Tag "Antoni Macierewicz"
Lustratorzy i lustrowani
Lustracja stała się narzędziem „wymiany elit”, co oznacza najczęściej awans dla miernot Paweł Siergiejczyk
Tego samego dnia, 10 października 2025 r., zmarło dwóch niewątpliwie zasłużonych Polaków: 95-letni prof. Adam Strzembosz, znany prawnik, w latach 90. pierwszy prezes Sądu Najwyższego, oraz 76-letni Mirosław Chojecki, od 1976 r. główny organizator drugiego obiegu wydawniczego, później wydawca i producent filmowy na emigracji w Paryżu i w III RP. Akurat tego dnia miała też miejsce uroczystość nazwania jednej z sal w budynku Sejmu imieniem Leszka Moczulskiego, zmarłego dokładnie rok wcześniej w wieku 94 lat byłego posła i przywódcy Konfederacji Polski Niepodległej, a przy tym autora wielu cennych książek z dziedziny historii i geopolityki.
Tych trzech ludzi wiele łączyło. Przede wszystkim krytyczny stosunek do władz PRL, chociaż chyba nie do samego państwa, które umożliwiło im ukończenie studiów na Uniwersytecie Warszawskim (Strzembosz i Moczulski – prawo, Chojecki – chemia), mimo że wywodzili się ze środowisk jakże odległych od PZPR: Strzembosz z rodziny endeckiej, Moczulski – z piłsudczykowskiej, matką Chojeckiego zaś była Maria Stypułkowska, sławna „Kama” z batalionu „Parasol”, uczestniczka zamachu na Kutscherę.
Wydawać by się mogło, że wszyscy trzej odeszli jako ludzie życiowo spełnieni i docenieni przez dzisiejszą Polskę. Jeszcze prezydent Komorowski odznaczył prof. Strzembosza Orderem Orła Białego, a Leszka Moczulskiego Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski, natomiast prezydent Duda trzy lata temu nadał Order Orła Białego Chojeckiemu. Ale to tylko pozory, bo cóż z tego, że wszyscy trzej byli przez całe życie szczerymi antykomunistami, skoro to właśnie antykomunistyczna III Rzeczpospolita zafundowała im długie lata upokorzeń?
Zabrane podpisy
Dziś nie warto już cytować wypowiedzi Zbigniewa Ziobry, Andrzeja Dudy i innych niedouczonych prawników z PiS, którzy od dawna atakowali Adama Strzembosza jako rzekomo winnego braku oczyszczenia wymiaru sprawiedliwości z PRL-owskich sędziów w latach 90. To zarzuty nie tylko głupie, ale wręcz kłamliwe. W ten sposób polska prawica mściła się na sędziwym profesorze, który konsekwentnie bronił praworządności, odkąd zaczęła być łamana przez rządy PiS.
Ale przecież polska prawica po raz pierwszy upokorzyła prof. Strzembosza już 30 lat temu, gdy próbowano wystawić jego kandydaturę w wyborach prezydenckich. Kampanię profesora w 1995 r. organizowało głównie Porozumienie Centrum, czyli pierwsza partia Jarosława Kaczyńskiego. I to właśnie Kaczyński próbował uczynić ze Strzembosza swoją marionetkę – taką pierwszą wersję Dudy czy Nawrockiego. A gdy to się nie udało, porzucił kandydaturę pierwszego prezesa Sądu Najwyższego, zabierając mu podpisy niezbędne do rejestracji i wystawiając własnego brata, wówczas prezesa Najwyższej Izby Kontroli. Trudno się dziwić, że potem prof. Strzembosz już nigdy nie miał zaufania do Kaczyńskiego i jego metod uprawiania polityki.
Obrona praworządności przez prof. Strzembosza w ostatnim dziesięcioleciu nie powinna jednak przesłaniać faktu, że w pierwszej dekadzie III RP sam przyłożył rękę do zbudowania systemu, który później wyniósł PiS do władzy. Chodzi o konkretną decyzję, jaką Adam Strzembosz podjął 16 października 1998 r., w ostatnim dniu swojego urzędowania w Sądzie Najwyższym. Powołał wówczas na stanowisko pierwszego rzecznika interesu publicznego, czyli najważniejszego prokuratora lustracyjnego, sędziego Bogusława Nizieńskiego, z którym znali się z pracy w PRL-owskim Ministerstwie Sprawiedliwości, gdzie w 1980 r. wspólnie zakładali struktury Solidarności.
Fanatyczny inkwizytor
Ta nominacja, dokonana wbrew, a może nawet na złość prezydentowi Kwaśniewskiemu przez odchodzącego szefa Sądu Najwyższego, uruchomiła wieloletnią krucjatę lustracyjną pod wodzą fanatycznego inkwizytora, jakim był zmarły w maju 2025 r. Bogusław Nizieński. Każdy, nawet najmniejszy ślad wskazujący na kontakty z PRL-owskimi służbami stanowił dla Nizieńskiego podstawę do oskarżenia, co w praktyce oznaczało złamanie kariery i trwałe przyklejenie łatki agenta, niezależnie od ostatecznego wyroku sądu lustracyjnego. Oskarżenia bowiem były głośne i spektakularne, a wyroki zapadały po wielu latach, już bez rozgłosu.
Taki system wprowadziła pierwsza ustawa lustracyjna, uchwalona 11 kwietnia 1997 r., zaledwie kilka dni po przyjęciu Konstytucji III RP głosami szerokiej koalicji parlamentarnej SLD, PSL, Unii Wolności i Unii Pracy, wbrew pozostającej wówczas poza Sejmem prawicy. Jednak ustawę lustracyjną przyjęła już inna nieformalna koalicja – ludowców, UW i UP – mimo sprzeciwu rządzącej lewicy. A ponad rok później, gdy do władzy wróciła prawica pod szyldem AWS, ci sami ludowcy wraz z Unią Wolności pomogli odrzucić weto prezydenta Kwaśniewskiego do ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej.
W ten sposób w końcówce lat 90. stworzono całą infrastrukturę „przemysłu pogardy i nienawiści”, ujednoliconą w 2007 r. pod szyldem IPN, który przejął zadania rzecznika interesu publicznego. Od tego momentu instytut był już nie tylko strażnikiem i dysponentem archiwów dawnej bezpieki, ale również publicznym oskarżycielem, a faktycznie najwyższym sądem, od którego zależała każda kariera w państwie polskim. Przynajmniej do czasu, gdy ludzie aktywni w czasach Polski Ludowej zajmowali istotną pozycję w elitach III RP.
Pierwsza dekada obecnego stulecia upłynęła pod znakiem lustracyjnego polowania na czarownice, którego nie rozpoczął jednak ani bezwzględny sędzia Nizieński (nawet odchodząc z urzędu w 2004 r., pozostawił listę ponad 550 osób niezlustrowanych z powodu braku wystarczających dowodów), ani żaden
Autor swego czasu pracował w Urzędzie ds. Kombatantów, gdzie zajmował się weryfikacją działaczy opozycji i osób represjonowanych w PRL, w tym kolejnymi wnioskami Mirosława Chojeckiego
Mitoman bezpieczeństwa narodowego
Sławomir Cenckiewicz jako szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego rozpęta wojnę totalną z rządem
„Będzie to wojna, w której najdzielniej będą bili się królowie, ale ginąć będą zwykli ludzie. My wszyscy stracimy na tym konflikcie rządu z prezydentem, bo sparaliżowana zostanie machina państwowa. Po wyborach i jeszcze w trakcie kampanii moja hipoteza była taka, że Jarosław Kaczyński będzie chciał uczynić z Kancelarii Prezydenta i z urzędu głowy państwa bastion, z którego będzie wyprowadzany szturm na demokratyczną większość rządzącą. Nominacja Cenckiewicza jasno wskazuje, że nie można mieć co do tego już wątpliwości”, stwierdził w rozmowie z „Faktem” prof. Tomasz Nałęcz.
Trudno się nie zgodzić z profesorem. Nigdy dotąd w najnowszej historii Polski nie zdarzyło się, aby tak ważną dla bezpieczeństwa kraju funkcję pełniła osoba bez kompetencji, zacietrzewiona politycznie, gotowa dla własnych interesów Polskę podpalić. Człowiek, nad którym nikt nie będzie sprawował kontroli. Razem z chuliganem stadionowym szczycącym się stosowaniem przemocy stworzą niebezpieczny duet. Cenckiewicz jest z wykształcenia historykiem specjalizującym się w lustracji i w szczuciu na zasłużone osoby. Nigdy nie zajmował się obronnością, polityką międzynarodową ani szeroko pojętym bezpieczeństwem.
Likwidator WSI
W 2006 r. Antoni Macierewicz uderzył w polską armię, niszcząc wywiad i kontrwywiad wojskowy. A Cenckiewicza, wówczas 35-letniego pracownika gdańskiego oddziału IPN, ulokował na czele komisji likwidacyjnej Wojskowych Służb Informacyjnych. W komisji kierowanej przez Cenckiewicza zasiadał m.in. Tomasz L., związany z PiS pracownik warszawskiego ratusza (pracę dostał za czasów prezydentury Lecha Kaczyńskiego). W 2022 r. urzędnik został zatrzymany przez Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego pod zarzutem współpracy z wywiadem rosyjskim. Będąc w komisji likwidacyjnej WSI, „ruski szpion” miał dostęp do najważniejszych tajemnic wywiadu i kontrwywiadu wojskowego. Cenckiewicz przydzielił Tomasza L. do zespołu, który miał się zajmować inwentaryzacją grup operacyjnych, czynnymi sprawami operacyjnymi, ewidencją operacyjną, rozkazami niejawnymi. Po zatrzymaniu Tomasza L. przez ABW bagatelizował jego rolę w komisji likwidacyjnej. Stwierdził, że jako przewodniczący komisji nie miał wpływu na dobór swoich współpracowników, nie znał Tomasza L., który był człowiekiem Radosława Sikorskiego, wówczas ministra obrony.
Cenckiewicz pracował w komisji likwidacyjnej WSI do jesieni 2007 r. W międzyczasie dostał fuchę w radzie nadzorczej państwowej spółki Operator Logistyczny Paliw Płynnych (OLPP), zajmującej się magazynowaniem paliw, a także ich przeładunkiem. Firma była nadzorowana przez ludzi Antoniego Macierewicza, a Cenckiewicz (bez doświadczenia w branży paliwowej i w nadzorze nad spółkami prawa handlowego) trafił do OLPP „jako przedstawiciel świata nauki”, co zabrzmiało iście komicznie.
Ofiara tuskowego reżimu
W latach 2016-2023 Cenckiewicz był dyrektorem Wojskowego Biura Historycznego. Ulokował go tam Antoni Macierewicz jako szef MON. Zamiast dbać o dziedzictwo polskiego oręża, pisowski historyk zajęty był szczuciem na przeciwników politycznych, za co wkrótce stanie przed sądem. W maju br. usłyszał prokuratorskie zarzuty pomocnictwa w odtajnieniu przez szefa MON Mariusza Błaszczaka fragmentów planu obronnego Polski „Warta” i wykorzystaniu ich w propagandowym serialu „Reset”. Cenckiewicz nie tylko kłamliwie oskarżył rząd PO-PSL, że w razie rosyjskiej agresji chciał oddać Putinowi polskie terytorium na wschód od linii Wisły, ale też zdradził tajemnice polskiej armii, m.in. liczebność wojska, jego uzbrojenie, możliwości operacyjne. „Reset”, emitowany w upolitycznionej TVP przed wyborami parlamentarnymi, miał pomóc PiS utrzymać się przy władzy i zohydzić w oczach Polaków Donalda Tuska oraz innych polityków PO jako zdrajców będących na usługach Niemiec i Rosji.
Gdy Cenckiewicz wchodził na przesłuchanie do prokuratury, czekała na niego grupa zwolenników, wśród których byli Mariusz Błaszczak i Karol Nawrocki. „To zemsta za film »Reset«, za książkę »Zgoda«, ale w dłuższej perspektywie to jest pewnie zemsta za wszystko, co ja w swoim życiu zrobiłem. Prawie 30 lat siedzę w archiwach, napisałem ponad 30 książek, ale oni pamiętają te najważniejsze. Pamiętają książki o Wałęsie – za to mnie nienawidzą, pamiętają likwidację WSI i książkę »Długie ramię Moskwy« i pamiętają »Reset« i »Zgodę«, czyli dekonspirację i obnażenie ich prorosyjskiej polityki, współpracy z FSB. To są rzeczy, których mi nigdy nie zapomną i będą mnie zawsze za to ścigać. Represje nie są pierwsze, ale po raz pierwszy będę miał postawione zarzuty karne”, biadolił pisowski historyk.
Ponieważ zarzuty usłyszał 8 maja, tego dnia zaś w polskim Kościele katolickim wspomina się św. Stanisława, biskupa i męczennika, Cenckiewicz zaczął bredzić, że „on jest symbolem stanięcia naprzeciwko tyranii władzy”, a „dziedzicem złego
Macierewicz wchodzi do gry
Jedną z pierwszych decyzji Karola Nawrockiego będzie publikacja aneksu do raportu z likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych
Dla środowiska pisowskiego aneks jest niczym Księga Objawienia. Zamiast wizji końca świata zapisano w nim wizje Antoniego Macierewicza o układzie, który stworzył III RP. Aneks ma kilkaset stron i powstał w 2007 r. Jest uzupełnieniem raportu z likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych, zwanego raportem Macierewicza, o rzekomo przestępczej działalności WSI, które dla PiS były wcieleniem wszelkiego zła. Według teorii spiskowych wszechwładne WSI oplotły Polskę siecią powiązań i interesów. Ludzie wojskowych tajnych służb mieli przeniknąć do świata biznesu i nauki, do polityki, mediów i podziemia przestępczego, czerpiąc z tego gigantyczne zyski. A nawet ponoć kreowali wydarzenia medialne i polityczne, np. sprawę taśm Renaty Beger. Były to absurdalne teorie, a gdyby zawierały choć odrobinę prawdy, Polska nigdy nie zostałaby członkiem NATO, bo przecież USA i inne państwa sojusznicze nie dopuściłyby formacji przestępczej do najważniejszych tajemnic.
WSI, czyli kontrwywiad i wywiad wojskowy, utworzono na początku lat 90. W 2006 r., gdy rządziła koalicja PiS-LPR-Samoobrona, WSI zostały zlikwidowane, a w ich miejsce powstały Służba Kontrwywiadu Wojskowego (SKW) i Służba Wywiadu Wojskowego (SWW). W koalicyjnym rządzie Antoni Macierewicz był wiceministrem obrony narodowej, likwidatorem WSI, weryfikatorem ich kadr oraz szefem SKW.
Macierewicz powołał dwie tajne komisje: weryfikacyjną i likwidacyjną WSI. Sam stanął na czele tej pierwszej, do której dokooptował bliskich współpracowników, historyków IPN i działaczy PiS. Kierownictwo drugiej powierzył Sławomirowi Cenckiewiczowi oraz Piotrowi Woyciechowskiemu, swojemu wychowankowi, który jako student astronomii pomagał mu na początku lat 90. w przygotowaniu listy agentów SB. W komisji kierowanej przez Cenckiewicza zasiadał m.in. Tomasz L., ulokowany przez PiS w warszawskim ratuszu. W 2022 r. urzędnik został zatrzymany przez Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego pod zarzutem współpracy ze Służbą Wywiadu Zagranicznego Federacji Rosyjskiej.
Zdrada stanu
Tak zwany raport Macierewicza opublikowano w lutym 2007 r. Wywołał on oburzenie nie tylko w Polsce, ale też u partnerów z NATO. Był to czas, gdy polscy żołnierze uczestniczyli w misjach w Afganistanie i w Iraku, a Macierewicz ujawnił szczegóły operacji, nazwiska oficerów i współpracowników wojskowych służb, w tym działających za granicą. W raporcie podane zostały także informacje na temat współpracy polskich i sojuszniczych służb specjalnych. Macierewicz naraził życie tysięcy żołnierzy i sparaliżował wojskowy wywiad i kontrwywiad. Były szef WSI gen. Marek Dukaczewski nazwał takie działanie zdradą stanu. Natomiast poseł PO Marek Biernacki (szef MSWiA w rządzie AWS-UW) powiedział: „Ujawniając te nazwiska, pan Macierewicz naruszył interesy państwa polskiego. Teraz obce służby mogą wykorzystywać raport jako doskonałą bazę werbunkową. Do tego podważa zaufanie sojuszników naszego kraju, m.in. w ramach NATO, i na dziesięciolecia sparaliżuje pozyskiwanie współpracowników dla polskich specsłużb”.
Wzburzenia nie krył prof. Władysław Bartoszewski. „Cały świat patrzy na Polskę i zastanawia się, co się u nas wyprawia. Staniemy się dla świata niewiarygodni, a odrobienie tych strat zajmie długie lata”, grzmiał były szef MSZ. W raporcie jako współpracowników WSI wskazano czterech urzędujących ambasadorów i kilkunastu attaché w polskich ambasadach, których w trybie nagłym ściągnięto do Polski. A przecież normalną rzeczą jest, że dyplomaci na placówkach współpracują z wywiadem. Ambasador RP w Kuwejcie Kazimierz Romański podpadł Macierewiczowi, bo jego nazwisko znalazło się na liście osób szkolonych w 1983 r. w Moskiewskim Państwowym Instytucie Stosunków Międzynarodowych. Romański w Kuwejcie był też przedstawicielem NATO, a polska ambasada stanowiła punkt kontaktowy Sojuszu w tym kraju. Odwołanie ambasadora wywołało niezadowolenie USA, ale ówczesna szefowa MSZ
Macher smoleński
W czyim interesie działał Wacław Berczyński, zaufany człowiek Antoniego Macierewicza?
Prokuratura Krajowa poszukuje Wacława Berczyńskiego. Były współpracownik Antoniego Macierewicza i szef podkomisji smoleńskiej (w latach 2016-2017), która propagowała teorie o zamachu na samolot prezydencki, ma usłyszeć zarzuty w związku z utrudnianiem śledztwa dotyczącego katastrofy smoleńskiej. Grozi mu nawet pięć lat więzienia.
Zaginione dowody
W 2016 r. Berczyński przejął z prokuratury materiał dowodowy, tj. fragmenty rozbitego tupolewa. Chodzi o kilkadziesiąt elementów, m.in. części kadłuba, skrzydeł, wyposażenia samolotu. Dowody te nie zostały zwrócone, a część zniszczono w trakcie tzw. badań, które z nauką nie miały wiele wspólnego. Prokuratura jeszcze za rządów PiS wielokrotnie i bezskutecznie prosiła podkomisję o zwrot materiału dowodowego. Ale wtedy Macierewicz i jego pseudoeksperci byli dla śledczych bohaterami.
„Gdyby nie on (Macierewicz) i współpracujący z nim naukowcy w Zespole Parlamentarnym, wiele faktów nigdy nie wyszłoby na jaw. Trzeba o tym mówić i przypominać o tej ogromnej pracy w bardzo trudnych warunkach, pod ciągłym »ostrzałem« medialnym. Bardzo dobrze się stało, że ci sami specjaliści są w rządowej komisji powołanej przez pana ministra Macierewicza w ramach Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych”, prawił w 2020 r. Marek Pasionek, zastępca prokuratora generalnego i jednocześnie szef jednego z zespołów śledczych, które zajmowały się wyjaśnianiem przyczyn katastrofy smoleńskiej.
Nie wiadomo, gdzie są zaginione części tupolewa. Na początku marca br. Żandarmeria Wojskowa w poszukiwaniu materiału dowodowego wkroczyła do domu Ewy Stankiewicz i jej męża Duńczyka Glenna Jørgensena. Stankiewicz to propagatorka zamachu smoleńskiego, a jej mąż był członkiem podkomisji. „To działania pozorowane i zastraszające, które mają zdyscyplinować osoby, które starają się dociec prawdy, które mają w ręku dowody na eksplozję i zbrodnię, która się dokonała. To niebywałe, by w demokratycznym państwie nie można było rozliczyć zbrodni na prezydencie Polski i 95 osobach kluczowych dla suwerenności państwa”, oburzała się Stankiewicz.
Ale pretensje powinna mieć do Macierewicza. To kapłan religii smoleńskiej wskazał prokuraturze Jørgensena jako odpowiedzialnego za przejęcie dowodów rzeczowych i samowolne nimi dysponowanie.
Wojna w rodzinie
Być może Macierewicz celowo wystawił Jørgensena, bo jest z nim i jego żoną skłócony, choć po przeszukaniu mówił, że „w tej sprawie mamy do czynienia z przestępczością ze strony formacji, która te działania wykonała”.
Duńczyk publicznie krytykował Macierewicza za sposób zarządzania podkomisją smoleńską. „Obecny przewodniczący Antoni Macierewicz prezentuje żarliwy patriotyzm i przez wielu jest postrzegany jako bojownik o prawdę smoleńską. Jednak kierowanie badaniami wypadku lotniczego wymaga określonych zdolności i kompetencji. (…) Przewodniczący nigdy nie zaplanował ani przedmiotu prac, ani środków, ani zasobów ludzkich w celu przesłuchania świadków, a kiedy przesłuchania te zostały podjęte z inicjatywy własnej członków podkomisji, nakazał zaprzestanie wszelkich przesłuchań świadków w fazie, kiedy zaczęli być przesłuchiwani wyżsi rangą pracownicy wojska”, oskarżał Jørgensen.
Macierewicz miał też zablokować w TVP za czasów PiS krytyczny wobec podkomisji smoleńskiej film Stankiewicz „Stan zagrożenia”. „Bardzo mnie niepokoi to, co się dzieje w podkomisji. Sądząc po owocach – mija pięć lat, a Polska nie ma raportu końcowego, który miał być dopiero pierwszym krokiem, narzędziem do poprawy bezpieczeństwa państwa. Jeśli taki raport zostanie opublikowany pod koniec kadencji, to będziemy mogli go włożyć do szuflady. Nie ma raportu, nie ma zarzutów. Ja oczekuję bezpiecznego państwa. A nie mam poczucia, by bezpieczne było państwo, które pozwala zginąć prezydentowi, pierwszej damie i całej delegacji. I że taka zbrodnia pozostaje bezkarna”, napisała w oświadczeniu Stankiewicz.
Wróćmy jednak do Wacława Berczyńskiego. Jak ustaliłem, nie stawił się on w prokuraturze. I raczej nie ma co liczyć na to, że się pojawi. Współpracownik Macierewicza mieszka na stałe w USA i oprócz polskiego paszportu ma amerykański. Berczyński to tajemnicza postać. Z Polski za ocean (najpierw do Kanady, potem do USA) wyjechał w 1981 r., tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego. Chwalił się, że był współzałożycielem Solidarności
Smoleński kult, smoleński hochsztapler
15 lat kłamstw, które niszczą Polskę
Mija 15 lat od katastrofy smoleńskiej. To tragiczna data w polskiej historii, śmierć poniósł prezydent RP, a także wiele wybitnych postaci naszego życia politycznego. To już się nie zmieni – historię III RP dzielimy na tę przed Smoleńskiem i tę po Smoleńsku. Miesiące po katastrofie uważamy za czas narodowej traumy. Tym bardziej boli, że Smoleńsk został tak bezwzględnie wykorzystany w polskiej polityce, że żałoba, publiczny żal – stały się towarem. Po trumnach do władzy – pisaliśmy już kilka tygodni po katastrofie.
Nieustannie podsycana wiara, że 10 kwietnia 2010 r. pod Smoleńskiem doszło nie do katastrofy, lecz do zamachu, stała się polityczną religią, otwierającą PiS drogę do władzy. Głównym jej męczennikiem był Jarosław Kaczyński, a kapłanem – Antoni Macierewicz. To on miał wykryć zbrodnię.
Pamiętamy te powtarzające się co miesiąc sceny – Kaczyńskiego na drabince, wołającego, że Antoni już jest blisko, że za chwilę ujawni straszliwą prawdę. Oczywiście nic takiego nie następowało. Nawet wtedy, gdy PiS przez osiem lat rządziło, miało pod sobą wszystkie państwowe służby i prokuraturę – nic nowego w sprawie katastrofy smoleńskiej nie zostało przedstawione. Mieliśmy za to kłamstwo za kłamstwem. Wszystko po to, by budować, a potem podtrzymywać emocje wokół katastrofy: że zorganizowano zamach, że winni zostaną ujawnieni, a w zasadzie od początku wiadomo, że to Rosjanie i Tusk.
Szło to wielotorowo. Pisowskie media szalały, co tydzień racząc nas kolejnymi bredniami: że na lotnisku była sztuczna mgła, że rozpylono hel, że Tu-154M ściągnięto magnesem. Że tupolew to przerobiony bombowiec i powinien wytrzymać upadek z 80 m, a brzoza nie urwała skrzydła, tylko Rosjanie sami ją złamali. Poza tym w skrzydle była bomba, były dwa wybuchy, trzy osoby przeżyły, a rannych dobijano. A na koniec Tusk gratulował zamachu Putinowi. To tylko część bzdur wynotowanych z tamtych dni.
Inaczej zachowała się prokuratura. Najpierw śledztwo w sprawie katastrofy prowadziła Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie. Potem przejęła je Prokuratura Krajowa. I od marca 2016 r. prowadzi je Zespół Śledczy nr 1 Prokuratury Krajowej. Rozpostarto przed nim czerwony dywan, bo PiS wierzyło, przynajmniej oficjalnie, że udowodni on tezę o zamachu. Prokuratura zarządziła więc ekshumacje, nie licząc się ze sprzeciwem rodzin. Pobrano próbki ze szczątków ofiar i wysłano je do trzech laboratoriów za granicą: jednego we Włoszech i dwóch w Wielkiej Brytanii, wierząc, że badania wykażą ślady materiałów wybuchowych. Próbki ciał, jak zapowiadano początkowo, miały być zbadane w ciągu pół roku, potem te terminy się przedłużały. „Te ekshumacje już dawno są zakończone, z tego, co wiem, niczego nie wniosły do śledztwa, oprócz konkluzji, że pasażerowie ponieśli śmierć w wyniku obrażeń typowych dla katastrofy komunikacyjnej”, mówił w „Przeglądzie” (nr 16/2022) dr inż. Maciej Lasek, poseł PO, członek komisji Millera, były przewodniczący Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych. A dlaczego prokuratura trzyma wyniki badań w tajemnicy? Odpowiedź jest prosta – bo śledztwo jeszcze nie jest zakończone.
Według rzecznika Prokuratury Krajowej akta sprawy liczą już 1979 tomów. W ramach śledztwa weryfikowanych jest równolegle wiele wersji kryminalistycznych. By je sprawdzić, uzyskano już kilkaset opinii i ekspertyz biegłych różnej specjalności i przesłuchano ponad 1000 świadków.
W 2016 r. powołano międzynarodowy zespół biegłych z zakresu medycyny sądowej, którego zadaniem było m.in. określenie przyczyny zgonu, mechanizmu oraz okoliczności powstania stwierdzonych u ofiar obrażeń. „W sumie biegli wydali blisko 200 opinii medycznych, w tym opinie wstępne, uzupełniające i opinię końcową z zakresu medycyny sądowej”, mówił rzecznik Prokuratury Krajowej.
W 2019 r. powołano zaś międzynarodowy zespół biegłych, który miał wydać opinię w zakresie okoliczności katastrofy, w tym jej przyczyn i przebiegu. Zespół opinię przekazał – ta została przesłana tłumaczowi przysięgłemu, by ją przetłumaczył z angielskiego na polski. „Po przetłumaczeniu opinia zostanie poddana analizie w świetle pozostałego materiału dowodowego” – to słowa rzecznika. Ale oddajmy prokuraturom sprawiedliwość – swoją syzyfową pracę prowadzą, nie zaśmiecając opinii publicznej kłamstwami. To było domeną Antoniego Macierewicza.
Macierewicz, jeszcze jako poseł opozycji, prowadził w Sejmie zespół parlamentarny ds. katastrofy. Gdy PiS przejęło władzę, jako minister obrony powołał na bazie tego zespołu podkomisję. Było to w lutym 2016 r. – jej pierwsze posiedzenie odbyło się 7 marca. Podkomisja kosztowała państwo polskie 33 mln zł. Wiemy, że były to pieniądze wyrzucone w błoto. Ale jaki te działania tworzyły image! Tłum na miesięcznicach skandował: „Antoni! Antoni!”, a Macierewicz w glorii wielkiego śledczego mógł jeździć po klubach „Gazety Polskiej”, po salach parafialnych i opowiadać o wybuchach, bombach i spiskach.
Co istotne, żaden z członków podkomisji nie badał wcześniej katastrof lotniczych. Była więc organem złożonym
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl
Jawne tajemnice i niebezpieczne związki
Prokuratura bierze się za ludzi Antoniego Macierewicza
Pułkownik rezerwy Krzysztof G., zaufany człowiek i współpracownik Antoniego Macierewicza oraz Michała Dworczyka, usłyszał zarzuty prokuratorskie. Sprawa jest odpryskiem tzw. afery mejlowej. Chodzi o mejle wykradzione z prywatnej poczty Michała Dworczyka, wówczas szefa KPRM, które potem publikowano w serwisie Poufna Rozmowa na komunikatorze Telegram. Była to korespondencja m.in. z Mateuszem Morawieckim oraz politykami i nieformalnymi doradcami premiera. Oprócz plotek, zakulisowych działań, knowań i intryg w wykonaniu polityków PiS opinia publiczna poznała także informacje, które ze względu na bezpieczeństwo Polski nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego.
Wojskowe plany w prywatnej skrzynce
Choć Krzysztof G. był oficjalnym doradcą w KPRM, do celów służbowych używał (podobnie jak Dworczyk) prywatnej poczty elektronicznej. W przesyłanych wiadomościach pisał o kulisach przetargów dla wojska, uzbrojeniu, przemyśle obronnym. Do mejli dołączał zdjęcia, plany, schematy, notatki. Takie postępowanie było po prostu głupie. Wojskowy współpracownik szefa kancelarii premiera powinien wiedzieć, jak się obchodzić z dokumentami.
W jednej z wiadomości pułkownik informował Dworczyka o programie „Pirat”. Jest to system lekkich przeciwpancernych pocisków kierowanych, opracowany przez Zakłady Metalowe Mesko – jedną z firm strategicznych, produkującą amunicję dla wojska. Do ujawnionych mejli dołączone były takie dokumenty jak opis przeznaczenia zestawu rakietowego, dokładne parametry taktyczno-techniczne wyrzutni oraz samego pocisku, a także szczegółowe informacje na temat stanu realizacji całego projektu. Z załączonej anonimowej notatki można było się dowiedzieć, że Mesko ma trudności w realizacji kontraktów dla armii, za co na spółkę nakładane są wielomilionowe kary. Mesko miało też produkować wadliwe uzbrojenie. Dotyczyło to przenośnych przeciwlotniczych zestawów rakietowych Piorun czy granatów moździerzowych 98 mm, które miały problem z celnością. Natomiast produkowany przez Mesko na licencji izraelskiej przeciwpancerny pocisk kierowany Spike „nie miał potwierdzonej przebijalności przez płytę pancerną chronioną pancerzem reaktywnym ERAWA”. W notatce wspomniano też o brakach w zabezpieczeniu surowcowym do produkcji amunicji i braku wsparcia ze strony rządu. Sytuacja przedsiębiorstwa miała być tak trudna, że pojawiły
Zasłużeni dla PiS
Komu prezydent Andrzej Duda przyznaje najważniejsze odznaczenie państwowe
Order Orła Białego jest najstarszym i najwyższym polskim odznaczeniem. Powinien być nadawany najwybitniejszym Polakom, ludziom o nieposzlakowanej opinii, a także zasłużonym dla Polski najwyższym rangą przedstawicielom państw obcych. I tak też było za prezydentury Lecha Wałęsy, Aleksandra Kwaśniewskiego i Bronisława Komorowskiego. Odznaczeni zostali wtedy m.in.: gen. Stanisław Maczek, Witold Lutosławski, Czesław Miłosz, Karol Modzelewski, Bronisław Geremek, Stanisław Lem, Leszek Kołakowski, Jacek Kuroń, Marek Edelman, Gustaw Herling-Grudziński, Wiesław Chrzanowski.
Prezydent Andrzej Duda przyznał 101 Orderów Orła Białego, z czego 36 pośmiertnie. Poza nielicznymi wyjątkami (jak Franciszek Pieczka, prof. Ryszard Gryglewski czy prof. Henryk Skarżyński) odznaczenie to było przyznawane po linii politycznej i ideologicznej.
Naukowcy
Z okazji Narodowego Święta Niepodległości Orderem Orła Białego odznaczony został były minister edukacji, senator i europoseł PiS Ryszard Legutko. Jak poinformowała Kancelaria Prezydenta, polityk dostał order „w uznaniu znamienitych zasług dla Rzeczypospolitej Polskiej, za osiągnięcia w działalności naukowej, za zaangażowanie na rzecz kształtowania społeczeństwa obywatelskiego i działalność publiczną”. Czy aby na pewno te zasługi są znamienite?
Jeśli chodzi o dokonania naukowe, to są one raczej przeciętne, choć jeszcze 30 lat temu Legutko był postrzegany jako specjalista od filozofii starożytnej, a jego tłumaczenia i komentarze dialogów Platona były lekturą obowiązkową studentów na zajęciach z historii filozofii i historii myśli politycznej. Zamiast nauką Legutko wolał jednak zająć się polityką. Reprezentował najtwardsze, betonowe skrzydło partii Jarosława Kaczyńskiego. Popierał lustrację na uniwersytetach, zamach na niezależność sądownictwa, podporządkowanie edukacji oraz nauki partyjnej ideologii PiS, zwalczał środowiska LGBT, ekologów, liberałów i lewaków. Unię Europejską uważał za twór neomarksistowski i komunistyczny. Usprawiedliwiał lub bagatelizował najgorsze świństwa
Parada kłamców
PiS murem za Macierewiczem. Bo jak przyznać, że religia smoleńska to oszustwo?
Cała Polska widzi, że „badając” przyczyny katastrofy pod Smoleńskiem, Antoni Macierewicz kłamał, fałszował dowody i ukrywał niewygodne ustalenia, m.in. raport amerykańskiego instytutu NIAR (National Institute for Aviation Research), który zajmuje się badaniem katastrof lotniczych. I szantażował tych ekspertów, którzy chcieli pisać prawdę. Państwo polskie za ów dokument zapłaciło, jak pokazuje raport Ministerstwa Obrony Narodowej, 8 mln zł.
Tak wyglądało kłamstwo smoleńskie, na którym PiS pasło się przez całe lata. Bez cienia empatii wobec tych, którzy stracili swoich bliskich.
Liczący 790 stron raport MON wszystkie te sprawy pokazuje czarno na białym.
Okazało się, że raport NIAR, za który – podkreślamy – zapłacono 8 mln zł i który potwierdzał, że pod Smoleńskiem doszło do katastrofy lotniczej, Macierewicz otrzymał już w grudniu 2020 r. Ale nie ujawniał go, gdyż opracowanie zawierało informacje, że zamachu nie było. Macierewicz otrzymał też trzy inne ekspertyzy, europejskie, które podobnie wykluczały zamach. Ich również nie upublicznił. W sumie jego podkomisja zamówiła 112 ekspertyz, by potem traktować je wybiórczo, naginając do swoich potrzeb.
Wiemy też, że zagraniczni eksperci, którzy nie chcieli podpisać się pod tezą o zamachu, byli przez Macierewicza szantażowani groźbą wstrzymania wypłaty wynagrodzenia.
Co ważne, w roku 2022 podkomisja Macierewicza opublikowała raport, w którym wszystkie informacje podważające tezę o zamachu zostały pominięte. Wręcz sfałszowano wyniki zamówionych badań.
NIAR – niewygodni Amerykanie
Na przykład w raporcie podkomisji Macierewicza czytamy, że powołując się na NIAR, podkomisja stwierdziła, iż część lewego skrzydła tupolewa posiadała „widoczne charakterystyczne cechy wybuchu”. W raporcie instytutu nie było zaś o tym mowy, przeciwnie, eksperci NIAR napisali: „Brak wskazań na wybuch”.
W raporcie podkomisji Macierewicza jest jeszcze jedno tego typu fałszerstwo. Otóż zawiera on rzekomy rysunek mający pochodzić z raportu NIAR, przedstawiający zniszczenia Tu-154 po katastrofie, z konkluzją, że istniała możliwość przeżycia pasażerów.
Jak się okazało, w raporcie NIAR tego rysunku w ogóle nie ma, za to jest informacja, że nie było możliwości przeżycia pasażerów. „Nie jesteśmy w stanie stwierdzić, skąd pochodzi ten rysunek, ale na pewno nie pochodzi z raportu końcowego NIAR – mówił Cezary Tomczyk, wiceminister obrony narodowej. – Kwestia tego rysunku jest jednoznaczna, to po prostu poświadczenie nieprawdy w dokumencie państwowym”.
Podobnie było z opisem słynnej brzozy. Podkomisja Macierewicza twierdziła, że zderzenie z brzozą nie mogło być przyczyną katastrofy. Tymczasem raport NIAR wyraźnie podaje, że przeprowadzono symulację, która potwierdza, że w wyniku zderzenia z brzozą „zniszczeniu uległ pierwszy i drugi dźwigar skrzydła”. I że „przyczyną katastrofy było uderzenie skrzydła w drzewo”. Dodajmy, że gdyby nie było brzozy, Tu-154 i tak by się nie uratował, uderzał bowiem w kolejne drzewa, ścinając ich korony, i nie było już szans na ratunek.
To nie koniec fałszerstw. Antoni Macierewicz przekazał, że brytyjski ekspert ds. wypadków lotniczych Christopher Protheroe potwierdził ustalenia członka podkomisji smoleńskiej Kazimierza Nowaczyka o dwóch eksplozjach
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl
Klocek czy sztuka
Otwarto Muzeum Sztuki Nowoczesnej w centrum Warszawy. Od tego aktu nareszcie zaczyna się zabudowa placu przed Pałacem Kultury. Sporo lat temu rozpisano wielki konkurs na zabudowanie tej przestrzeni w samym sercu miasta, największego placu w Europie. Napłynęły prace z całego świata, ze dwie setki. Ściągnąłem te najlepsze do Instytutu Polskiego w Sztokholmie, zrobiliśmy wystawę. Przyznano nagrody, nawet pierwszą, ale żaden projekt nie był wystarczający. Pamiętam, jak Alek Wołodarski, wtedy naczelny architekt Sztokholmu, mówił mi, że jest błąd w założeniu. Jedna osoba czy zespół nie może robić tak wielkiego projektu, to zawsze będzie ułomne, najlepiej się nie śpieszyć, niech to idzie z latami, niech plac jak las zarasta różnymi formami różnych autorów. Tak zaczęło się dziać. Po muzeum szykuje się budowa teatru, który już bierze pod uwagę, że obok będzie miał bryłę muzeum. W ten sposób architektura zaczyna rozmawiać ze sobą. Dobrze więc, że się nie śpieszono.
Nie byłem na otwarciu muzeum, nie miałem zaproszenia, a wiedziałem, że będzie trudno się dostać. I przyszły tłumy.
Kłamał, kłamie i będzie kłamał
Nie ma słowa nadającego się do druku, którym mógłbym opisać demolkę dokonywaną od dziesięcioleci w naszej wspólnocie narodowej przez Antoniego Macierewicza. Patrzymy na jego łajdactwa i jesteśmy bezradni. Przyzwoici ludzie nie nadążają za kolejnymi woltami tej cynicznej kanalii.
Trzeba więc robić to, co pokazali wicepremier i szef MON Władysław Kosiniak-Kamysz oraz jego zastępca Cezary Tomczyk. Warto docenić pracę grona najlepszych w Polsce ekspertów, z płk. Leszkiem Błachem na czele, którzy obiektywnie, konkretnie i szczegółowo opisali i ocenili działania podkomisji smoleńskiej Macierewicza.
Raport MON jest lekturą mocno depresyjną. Pokazuje, jak można było na tragedii rodzin ofiar katastrofy lotniczej przez 14 lat uprawiać politykę. Dokumentuje danse macabre na grobach uczestników feralnego lotu. Macierewicz kłamał tysiące razy. Niszczył, fałszował, ukrywał i gubił dokumenty z katastrofy. I tak tym wszystkim manipulował, że uwierzyły mu miliony Polaków. Uwierzyły, bo ciągle trudno pojąć, że to nie był żaden zamach, lecz splot wielu błędów popełnionych przez konkretnych ludzi. Łatwiej było myśleć, że ktoś nam to zrobił. I zostać wyznawcą religii smoleńskiej Kaczyńskiego i Macierewicza.
Macierewiczem zajmie się teraz prokuratura. To przed nią będzie zeznawał, dlaczego w raporcie za wszelką cenę chciał udowodnić coś, czego nie było. Dlaczego na to, czego nie było, wydano 81 mln zł, w tym 1 mln na jego osobistą ochronę. Przed prokuratorami staną też ludzie, którzy za sowitą opłatę, sięgającą 800 tys. zł, brali udział w tej maskaradzie. Macierewicz w świetle raportu MON to fałszerz i szantażysta. Ale czy to odkrycie jest jakąś sensacją? Przecież w ciągu 14 lat wszystko, co teraz potwierdzili eksperci, o Macierewiczu napisano i powiedziano. Z wyjątkiem TVP Kurskiego i wielkiego frontu mediów będących w dyspozycji PiS.
Czegóż innego można było się spodziewać po kimś, kto zaprzecza prawom fizyki? Eksperymenty z parówkami i puszkami przedstawiane przez pisowskie media jako poważne testy naukowe znajdują się na czołowych miejscach list niebywałej głupoty.
Jaki będzie los kłamstw Macierewicza? Nietrudno przewidzieć. Raport MON zostanie odrzucony przez Kaczyńskiego, który tą katastrofą od początku manipuluje osobiście. I bez skrupułów. Dla korzyści politycznych.
Po 14 latach i po tylu miesięcznicach jest to tylko cyniczna kalkulacja. Nieustające ogłupianie ludzi w przekonaniu, że kłamstwo powtórzone tysiące razy rośnie, a rozum maleje. Szalbierze mają prawdziwy raj.
Miejsce Macierewicza jest w więzieniu.









