widzowie to doceniają. (…)

Walczysz każdego dnia. Na jakich poziomach?
– Jeśli musisz coś zrobić i wiesz, że tylko ty możesz tego dokonać, bo liczą na ciebie inni, to możesz naprawdę dużo! Nawet przenosić góry. Zdajemy egzamin każdego dnia. Czasem prostszy, czasem trudniejszy. Kiedy wchodziłam do zawodu dwadzieścia kilka lat temu, miałam zupełnie inne doświadczenia i oczekiwania, i inne walki do stoczenia niż teraz, jako matka dwóch dorosłych synów, jako dyrektorka teatru, której zmarł mąż, jako aktorka. Życie stawia na naszej drodze przeszkody skrojone na naszą miarę. Czasami ludzie mnie dopytują: jak dałaś radę? (…) Gdybyś mnie o to zapytała 20 lat temu, gdy Emilian zaczął już realnie tworzyć wymarzony przez siebie teatr, odpowiedź byłaby inna. Spodziewałam się, że będzie ciężko, ale nie sądziłam, że aż tak. On też się tego nie spodziewał. Bagaż odpowiedzialności, który dźwigamy, rośnie z roku na rok. Zatrudniamy ludzi, którzy z tej pensji utrzymują siebie i swoje rodziny. To wielka odpowiedzialność.

A wracając do mojej walki, to walczę również o to miejsce, o tę kamienicę. Nie jest tajemnicą, że lata temu pojawiła się grupa ludzi, która chciała przejąć przestrzeń Teatru Kamienica na inne cele. To nie jest nasza własność, tylko wspólnoty mieszkaniowej, która wynajmuje piwnicę pod działalność teatru. Stan prawny jest skomplikowany. Miasto ma większość praw własności w tej przestrzeni. Teraz walczymy o to, aby móc odkupić choć część tej przestrzeni, którą zajmuje Teatr Kamienica, bo to sprawi, że nie będzie nas można stąd usunąć i już nikt z dnia na dzień nie będzie próbował zabetonować naszych drzwi, jak to się działo kilka lat temu. Sprawa ciągnie się i wyniszcza nas od lat, ale my się nie poddamy. Teraz, gdy Emiliana już nie ma, walczę ja. (…) Rozmawiam z urzędnikami, z aktorami, z dziennikarzami, muszę działać.

Latem 2003 r. Emilian Kamiński przyszedł do ogrodu przy waszym domu, gdzie akurat siedziałaś z przyjaciółką. Oznajmił, że ma pomysł na Teatr Kamienica.
– Wtedy w ogóle nie było to oczywiste. Nikt w Polsce nie zbudował prywatnego teatru, własnymi rękami. Tak, własnymi, bo Emilian już jako nastolatek ciężko pracował, m.in. na budowach, przy rozładunku wagonów z węglem, i te wszystkie umiejętności, które posiadł we wczesnej młodości, wykorzystał przy tworzeniu teatru. Jego marzenie dotyczące własnego teatru też nie rozpoczęło się tamtego lata w 2003 r. Kiedy w PRL Emilian był etatowym aktorem Teatru Ateneum w Warszawie, do Polski przyleciał Joseph Papp, producent amerykański. Zobaczył Emiliana na scenie, zachwycił się jego talentem i charyzmą. Zaprosił go jako jedynego aktora z teatru na obiad, wraz z ówczesnym dyrektorem Ateneum,

Fragmenty rozmowy z książki Magdaleny Kuszewskiej Wojowniczki, Lira, Warszawa 2024

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Aktor uczy się każdego dnia

Chciałbym doświadczyć spektaklu nie do uratowania

Łukasz Simlat – (ur. w 1977 r.) w 2000 r. ukończył Akademię Teatralną w Warszawie. W latach 2007-2010 związany z Teatrem Powszechnym, a w latach 2012-2016 z Teatrem Studio. Od 2022 r. jest członkiem zespołu Ateneum. Współpracował z wieloma innymi warszawskimi teatrami. Za drugoplanowe role w „Zjednoczonych stanach miłości” i „Amoku” otrzymał nagrody na FPFF w Gdyni. Drugoplanowa kreacja w „Bożym Ciele” przyniosła mu Orła.

W ostatnich latach jesteś bardzo aktywny zawodowo i współpracujesz z czołowymi polskimi reżyserami. Wszedłeś w najlepszy etap kariery?
– Czuję się dobrze w obecnym momencie kariery. Ludzie mnie różnie odbierają, nie jestem zaszufladkowany, staram się bawić swoim zawodem w całej rozciągłości, od komedii po dramat. Przede wszystkim chcę, żeby praca mnie satysfakcjonowała, bo przyniesie to najlepszy efekt przed kamerą i dam radość widzom. Nieposkromione aktorskie ego każe jednak cały czas czekać na to, co jest za zakrętem. Niewiadoma daje rodzaj adrenaliny, bo pytamy, jaki będzie następny projekt i kiedy się przydarzy. Ogólnie jest dobrze, warto wychodzić z domu i czasem schylać się po najmniejsze role, zwłaszcza jeśli są równie ciekawe jak epizod w „Kosie”. W naszym zawodzie trzeba szukać frajdy i korzystać z pomocy wyobraźni, która pozwala oszacować, jaki film może powstać. Cała praca odbywa się przed wejściem na plan. Dopiero w trakcie zdjęć zderzamy nasze potrzeby i pomysły z rzeczywistością.

Wydaje się, że starannie dobierasz role. Można w Polsce pozwolić sobie na odrzucanie słabszych propozycji?
– Czytałem raz wywiad z Seanem Pennem, który był w szczytowym momencie kariery, niedługo po odebraniu Oscara za „Rzekę tajemnic”. Wzruszyło mnie, jak aktor powiedział, że scenariusz „Obywatela Milka” wyciągnął ze sterty 50 tekstów leżących na biurku i pomyślał: „To jest ten szczęśliwy reżyser, do którego się uśmiecham”. Nie jestem w tak uprzywilejowanej sytuacji jak Penn. Odrzucam propozycje, które mnie kompletnie nie interesują, są opakowane w rodzaj złej emocji albo dotykają tematu, którego nie należy moim zdaniem promować. Czasem z przymusu, gdy dostaję nie do końca satysfakcjonujący tekst, staram się nałożyć na niego własne pomysły, aby rozwinąć postać. Może twórcy mnie posłuchają i stwierdzą, że warto coś zmienić? Za każdym razem rozpoczynam nową przygodę, która zależy od koncepcji scenariusza i wizji reżysera.

Co najbardziej zafascynowało cię w scenariuszu „Sezonów”, które opowiadają o parze aktorów pracujących w małym teatrze i przeżywających kryzys małżeński?
– Czytając tekst, miałem wrażenie, że każdą scenę przeżyłem, byłem jej świadkiem, słyszałem, że się zdarzyła, albo wierzę, że mogłaby się zdarzyć. Znam środowisko teatralne i realia ciasnych korytarzy, wiem, jak cały organizm pracuje na zapleczu, podczas prób lub w trakcie spektaklu. Elementem, który chyba najbardziej mnie ujął i przyciągnął do pracy z Michałem Grzybowskim, była mieszanka gatunkowa. Lubię się poruszać w konwencji komediodramatu

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.