Tag "banki"
Rolnik z Podlasia: chcemy własnego banku
Od lat domagamy się powołania polskiego banku dla polskich rolników. Bo to paranoja, że ta ogromna branża jest skazana na korzystanie z usług francuskiego BNP Paribas czy hiszpańskiego Santandera (sprzedanego austriackiej grupie Erste). Do tego Crédit Agricole i inni. Mają się świetnie. Zarabiają na rolnikach, dojąc ich za każdą usługę.
Coraz więcej rolników protestuje i domaga się powołania Państwowego Banku Rolnego. Banku dostosowanego do cyklu pracy na roli, a nie schematów kredytów konsumpcyjnych. Jan Ogił ze Stowarzyszenia Dla Powiatu uważa, że taki bank „mógłby wpłynąć na stabilizację cen i większą kontrolę nad rynkiem”.
Taki bank oczywiście powstanie. Może lewica weźmie to na sztandary, skoro PSL nie chce?
Diabelska alternatywa
Prezydent blokuje, rząd administruje, a deficyt budżetowy i dług publiczny rosną
Rząd Donalda Tuska jest w bardzo trudnej sytuacji. Budżet państwa trzeszczy. Jeśli w roku 2022 deficyt wyniósł ok. 12,43 mld zł, a w 2023 sięgnął ok. 85,6 mld zł, to w kolejnym, 2024 skoczył do 210,93 mld zł. W tym roku ma być jeszcze wyższy, szacowany na 289 mld zł, natomiast w przyszłym roku zdaniem rządu wyniesie 271,7 mld zł.
W lipcu 2024 r. Polska wraz z Francją, Włochami, Węgrami i czterema innymi państwami UE została objęta procedurą nadmiernego deficytu budżetowego. Powodem było znaczne przekroczenie przez Warszawę limitu unijnego wynoszącego 3% PKB. Rząd premiera Tuska zaplanował deficyt na poziomie 5,1%. Przyszły rok zapowiada się odrobinę lepiej.
Nic zatem dziwnego, że rząd, planując podwyżki podatków, chciałby wycisnąć z obywateli i przedsiębiorstw, ile się da. Może to być dodatkowo nawet 10 mld zł. Ale i tak to kwota niewystarczająca, by cokolwiek załatać. A problem i w tym, że prezydent Nawrocki już ogłosił, że będzie wetował ustawy podnoszące obciążenia fiskalne. W kampanii wyborczej podpisał ośmiopunktową deklarację Mentzena i zobowiązał się m.in. do niepodwyższania podatków.
Andrzej Duda w trakcie dwóch kadencji podpisał 1850 ustaw, a zawetował jedynie 19, Karol Nawrocki po niecałym miesiącu urzędowania zawetował ich już cztery. I z pewnością na tym nie poprzestanie.
Wódka, cukier i hazard
Dziennikarz kulinarny Robert Makłowicz zapytany o to, czy pije, odparł szczerze, że pochodzi z regionu, w którym panują określone nawyki i przyzwyczajenia, i dodał, że „wódka jest ważnym elementem naszej kultury”. Wyjaśnił, że dla niego jest istotne, „aby wódka nie była zmrożona”.
Pogląd ten podziela większość rodaków, dopowiadając, że wódka nie powinna też być za droga. Obecnie jest tania. W promocji popularną małpkę czystej można kupić za 5,85 zł. A pół litra 40-procentowego jarzębiaku – za 15 zł! Tymczasem paczka papierosów kosztuje przeciętnie 19-20 zł.
Prezydent Nawrocki po mistrzowsku wyczuwa nastroje społeczne, wszak pochodzi z „określonego regionu, w którym panują określone nawyki”. Dlatego rząd nie powinien liczyć, że planowany wzrost akcyzy na alkohole o 15% zyska jego uznanie. „Spożywcy” ze środowisk bliskich „strażnikowi konstytucji” będą zachwyceni!
Pikanterii sprawie dodaje fakt, że nasze największe browary należą do zachodnich koncernów. Kompania Piwowarska, do której należą marki Lech, Tyskie i Żubr, to japoński koncern Asahi Group. Grupa Żywiec z markami Żywiec, Warka, Tatra i Desperados to część Grupy Heineken. Carlsberg Polska – tu marki Okocim, Carlsberg i Kasztelan – to część Carlsberg Group.
Z wódką jest trochę lepiej. Żubrówka, Soplica, Bols i Absolwent to marki należące do polskiego koncernu Maspex, lecz Stock i Krakus to już firma Marie Brizard Wine & Spirits Poland. Z kolei największym importerem win w naszym kraju jest Henkell Freixenet Polska. Jeśli prezydent zgłosi weto, ich także nie dosięgnie podwyżka.
Największe organizacje branżowe producentów napojów wyskokowych, takie jak Związek Pracodawców Polski Przemysł Spirytusowy, oraz organizacje zrzeszające producentów piwa i hurtowników już wyraziły rozczarowanie i skrytykowały rząd w związku z propozycją jednorazowej wysokiej podwyżki akcyzy. Ostrzegły przed likwidacją
Za zieloną kanapą VeloBank
Głupio, głupiej, VeloBank. Tak można najkrócej opisać kampanię wizerunkowo-produktową tego banku.
Tym, którzy jeszcze oglądają telewizję, reklamy VeloBank wdzierają się do domów. Bez zaproszenia. Namolnie. Raz po raz. Tak jakby z VeloBanku spadał na nas złoty deszcz i kasa rozdawana prawie za darmo. W amerykańskim banku (80,2% udziałów ma amerykański fundusz SEC Cerberus Capital Management) prawie za darmo oznacza pożyczkę gotówkową 9,9% na dowolny cel. W USA taką ofertę by wyśmiali, ale co szkodzi spróbować z Polakami. Słyszeli przecież, że nad Wisłą ciemny lud kupi, bo „amerykańskie”.
VeloBank pojawił się w Polsce we wrześniu 2022 r., gdy Bankowy Fundusz Gwarancyjny przeprowadził restrukturyzację Getin Noble Bank SA. W styczniu tego roku Wojewódzki Sąd Administracyjny orzekł, że było to niezgodne z prawem. Czyli wątpliwa jest podstawa prawna przejęcia przez VeloBank najwartościowszych części Getinu.
VeloBank ściga złotówkowych klientów byłego Getinu dziesiątkami telefonów, nęka wezwaniami. I stuzłotowymi karami za dzień zwłoki w spłacie kredytów. Takie są kulisy reklam z piękną zieloną kanapą, na której siedzi znana aktorka.
Kosiniak-Kamysz i bank rolny
BNP Paribas Bank Polska, Santander BP, Erste Group, Crédit Agricole BP, VeloBank. Francuzi, Hiszpanie, Austriacy… A Polacy? Gdzieś na obrzeżach. Tak wygląda bankowość dla polskich rolników. Chluba i duma eksportowa – dobra i zdrowa żywność. Kto na tym najlepiej zarabia? Francuzi, którzy mają nad Wisłą kilka banków. Czy może być coś głupszego? Kto w polityce wypisze na sztandarze hasło: „POLSKI BANK DLA POLSKICH ROLNIKÓW”, ten zgarnie wyborców. Tylko kompletni durnie mogą patrzeć, jak na miliardach euro z Unii Europejskiej zarabiają banki z tych krajów, które są największymi konkurentami naszego rolnictwa.
Czy zapowiedź premiera Tuska: „Czas na odbudowę narodowej gospodarki, repolonizację polskiej gospodarki, rynku, kapitału”, nie obejmuje rolnictwa? Na to wygląda. Może by wreszcie się odezwał szef PSL Kosiniak-Kamysz? Bo za chwilę zrobi to za niego konkurencja polityczna.
Zetki biją rekord długów
Przybywa młodych dorosłych, którzy nie radzą sobie z finansami
Z danych Krajowego Rejestru Długów wynika, że przez ostatni rok zadłużenie konsumentów w wieku 18-20 lat wzrosło prawie czterokrotnie. Specjaliści wskazują, że młodzi dorośli wpadają w długi przez brak doświadczenia i odpowiedniej wiedzy o codziennych finansach. Zaczyna się niewinnie, od drobnych wydatków czy jazdy na gapę, ale spirala zadłużenia szybko się nakręca. Na niekorzyść działają przede wszystkim łatwo dostępne chwilówki, które dziś można sobie załatwić w 15 minut z poziomu aplikacji w smartfonie.
Jak zadłużają się zetki?
Statystyki KRD pokazują, że rok do roku liczba dłużników w wieku 18-20 lat wzrosła z 8,8 tys. do 19,1 tys. W tym samym czasie średnie zadłużenie tej grupy wiekowej podwoiło się do ponad 2 tys. zł.
– Zauważamy wyraźny wzrost liczby młodych osób zgłaszających się po pomoc w ostatnich kilku latach. Szacunkowo stanowią one ok. 15% wszystkich przypadków – mówi Marcin Kłoczewski z firmy Specjaliści Kredytowi, która pomaga w wychodzeniu z długów.
Wiek, chociaż mówimy o zaledwie trzech rocznikach, odgrywa kluczową rolę, jeśli chodzi o wysokość zadłużenia. Największy problem mają najstarsi w tej grupie, czyli 20-latkowie. 10,7 tys. osób musi spłacić łącznie 27,9 mln zł. Dużo mniej są winni 19-latkowie – mówimy o 6,1 tys. osób, których zadłużenie wynosi 9,2 mln zł. W Krajowym Rejestrze Długów mamy też wpisanych 18-latków: 2,3 tys. ma łącznie zadłużenie o wartości 1,7 mln zł. Wraz z wiekiem rośnie także średnia wartość długu – dla 18-latków wynosi ona 744 zł, dla 19-latków 1,5 tys. zł, a dla 20-latków 2,6 tys. zł. Istotna jest również płeć. Zadłużenie częściej dotyczy młodych mężczyzn niż kobiet – 11,1 tys. w porównaniu z 8 tys. dłużniczek. Panowie mają do zwrotu 23,3 mln zł, a panie 15,5 mln zł.
Na taką sytuację młodych i ich finansów wpływa kilka czynników. Autorzy raportu KRD zwracają uwagę szczególnie na niski poziom edukacji finansowej. Duże znaczenie ma poza tym wpływ reklam oraz działalność influencerów promujących w mediach społecznościowych nie tylko kosztowne produkty, ale też pewien styl życia, który można roboczo nazwać życiem na bogato.
„Duża część influencerów zbudowała popularność na manipulacji i fałszu. Ich sukces opiera się na wielu technikach przekonywania obserwujących, żeby poczuli potrzebę kupienia czegoś, czego tak naprawdę nie potrzebują”, przestrzega na łamach internetowego magazynu Spider’s Web+ Olga Legosz, specjalistka od HR i rynku pracy.
Młodzi tymczasem lubią imponować rówieśnikom. Pierwszy z brzegu przykład – jednym z popularnych w ostatnich latach trendów jest kolekcjonowanie drogich butów sportowych, często modeli limitowanych. Kolekcjonerów nazywa się sneakerheadami. Buty z takich limitowanych serii dziś mogą kosztować kilka tysięcy złotych, a nawet dolarów. To nie tylko duży, ale wręcz absurdalny wydatek, kiedy takiego obuwia w ogóle się nie zakłada. – Jest nawet takie powiedzenie: „Jedne na półkę, jedne do chodzenia” – opowiadał w radiowej Czwórce Dawid Wawrzyszyn, twórca filmu „Too Many Kicks” o kolekcjonerach obuwia. Dodajmy do tego mnóstwo chłamu zachwalanego przez influencerów i już wiemy, gdzie znika spora część pieniędzy.
Oczywiście gdziekolwiek spojrzeć w internecie, zawsze się trafi jakiś kosztowny trend, który skusi modnisiów i szpanerki. Pomijając jednak rozbuchaną kulturę konsumpcjonizmu, długi młodych biorą się najczęściej z prozy życia. Pierwsze miejsce wśród powodów zadłużenia zajmują bowiem nieuregulowane rachunki za telefon (8,8 mln zł). Można się śmiać, że oprócz drogich trampek musi być jeszcze iPhone, ale chyba jest w tym ziarnko prawdy. Według danych Instytutu Badań Rynkowych najwięcej użytkowników drogich smartfonów od Apple’a jest w grupie wiekowej 18-35 lat – 40%. Mało który influencer korzysta z czegoś innego niż sprzęt z nadgryzionym jabłkiem. Dość powszechne wszak jest przekonanie, że iPhone to produkt luksusowy. A pokolenie zetek lubi się flexować, czyli popisywać się wystawnym stylem życia i drogimi przedmiotami.
Te przechwałki życiem na bogato wyglądają dość absurdalnie, gdy je zestawić z kolejnym
k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl
Miał być bank rolny
W Polsce musi być państwowa instytucja finansowa wyspecjalizowana w obsłudze rolnictwa
5 maja br. mogliśmy przeczytać oficjalny komunikat o sprzedaży przez Banco Santander 49% udziałów w Santander Bank Polska austriackiej Erste Group Bank AG, jednemu z największych dostawców usług finansowych w Europie Środkowo-Wschodniej. Austriacy zapłacili Hiszpanom za akcje polskiego banku 6,8 mld euro oraz 0,2 mld euro za 50% udziałów w Santander TFI. Zarząd Banco Santander wyjaśnił decyzję o sprzedaży potrzebą realizacji długofalowych planów dotyczących wzmocnienia swojej pozycji w Ameryce Północnej i Południowej.
Erste Group obsługuje ponad 16 mln klientów w ponad 2 tys. oddziałów na terenie siedmiu krajów. Jej początki sięgają 4 października 1819 r. Wtedy to w Leopoldstadt na przedmieściach Wiednia powstała Erste österreichische Spar-Casse – pierwszy austriacki bank oszczędnościowy działający na terenie Europy. Dla Erste Group przejęcie trzeciego pod względem wartości aktywów i liczby placówek banku w Polsce oznacza wyraźne umocnienie pozycji w europejskim sektorze finansowym – z pewnością jesteśmy większym i bardziej atrakcyjnym rynkiem niż Węgry, Czechy, Słowacja, Rumunia czy Chorwacja.
Polska utraciła zaś okazję do powołania na bazie Santandera banku rolnego z prawdziwego zdarzenia. Informacja o planach sprzedaży udziałów w banku była znana od dawna. Jednak zabrakło w kraju wyobraźni i woli politycznej, by stworzyć instytucję finansową, która wsparłaby polskie rolnictwo i związany z nim przemysł.
Potrzeba powołania banku rolnego w Polsce jest szczególnie pilna w sytuacji, kiedy jesteśmy wystawieni na konkurencję ze strony ukraińskich firm działających w obszarze rolnictwa i przetwórstwa produktów spożywczych. Przecież przy niższych kosztach produkcji u naszego wschodniego sąsiada oraz przy skali tej produkcji nasze gospodarstwa i przedsiębiorstwa rywalizacji w dłuższej perspektywie nie są w stanie wygrać.
Po co komu bank rolny?
Tylko w 2024 r. wielkość dopłat bezpośrednich przekazanych właścicielom gospodarstw rolnych wyniosła 15,74 mld zł. Do tego należy dodać 3,54 mld zł przekazanych w ramach płatności obszarowych, co łącznie daje kwotę 19,28 mld zł. A to nie wszystko. W ramach ekoschematów wypłacono polskim rolnikom 1,1 mld zł. Są jeszcze kredyty preferencyjne, których wartość tylko w zeszłym roku wyniosła 6,1 mld zł. Dodać do tego trzeba zwykłe kredyty, z których korzystają mieszkańcy wsi – ich wielkość także należy liczyć w miliardach.
W Polsce ukształtował się system, w którym dotacje unijne i inne formy wsparcia trafiają do rolników za pośrednictwem banków komercyjnych. W 2015 r. ostatecznie przestał istnieć Bank Gospodarki Żywnościowej (BGŻ), wchłonięty przez francuski PNB Paribas Bank Polska.
Można powiedzieć, że BGŻ był zwykłym bankiem komercyjnym i z obsługą rolnictwa miał tyle wspólnego, co inne banki. Jeśli jednak wcześniej zapadłaby decyzja polityczna, by we współpracy z Agencją Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa zajął się obsługą całości funduszy unijnych, które trafiają na polską wieś, byłoby to o wiele łatwiejsze niż dziś, gdy nie istnieje żadna instytucja finansowa wyspecjalizowana w obsłudze rolnictwa i związanego z nim przemysłu.
Tym trudniej to zrozumieć, że po wejściu Polski do Unii Europejskiej i otwarciu zachodnich rynków na polską żywność rolnictwo dokonało niezwykłego postępu. Wartość polskiego eksportu produktów rolnych rosła w ostatnich latach średnio o 10% rocznie. I działo się to w sytuacji, gdy nasi rolnicy i przedsiębiorcy zajmujący się przetwórstwem produktów rolnych mieli znacznie gorsze warunki działania niż ich francuscy, niemieccy czy włoscy konkurenci. O Holendrach i Duńczykach
Jak wybrać bank w 2025 roku? Sprawdź, co warto wiedzieć przed otwarciem konta czy zaciągnięciem zobowiązania.
Artykuł sponsorowany Wybór odpowiedniego banku to decyzja, która może wpłynąć na Twoje finanse przez wiele lat. Niezależnie od tego, czy planujesz założyć konto oszczędnościowe, wziąć kredyt, czy korzystać z aplikacji do codziennych płatności, warto dobrze przeanalizować dostępne oferty i warunki stawiane
Bank rolny potrzebny natychmiast
Na świecie spółdzielnie rolnicze i banki rolne gwarantują stabilność dochodów oraz pomyślny rozwój gospodarstw wiejskich. Ale nie nad Wisłą
Japoński Norinchukin Bank jest jednym z największych banków spółdzielczych na świecie. Dysponuje aktywami rzędu 642,4 mld dol. Głównym zadaniem japońskiego giganta jest obsługa tamtejszych rolników, rybaków oraz właścicieli obszarów leśnych.
Największym bankiem spółdzielczym świata jest grupa Crédit Agricole, której aktywa na koniec 2024 r. sięgnęły 2,37 bln euro. Ta francuska instytucja finansowa założona w 1894 r. wybiła się na obsłudze tamtejszych agriculteurs (rolników) oraz właścicieli ziemskich. Początkowo była zwykłą kasą spółdzielczą.
Dla porównania największy polski bank, PKO BP, posiada aktywa w wysokości ok. 140 mld dol. – przy Japończykach i Francuzach jest niczym kasa zapomogowo-pożyczkowa z Wygwizdowa.
Dania, której rolnictwo uchodzi nie tylko w Europie za wzorcowe, ma kilka banków specjalizujących się w obsłudze gospodarstw. Danske Bank, którego aktywa to dziś 518 mld dol., powstał w 1871 r. jako Den Danske Landmandsbank (Duński Bank Rolników). Dzisiaj jest uniwersalną instytucją finansową, lecz nadal współpracuje z duńskimi spółdzielniami rolniczymi, do których należą prawie wszyscy tamtejsi farmerzy.
W 1960 r. w Kopenhadze rozpoczął działalność DLR Kredit, bank, który do 1999 r. miał w Danii monopol na udzielanie kredytów hipotecznych na zakup nieruchomości mieszkaniowych oraz komercyjnych. Jego główną misją było i jest wspieranie duńskiego rolnictwa. Dzisiaj jego aktywa to 27,8 mld euro. W Danii działa też Vestjysk Bank, który udziela kredytów rolnikom.
Każdy kraj, którego rolnictwa nie zdominowały wielkie gospodarstwa należące do funduszy inwestycyjnych lub międzynarodowych koncernów, korzysta z modelu opartego na spółdzielniach rolniczych, bankach spółdzielczych i wyspecjalizowanych instytucjach finansowych, których głównym zadaniem jest wspieranie tego sektora gospodarki.
Doświadczenie uczy, że tylko takie rozwiązanie sprawdza się w przypadku licznych małych i średnich gospodarstw, gwarantując przyzwoite, stabilne dochody farmerom. I, co najistotniejsze, systematyczny rozwój obszarów wiejskich, gdyż spółdzielnie rolnicze chętnie korzystają z nowinek technicznych, skutecznie obniżają koszty produkcji i dbają o swoich członków. A finansowaniem rolnictwa zajmują się banki rolne.
Ten model w Polsce nie istnieje. Spółdzielnie rolnicze, które w ostatnich dekadach odniosły sukces, to wyłącznie spółdzielnie mleczarskie, takie jak Mlekpol, Mlekovita czy okręgowe spółdzielnie mleczarskie w Łowiczu, Włoszczowie, Kole i Giżycku. Największym gospodarstwem rolnym w kraju, o powierzchni ponad 13 tys. ha, jest Spółdzielcza Agrofirma Witkowo, mająca siedzibę niedaleko Stargardu w województwie zachodniopomorskim. To jednak wyjątek, nie reguła.
Polskie rolnictwo pozostaje rozproszone, dominują w nim gospodarstwa o powierzchni do 8 ha, o słabej kondycji i raczej bez perspektyw. By uprawa ziemi się opłacała, gospodarstwo musi mieć ponad 50 ha i powinno zapewnić sobie stabilne, wieloletnie finansowanie. Na przykład dzięki bankowi rolnemu – gdyby taki nad Wisłą istniał.
Każdy sobie rzepkę skrobie
Na początku lat 90. XX w. polityków dawnej opozycji antykomunistycznej, którzy doszli do władzy w wyniku wygranych wyborów w czerwcu 1989 r., stan rolnictwa nie interesował. Nie było też dla niego miejsca w tzw. planie Balcerowicza. Przyjęto zasadę, że każdy musi radzić sobie sam.
Gigantyczny wzrost oprocentowania kredytów udzielanych rolnikom zepchnął setki tysięcy gospodarstw w biedę. Likwidacja państwowych gospodarstw rolnych i otwarcie rynku na towary importowane zdemolowały wieś na lata. Symbolem tamtych czasów stała się butelka taniego wina Arizona, którym raczyli się chłopi, chętnie opisywani w mediach jako degeneraci i nieudacznicy. Istniał jeszcze Bank Gospodarki Żywnościowej (BGŻ), działały banki spółdzielcze, lecz co można było zrobić?
W 1993 r. na fali niezadowolenia z rządów solidarnościowców władzę przejął Sojusz Lewicy Demokratycznej w koalicji z Polskim Stronnictwem Ludowym. Po organizowanych w latach 1990-1993 protestach rolniczych, których symbolem stała się zatknięta na kiju świńska głowa, liczono na zmiany. Te co prawda nadeszły, gospodarka ruszyła, lecz wieś poprawy nie odczuła.
W 1997 r. koalicja SLD-PSL przegrała wybory i do władzy doszła Akcja Wyborcza Solidarność wraz z Unią Wolności. W 2001 r. do Sejmu dostała się Samoobrona z Andrzejem Lepperem, która zdobyła ponad 10% głosów. Po raz kolejny zdecydowały głosy niezadowolonych rolników.
Zmiana na lepsze nastąpiła po wejściu Polski do Unii Europejskiej. Pojawiły się dopłaty dla rolników, programy aktywizacji obszarów wiejskich, a co najważniejsze – otwarte zostały bogate rynki państw zachodnich. Ruszył eksport polskich produktów rolnych, co zapewniło opłacalność produkcji i względną stabilizację. Wieś zaczęła się modernizować, lecz model rolnictwa wiele się nie zmienił – nadal dominowały drobne gospodarstwa, którym coraz trudniej było się utrzymać.
W 2004 r. Rabobank, holenderski bank spółdzielczy specjalizujący się w finansowaniu rolnictwa, kupił 13,76% akcji Banku Gospodarki Żywnościowej, z czasem zwiększając swój udział do 92,26%. W 2014 r. Holendrzy sprzedali BGŻ Francuzom z BNP Paribas – i tak się skończyła jego historia.
Na wsi nadal obowiązuje zasada, że każdy sobie rzepkę skrobie. Banki, jeśli udzielają rolnikom kredytów preferencyjnych, to oczekują rekompensaty ze strony państwa. Obsługują też strumienie dotacji płynących z Unii Europejskiej do Polski, co przynosi im niemałe zyski.
Polityka państwa w odniesieniu do rolnictwa polega na gaszeniu pożarów. A to afrykański pomór świń, a to ptasia grypa, zalew taniego ukraińskiego zboża czy kolejne protesty niezadowolonych rolników, którzy domagają się interwencji, czyli dodatkowych pieniędzy. Od 1990 r. brakuje systemowego podejścia do tej gałęzi gospodarki, a przede wszystkim brakuje wyspecjalizowanej w obsłudze rolnictwa instytucji finansowej, czyli banku rolnego z prawdziwego zdarzenia.
Jak to się robi w innych krajach
Dania, Japonia i Korea Południowa to przykłady bogatych, rozwiniętych technologicznie państw, w których rolnictwo ma się dobrze. Fundamentem ich dobrobytu jest spółdzielczość. Ponad 90% gospodarstw rolnych w tych krajach jest zrzeszonych w spółdzielniach, w których obowiązuje zasada „jeden człowiek, jeden głos”. Z inicjatywy rządów powołano tam banki rolne specjalizujące się w obsłudze gospodarstw. We Francji, Japonii i Korei Południowej są to banki spółdzielcze, których udziałowcami najczęściej są mniejsze spółdzielnie rolnicze. Na przykład japoński Norinchukin Bank, będący centralnym bankiem spółdzielczym dla sektora rolniczego, leśnictwa i rybołówstwa, ma ponad 3 tys. udziałowców, którymi są mniejsze organizacje spółdzielcze. Szczebel niżej są federacje spółdzielni rolniczych, takie jak ZEN-NOH (Krajowa Federacja Stowarzyszeń Spółdzielni Rolniczych) z 945 podmiotami członkowskimi. Zajmuje się produkcją i sprzedażą maszyn rolniczych, marketingiem i sprzedażą produktów rolnych, sprzedażą pasz dla zwierząt oraz dystrybucją
Paśniki dla swojaków
Jak żerują na nas banki z udziałem skarbu państwa
28 lutego br. marszałek Sejmu Szymon Hołownia zwrócił się do prezesa NBP o rozważenie obniżki stóp procentowych. W piśmie do Adama Glapińskiego dowodził, że oprocentowanie kredytów, zwłaszcza hipotecznych, jest najwyższe w Europie. Przekonywał, że taka decyzja byłaby ważnym impulsem dla całej polskiej gospodarki, mogącym stworzyć przestrzeń dla inwestycji, nowych miejsc pracy i zwiększenia popytu.
Większość komentarzy była, delikatnie mówiąc, nieprzychylna. Członkini Rady Polityki Pieniężnej Iwona Duda stwierdziła, że ewentualne obniżki stóp procentowych mogą nastąpić dopiero pod koniec 2025 r. i będą niewielkie. Inni podkreślali, że RPP oraz Narodowy Bank Polski są – i powinny – pozostać niezależne od polityków. Czyli mogą postępować, jak chcą, a odpowiadają „przed Bogiem i historią”. To, że klienci banków, zwłaszcza ci, którzy zaciągnęli kredyty hipoteczne, są bezwzględnie wyzyskiwani – znaczenia nie ma. Trzeba przy tym zauważyć, że największymi beneficjentami polityki wysokich stóp procentowych są banki z udziałem skarbu państwa – PKO BP i Pekao SA.
PKO BP zarządza aktywami o wartości ponad 501,5 mld zł. W ubiegłym roku osiągnął rekordowy zysk – 9,3 mld zł. Tuż za nim lokuje się Pekao SA z aktywami na poziomie 305,7 mld zł. Dane dotyczące zysku za 2024 r. nie są jeszcze dostępne – rok wcześniej było to ponad 6,5 mld zł. Z kolei na ósmym miejscu w rankingu największych działających w naszym kraju banków znalazł się Alior, który dysponuje aktywami w wysokości ponad 90 mld zł. Jego głównym udziałowcem jest PZU SA.
Jest też Bank Gospodarstwa Krajowego, w 100% należący do skarbu państwa. Jego aktywa na koniec 2023 r. wynosiły grubo ponad 222 mld zł. Bank ten udziela kredytów i pożyczek przedsiębiorstwom oraz jednostkom samorządu terytorialnego, finansuje projekty infrastrukturalne, zarządza programami europejskimi i dystrybuuje środki unijne, a także wspiera projekty związane z energetyką odnawialną i infrastrukturą cyfrową.
Za rządów PiS na jego czele stała od grudnia 2016 r. Beata Daszyńska-Muzyczka, ciesząca się wsparciem i zaufaniem premiera Mateusza Morawieckiego. Premier Donald Tusk odwołał ją 11 stycznia 2024 r. W połowie kwietnia ub.r. prezesem BGK został Mirosław Czekaj, w przeszłości zasiadający w wielu radach nadzorczych banków, kojarzony z prezydentem Warszawy Rafałem Trzaskowskim. Należy podkreślić, że zarówno Daszyńska-Muzyczka, jak i jej następca to profesjonaliści, mający odpowiednie kwalifikacje, by kierować tym bankiem. Niestety, nie zawsze tak jest.
Kolesie
To, że w bankach kontrolowanych przez skarb państwa zatrudniano partyjnych działaczy, nie jest niczym nowym. Tak działo się w przeszłości i tak dzieje się dziś. Jednak za rządów PiS proceder ten osiągnął rozmiary epickie. Mało tego, w partii toczyły się brutalne boje o podział foteli w zarządach tych instytucji finansowych. Najbardziej znany i dobrze opisany jest przypadek walki o stołki w Pekao SA.
W grudniu 2016 r. zawarta została umowa sprzedaży przez włoski UniCredit za 10,6 mld zł pakietu 32,8% jego akcji Grupie PZU SA. Niemal natychmiast po przejęciu przez nią kontroli nad Pekao prezesem banku został Michał Krupiński – „złoty chłopiec PiS” w dziedzinie finansów, kojarzony z ministrem sprawiedliwości Zbigniewem Ziobrą i jego komilitonami.
Po zwycięstwie PiS w wyborach z 2015 r. Krupiński został szefem PZU SA. Ściągnął wtedy do centrali brata ministra Ziobry, Witolda, który został doradcą prezesa PZU Życie. W Grupie PZU znalazła się też praca dla żony ministra, byłej dziennikarki Patrycji Koteckiej. Została dyrektorem marketingu w towarzystwie LINK4.
W 2017 r. Krupińskiego z fotela prezesa PZU SA wygryzł wicepremier Mateusz Morawiecki. Stało się to 22 marca, gdy prezes Jarosław Kaczyński był w Londynie. Ziobro nie zdążył z interwencją, ale znalazł miejsce dla byłego już prezesa naszego narodowego ubezpieczyciela w gabinecie prezesa Pekao SA. Krupiński zaś natychmiast ściągnął do banku Witolda Ziobrę, z którym przyjaźnił się od lat. Na tym stanowisku utrzymał się do listopada 2019 r. Oficjalnie odszedł na własne życzenie.
Jego miejsce zajął na chwilę od dawna związany z bankiem Marek Lusztyn, którego zastąpił Leszek Skiba, członek PiS, wiceminister finansów, niekojarzony z frakcjami walczącymi o wpływy w spółkach skarbu państwa. Miał to być pomysł
Banki spółdzielcze: życie w czekoladzie
Niegdyś służyły rolnikom, rzemieślnikom i drobnym handlowcom. Dziś mamonie
Pod koniec ubiegłego roku w Polsce działało 490 banków spółdzielczych. Część skupiona jest w Grupie BPS SA, którą tworzy Bank BPS SA oraz 307 innych zrzeszonych z nim banków spółdzielczych. Spółdzielczą Grupę Bankową tworzy SGB-Bank SA i 174 zrzeszone z nim banki spółdzielcze.
Ich kapitały własne szacuje się na ponad 21 mld zł, a zgromadzone w nich depozyty wyniosły pod koniec 2024 r. przeszło 196 mld zł. Według danych Bankowego Funduszu Gwarancyjnego zysk netto banków spółdzielczych wyniósł w roku ubiegłym 4,9 mld zł, co stanowiło 12% całkowitego zysku netto sektora bankowego, w 2024 r. wynoszącego 40,6 mld zł. Jeszcze nigdy sytuacja tego sektora nie była tak dobra. Powiedzieć, że banki – w tym spółdzielcze – śpią na pieniądzach, to nie powiedzieć nic.
Jest za to wiele dowodów, że dziś banki spółdzielcze ordynarnie pasożytują na klientach. Zarabiają na wszystkim. Na przykład w najlepszym w wielu rankingach Banku Spółdzielczym we Wschowie rachunek podstawowy prowadzony jest co prawda bez miesięcznych opłat, ale konto premium kosztuje nawet 40 zł miesięcznie. Pięć przelewów miesięcznie dokonywanych na rachunki prowadzone w innych bankach niż BS Wschowa jest darmowych, ale opłata za szósty i kolejne wynosi 5 zł. W przypadku konta premium – 10 zł. Lista taryf i opłat obowiązujących w tym banku ma 15 stron formatu A4 drobnym drukiem.
Roczne oprocentowanie lokat w Banku Spółdzielczym w Szczytnie kształtuje się na poziomie 4,10%. Bank Spółdzielczy w Piotrkowie Kujawskim oferuje rocznie 5% w przypadku trzymiesięcznej lokaty, a Bank Spółdzielczy w Kościanie – 4,4% rocznie w przypadku lokaty na trzy miesiące.
Przeglądając dokumenty innych banków, można dojść do wniosku, że ich oferta dla klientów indywidualnych niewiele się różni od oferty banków komercyjnych. Czy to oznacza, że spółdzielcy trudniący się bankowością zarabiają równie dobrze jak ich koledzy pracujący w Pekao SA, Santanderze czy mBanku? Nic bardziej mylnego. Nikt jednak nie prowadzi rankingu najlepiej zarabiających prezesów banków spółdzielczych. Z dostępnych informacji wynika, że ich wynagrodzenie oscyluje wokół 30-35 tys. zł miesięcznie, co jak na przedstawicieli wyższej kadry kierowniczej tego sektora jest zarobkiem nikczemnym. Panie pracujące przy okienkach mogą liczyć na zarobki zbliżone do poborów kasjerki w Biedronce.
Co ciekawe, zdarza się, że wiek prezesów banków spółdzielczych sięga osiemdziesiątki! W radach nadzorczych także są osoby w tym zacnym wieku. Można sobie wyobrazić, jak konserwatywne bywają te instytucje.
Rodzi się zatem pytanie, skąd przywiązanie klientów do banków spółdzielczych. Okazuje się, że zmiana banku, zwłaszcza dla osób starszych, jest równie trudna jak rozwód. Poza tym banki komercyjne systematycznie zamykają swoje placówki terenowe, a banki spółdzielcze działają w małych miejscowościach od dziesięcioleci, są dobrze znane i dostępne.
Niestety, zmiany, jakie dokonały się po roku 1989, doprowadziły do komercjalizacji bankowości spółdzielczej i odejścia od zasad, które w XIX w. legły u ich podstaw.
Za pierwszą polską spółdzielnię oszczędnościowo-kredytową uważa się Towarzystwo pożyczkowe dla Przemysłowców miasta Poznania, założone przed rokiem 1861, choć dwa lata wcześniej w Śremie powstał Spółdzielczy Bank Ludowy. Twórcami polskiej bankowości spółdzielczej w zaborze pruskim byli głównie duchowni, m.in. ks. Piotr Wawrzyniak czy ks. Augustyn Szamarzewski.
W latach 1979-1981 Telewizja Polska wyprodukowała serial „Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy” w reżyserii Jerzego Sztwiertni. Sporo miejsca poświęcono w nim Związkowi Spółek Zarobkowych i Gospodarczych, który zrzeszał działające w Wielkopolsce na zasadach spółdzielczych banki ludowe. W zaborze austriackim w roku 1890 powstała w Czernihowie pierwsza kasa zapomogowo-pożyczkowa, założona przez Franciszka









