Tag "bezpieczeństwo"

Powrót na stronę główną
Kraj

Będzie ich mniej niż ratowników medycznych

Kamizelki nożoodporne – jeszcze nie kupione, a już śmierdzą

Chaos to mało powiedziane. Przygotowania do wyposażenia ratowników medycznych w kamizelki nożoodporne potraktować można by jako wielki żart. Tylko że chodzi tu o życie i zdrowie ludzi. A z tego, co udało się ustalić, wynika też, że w efekcie urzędniczych pomysłów karetki pogotowia ratunkowego mogą się zmienić w wylęgarnię robactwa i bakterii. I to już nie jest żart.

Ale po kolei. 22 lipca br. wreszcie ukazało się zarządzenie prezesa Narodowego Funduszu Zdrowia dotyczące wyposażenia ratowników medycznych w kamizelki nożo- i szpikulcoodporne. Prezes NFZ wskazał w tym dokumencie konkretną datę realizacji: 1 stycznia 2026 r. Jest tam jeszcze jeden konkret – każdy ratownik medyczny ma dostać swoją kamizelkę. To logiczne, a nawet wręcz oczywiste. Ludzie w pracy raczej nie wymieniają się butami, spodniami czy koszulami. A kamizelka to przecież element ubrania. Rządowa Agencja Rezerw Strategicznych, która usiłowała takie kamizelki zakupić, w załączniku do konkursu napisała: „Do użytku zarówno skrytego (pod odzież), jak i zewnętrznego (na odzież)”. I takimi kamizelkami ratownicy mają się wymieniać. Na przykład po 12-godzinnym dyżurze, po interwencjach, podczas których istnieje ryzyko zabrudzenia ubioru odchodami, wymiocinami, krwią czy innymi wydzielinami ofiar wypadków, osób, które zasłabły albo pijaków.

Skąd ten szalony pomysł? Wydaje się, że wiadomo. Kamizelki nożoodporne ratownicy medyczni powinni posiadać już w Nowy Rok. Tymczasem dotąd nie zmieniono rozporządzenia ministra zdrowia w sprawie wymagań w zakresie umundurowania członków zespołów ratownictwa medycznego. Kamizelek nożoodpornych tam nie ma. A skoro nie ma, to postanowiono, że nie będą wyposażeniem konkretnych osób, tylko znajdą się na stanie karetki.

Dwa razy po 12 godzin

– Gdzie te kamizelki mają być przechowywane? – zastanawia się Piotr Dymon, przewodniczący Zarządu Krajowego Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Ratowników Medycznych. – W karetce nie ma przeznaczonej na nie szafy, wieszaków czy stojaków na kamizelki.

Ale to wcale nie jest największy problem. 17 września Agnieszka Tuderek-Kuleta, stojąca na czele Departamentu Bezpieczeństwa Ministerstwa Zdrowia, rozesłała do stacji pogotowia ratunkowego pismo z pytaniem o wymiary osób pracujących w nich jako ratownicy. Do ministerstwa trafiły dane o wzroście i obwodzie pasa ponad 11 tys. ludzi. Jednocześnie ministerstwo już wtedy zakładało, że kamizelki będą tylko dla połowy personelu. W piśmie z 17 września czytamy: „Realizacja powyższego obowiązku spoczywać będzie na dysponentach zespołów ratownictwa medycznego (ZRM). (…) Zakłada się, że liczba kamizelek w danym ZRM będzie równa liczbie jego członków – czyli odpowiednio dwie kamizelki dla ZRM dwuosobowych i trzy kamizelki dla ZRM trzyosobowych”.

Ratownicy jednak pracują na dwie zmiany. Czyli po 12 godzinach używania kamizelek przez ratowników z pierwszej zmiany mieliby je zakładać ci z drugiej. To potwierdzają niektórzy moi rozmówcy. Katarzyna Kretkowska, członkini Zarządu Województwa Wielkopolskiego, informowała: „W dyspozycji stacji powinny być minimum 63 kamizelki dla 32 zespołów ratownictwa”.

– Noszenie po kimś sprzętu nie jest zbyt higieniczne – zauważa przewodniczący Dymon. I przypomina: – Ciągle nie wiadomo, czy będą to kamizelki na odzież, czy pod odzież.

Ministerstwo Zdrowia w odpowiedzi na moje pytania stwierdza: „Kamizelka szpikulco- i nożoodporna stanowić ma obowiązkowe wyposażenie ZRM w liczbie odpowiadającej co najmniej liczbie członków danego zespołu. Przepisy określają minimalne wymagania w stosunku do wyposażenia ZRM i dysponenci (w razie zaistnienia takiej potrzeby) mogą dostosować liczbę kamizelek do rzeczywistych potrzeb i oczekiwań personelu”.

Wkładajcie, kiedy chcecie

Piotr Dymon jako przedstawiciel środowiska ratowników medycznych regularnie uczestniczy w spotkaniach w Ministerstwie Zdrowia. Podczas rozmów wielokrotnie dopytywano, jak urzędnicy ministerstwa wyobrażają sobie sytuację, w której kilka osób ma używać tej samej kamizelki. Jak ją czyścić? Jakimi środkami dezynfekować? Marka Kosa, za czasów Izabeli

Leszczyny wiceministra zdrowia, Dymon pytał, jak ma wyglądać procedura zakładania kamizelek: – Czy to będzie tak, że przychodzę do pracy i mam na sobie odzież roboczą, spodnie, koszulkę indywidualną, i czy wtedy ja tę kamizelkę muszę założyć o godz. 7 rano i jeździć w niej cały dzień do godz. 19, bo taki mam dyżur? Przecież nie wiem, czy dany wyjazd jest niebezpieczny. To się okazuje na miejscu.

Wiceminister odpowiedział, że resort nie przewiduje wprowadzenia

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Bagaż ratunkowy

Czy posiadanie plecaka ewakuacyjnego to realna potrzeba, czy marketing oparty na strachu?

Plecaki ewakuacyjne, określane również jako BOB (od angielskiego bug-out bag), to rodzaj specjalnego bagażu przeznaczonego do spakowania najważniejszych przedmiotów i zasobów na wypadek nagłych zdarzeń, takich jak klęski żywiołowe, długotrwały brak prądu (blackout) czy inne sytuacje wymagające szybkiego opuszczenia miejsca zamieszkania. Taki awaryjny bagaż musi być gotowy do użycia od ręki. Umieszcza się go w łatwo dostępnym miejscu, by można było w razie potrzeby szybko zabrać go ze sobą. Słowem, buty, plecak i w drogę.

Część z nas zadaje sobie jednak pytanie, czy plecak ewakuacyjny jest realną potrzebą, czy opartą na marketingu strachu odpowiedzią biznesu na bieżące wydarzenia. Inni z kolei pytają wprost, co mają do takiego plecaka zapakować.

Straszą czy zapomnieli powiedzieć?

Ktoś, kto widział w Kanale Zero prezentację plecaka ewakuacyjnego w wykonaniu ministra obrony narodowej Władysława Kosiniaka-Kamysza (11 lipca br.), niekoniecznie został przekonany do zakupu takiego zestawu sprzętowego. Szefowi MON zdecydowanie brakuje zdolności marketingowych. Widać to było szczególnie wtedy, kiedy opowiadał, że latarka może służyć nie tylko jako źródło światła, ale również do oślepienia przeciwnika. Mimo starań minister Kosiniak-Kamysz wyglądał jak dziecko podczas odpakowywania prezentów urodzinowych, które musi pokazywać rodzinie, co dostało, trafnie nazywając kolejne przedmioty: „bidon!”, „kompas z gwizdkiem!”.

Zarówno wystąpienie dotyczące plecaków, jak i komunikaty na temat rozesłania do każdego gospodarstwa domowego rządowego „Poradnika bezpieczeństwa” czy objaśnianie rodzajów sygnałów alarmowych spowodowały, że część rodaków wpadła w konsternację.

Od prawie czterech lat przy wschodniej granicy mamy strefę wojny. Po ogólnokrajowym zrywie pomocy dla Ukraińców przeszliśmy nad tym do porządku dziennego. Nikt – a odpowiedzialność ta należała już do rządu PiS, który w 2022 r. był u sterów władzy – nie przygotował mentalnie obywateli na to, że mogą ich spotkać różne mniejsze czy większe niedogodności związane z konfliktem zbrojnym dziejącym się niedaleko polskiej granicy.

Do rozmowy o tym, że warto być przygotowanym na różne ewentualności, nie usiedliśmy również w zeszłym roku, po wielkiej wrześniowej powodzi. Przebudzenie nastąpiło dopiero w nocy z 9 na 10 września, po naruszeniu polskiej przestrzeni powietrznej przez ok. 20 rosyjskich dronów.

Decydenci z pomocą mediów zaczęli nas zalewać kolejnymi komunikatami. Na rządowej stronie Gov.pl dostępna jest instrukcja postępowania dla obywateli w razie różnych sytuacji kryzysowych – od przerw w dostawach prądu po ewakuację związaną z atakiem z powietrza. Nazwano ją „Poradnikiem bezpieczeństwa”. Chociaż trudno

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Dlaczego młodzi Polacy są przeciw?

To im prezydenturę zawdzięczają Duda i Nawrocki

Dr Adam Kądziela – adiunkt w Katedrze Socjologii Polityki i Marketingu Politycznego Wydziału Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego. Kierownik projektów badawczych dotyczących partycypacji wyborczej młodych Polaków. Autor m.in. publikacji „Polityczny portret młodych Polaków 2023” i „Determinanty partycypacji wyborczej młodych Polaków”.

Czy młodzi się zbuntowali? Ostatnie wybory to jednorazowy wyskok czy zapowiedź pewnej tendencji?
– Młodzi świadomie głosują przeciwko status quo. Są zbuntowani z natury. Widać to wyraźnie, gdy przeanalizujemy wyniki wyborów wśród najmłodszych wyborców i ich preferencje od 2015 r.

To było też widać w pierwszej turze wyborów prezydenckich.
– I to bardzo wyraźnie. Ponad 55% głosów młodych padło na Sławomira Mentzena i Adriana Zandberga. Można to traktować jako formę buntu, ale ten bunt widzimy każdorazowo w wyborach od dekady. Jeżeli przeanalizujemy te wyniki, to w najmłodszej grupie widzimy pokaz sprzeciwu wobec rządzącej klasy politycznej, ktokolwiek by nią był. Co ciekawe, ten sprzeciw wyraża się nie w politycznej apatii, ale w rosnącej aktywności wyborczej i w poparciu kandydatów antysystemowych. W 2025 r. mieliśmy do czynienia z rekordową frekwencją wyborców w wieku do 29 lat. W pierwszej turze wyniosła 72,8%, a w drugiej była o 3,5 pkt proc. wyższa i osiągnęła 76,3%. Ten silny głos był głosem sprzeciwu, głosem przeciwko establishmentowi.

Młodzi poparli kandydata bardziej antysystemowego?
– Tego, który nie wywodził się z obozu rządzącego. Karol Nawrocki był przede wszystkim beneficjentem transferu głosów oddanych w pierwszej turze na Sławomira Mentzena. Aż 88% wyborców Mentzena w drugiej turze zagłosowało właśnie na kandydata PiS. To on był beneficjentem tego sprzeciwu.

Co frustruje młodych?

Skąd ten sprzeciw się bierze?
– Nie ma jednej dominującej motywacji. A jeżeli koniecznie mielibyśmy ją wskazać, byłaby to wspomniana antyestablishmentowość. Żeby opowiedzieć o jej źródłach, musimy się skupić na kilku czynnikach. Z badań, nie tylko ilościowych, ale i tych pogłębionych, o których pisała także w majowym raporcie Fundacja Batorego, wyłaniają się cztery kluczowe aspekty.

Przede wszystkim aspiracje ekonomiczne, czyli frustracja wynikająca z sytuacji ekonomicznej młodego pokolenia, m.in. złej sytuacji mieszkaniowej. Gdy w 2023 r. pytaliśmy młodych o ich aktualną sytuację mieszkaniową, aż 37% deklarowało, że mieszka jeszcze z rodzicami. 20% – że wynajmuje mieszkanie z innymi osobami. A 15% dzieli z innymi osobami pokój. Okazuje się, że 70% mieszka w warunkach, które utrudniają usamodzielnienie się, nie mówiąc o założeniu rodziny. Na to nakładają się wątki związane z inflacją, z rosnącymi kosztami życia. One młodych, którzy dopiero wchodzą na rynek pracy, dotykają w sposób szczególnie bolesny.

Istotną motywacją, by iść na wybory i wyrazić sprzeciw, były również obawy związane z bezpieczeństwem.

Wojną?
– Konkretnie chodzi o wojnę za naszą wschodnią granicą. Poczucie zagrożenia militarnego, a także strach przed migracją w ostatnich latach stały się dominującym źródłem obaw młodych o bezpieczeństwo, w tym w wymiarze ekonomicznym.

Pozostałe wątki, które moglibyśmy wskazać, to negatywny obraz życia publicznego, poczucie braku wpływu na politykę. Negatywna ocena życia politycznego, brak poczucia wpływu na rzeczywistość i niski poziom debaty publicznej stale się pojawiają, kiedy młodzi są pytani o ocenę otaczającej ich rzeczywistości politycznej.

Ważnym komponentem, który wzmacnia antyestablishmentowe postawy i frustrację młodych, są media społecznościowe. To one zdominowały sposób, w jaki młodzi czerpią informacje o polityce. Szczególnie krótkie formy wideo mają ogromne znaczenie: są proste, wyraziste, bardzo emocjonalne. Idealne warunki, by uderzyć w proste instynkty i dać paliwo antyestablishmentowej narracji.

Czyli iść na wybory i zrobić na złość!
– Może nie na złość, ale być przeciw głównemu nurtowi. To pokoleniowy bunt, sprzeciw. Spójrzmy na wybory w 2015 r. – wtedy młodzi poparli Pawła Kukiza, ponad 40% oddało na niego głos. Nie jest więc dla mnie zaskoczeniem, że w maju w pierwszej turze wyborów ponad 36% najmłodszych poparło Sławomira Mentzena, bo ten sprzeciw jest elementem tożsamości kolejnych grup młodych Polaków. W 2019 r. ten elektorat był kluczowy dla Konfederacji. Gdyby nie młodzi, Konfederacji nie byłoby w Sejmie. W 2023 r. z kolei masowo wsparli ówczesną opozycję. Dzięki tym wyborcom udało się utworzyć obecną koalicję. No i w 2025 r. ponownie skierowali się w stronę kandydatów spoza głównego nurtu. A w drugiej turze Karol Nawrocki, jakkolwiek by patrzeć, bardziej niż Rafał Trzaskowski był kandydatem spoza obozu władzy. Widać, że jest stały wzorzec.

Nie tacy progresywni

Młodzi są w miarę dobrze wykształceni, otwarci na świat, na Europę, co więc ich kieruje w stronę partii tradycjonalistycznych?
– Badania, które realizowaliśmy kilka miesięcy przed wyborami w 2023 r., pokazały, że w części kwestii światopoglądowych czy dotyczących usług publicznych młodzi nie są tak progresywni, jak postrzegają ich inne grupy społeczne. W części postulatów, np. dotyczących prawa aborcyjnego

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Roman Kurkiewicz

Chleba i… czego jeszcze?

Późny wieczór po upalnym „defiladowym” dniu, kiedy odosobnieni protestowaliśmy przeciw militaryzacji polityki, życia i wydatków. Poszedłem po wodę mineralną do najbliższej Żabki. Przed wejściem niemłody, choć młodszy ode mnie mężczyzna, schludny, trzeźwy (znam się na tym), zapytał: „Czy może mi pan kupić bochenek chleba, taki pokrojony?”. Mogłem. Kupiłem. O nic nie zapytałem. Odebrał, podziękował. A ja byłem jednak jak ogłuszony. Oglądałem kilka godzin wcześniej pokaz mocy i bogactwa w postaci najbardziej śmiercionośnych narzędzi, urządzeń i pojazdów, jakie buduje człowiek, a polskie państwo kupuje. Wysłuchiwałem licytowania się na bezpieczeństwo: nowy prezydent kontra minister obrony narodowej (lekarz z wykształcenia).

Czy człowiek, który zmuszony jest prosić obcą, przypadkową osobę o kupno bochenka chleba, czuje się bezpieczny? A może mógłby obejść się bez tego chleba z poczuciem, że choć jest głodny, to Putin nie zrzuca mu bomb na głowę? Powie ktoś: to inne sprawy, inne bezpieczeństwo, to nieuprawnione zestawienie. A ja jestem przekonany, że uprawnione jak najbardziej, że symbolizm tego nieznaczącego epizodu pod Żabką wart jest zastanowienia i zatrzymania się nad nim.

Wielkie ludzkie bunty, te rewolucyjne, wcześniejsze i inne, przeważnie miały na transparentach i w wykrzyczanych hasłach chleb. Nie boga (jak to dopisano protestującym w 1956 r. robotnikom w Poznaniu na późniejszym pomniku). Chleb. To może jednak chleb jest pierwszy? To może powinniśmy oceniać kondycję państwa nie po wojennym potencjale i miliardowych zakupach, ale po tym, dlaczego człowieka nie stać na bochenek chleba?

I wtedy moje myśli cofnęły się o 45 lat. Ostatni tydzień sierpnia 1980 r. był jednym z najgorętszych momentów politycznych w najnowszej historii Polski. W kumulujących się strajkach, zapoczątkowanych tymi w gdańskiej Stoczni im. Lenina (dzisiaj śladu po tej nazwie…), wykluwał się nowy ruch związkowy, powstawała Solidarność. Potrzeba, głód zmiany były przepotężne, choć oczywiście nie powszechne. Kiedy wraca się do tych pierwszych tygodni, miesięcy, nie sposób nie pytać, jakiej Polski chciała ta nowa siła. Siła, która po dekadzie w wyniku globalnych przetasowań i zmian w ZSRR doprowadziła Solidarność do przejęcia władzy w Polsce.

W klinczach postsolidarnościowych podziałów i hegemonii żyjemy dzisiaj. Banałem jest mówienie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Przeprawa na Sycylię jako inwestycja w bezpieczeństwo?

Most, który śnił się Mussoliniemu i Berlusconiemu, zostanie wybudowany z pieniędzy przeznaczonych na cele obronne

Pod koniec czerwca kraje członkowskie NATO zgodziły się przeznaczyć do 2035 r. 5% PKB na obronę. Włoski rząd planuje osiągnąć ten cel, realizując „faraoński plan”– budowę mostu między Włochami a Sycylią.

W ramach 5% PKB, które trzeba będzie przeznaczyć na obronę, 1,5% wydatków państw członkowskich mogłoby zasilić „inwestycje mające na celu ochronę krytycznej infrastruktury, sieci, zapewnienie przygotowania sektora cywilnego i wzmocnienie bazy przemysłu obronnego”, głosi deklaracja Sojuszu przyjęta w Hadze.

To bardzo szeroka definicja, którą część krajów mogłaby wykorzystać po to, aby uwzględnić w budżecie oznaczonym jako „obrona” wydatki niemilitarne. Na przykład władze w Rzymie ogłosiły, że chcą zaklasyfikować budowę mostu na Sycylię, którego wartość wynosi 13,5 mld euro, jako wydatek wojskowy.

Inwestycja w bezpieczeństwo?

Dwaj wicepremierzy – Antonio Tajani (minister spraw zagranicznych) i Matteo Salvini (minister infrastruktury i transportu) – podkreślają, że most ma wartość strategiczną, a nie wyłącznie ekonomiczną. Argument ten został również podkreślony w raporcie rządowym opublikowanym w kwietniu.

„Budowa mostu może być wydatkiem na obronę, niezbędną, by zagwarantować bezpieczeństwo  obywatelom”, stwierdził cytowany na portalu ilSicilia.it Antonio Tajani. „Sycylia leży na środku Morza Śródziemnego, są tam ważne bazy NATO, z pewnością posiadanie bardziej wydajnego systemu infrastruktury, który łączy Sycylię z resztą Europy, oznacza również wzmocnienie bezpieczeństwa”, przekonuje Tajani.

W innej wypowiedzi – dla „Milano Finanza” – minister spraw zagranicznych wyjaśnił, że rząd będzie musiał uświadomić obywatelom, że „bezpieczeństwo to szersza koncepcja niż tylko czołgi, ponieważ obejmuje ono również infiltrację terrorystów i cyberbezpieczeństwo”. Aby dotrzymać zobowiązań wobec NATO, sekretarz Forza Italia dodał, że rząd skupi się „na infrastrukturze o przeznaczeniu cywilnym, takiej jak most nad Cieśniną Mesyńską, który mieści się w koncepcji obronności, biorąc pod uwagę, że Sycylia jest platformą NATO”.

Rząd Giorgii Meloni zamierza więc zrealizować plan zbudowania nad Cieśniną Mesyńską najdłuższego mostu wiszącego na świecie. Projekt ten był marzeniem Rzymian, dyktatora Benita Mussoliniego i byłego premiera Silvia Berlusconiego. Już w 1840 r. Ferdynand II Burbon, władca Królestwa Obojga Sycylii, zlecił grupie inżynierów i architektów opracowanie projektu mostu nad cieśniną. W ostatnich dekadach politycy wracali do tego planu, ale nigdy nie udało się inwestycji zrealizować. Pierwsza ustawa przewidująca budowę mostu pochodzi z 1971 r., a 10 lat później założono firmę Stretto di Messina, odpowiedzialną za zarządzanie projektem. Kolejne rządy anulowały lub odkładały projekt na później, aż do 2012 r., kiedy Rzym wycofał się z niego w obliczu nadciągającego kryzysu zadłużenia.

Sycylia bliżej Europy

Obecna władza liczy, że tym razem most powstanie i ożywi gospodarczo nie tylko wyspę, ale całe „mezzogiorno”, czyli południową część Italii. Ma ułatwić płynniejszy handel z Sycylią. Region ten, który głównie eksportuje produkty naftowe i rolnicze, cierpi obecnie, płacąc „koszt wyspiarskości”, wynoszący ok. 6,5 mld euro rocznie. Kwota ta pokazuje szacunkową różnicę między tym, ile kosztowałaby działalność gospodarcza, gdyby wyspa była połączona z kontynentem, a rzeczywistymi kosztami wynikającymi z jej położenia wyspiarskiego.

„Most mógłby ponownie umieścić Włochy w centrum Morza Śródziemnego. Dzięki szybkim połączeniom kolejowym z północą Starego Kontynentu porty sycylijskie i południowo-

włoskie zyskałyby bardzo ważną wartość strategiczną. Inwestycja w most, jeśli zostanie zrealizowana, mogłaby dać naszemu krajowi znaczną przewagę polityczną”, przekonuje na stronie InsideOver sycylijski dziennikarz Mauro Indelicato i dodaje: „Stary Kontynent, po wybuchu wojny w Ukrainie, musi przyśpieszyć realizację planów infrastrukturalnych nie tylko w celu stworzenia szybkich korytarzy dla towarów i ludzi, ale także, w razie potrzeby, dla czołgów i pojazdów opancerzonych. Przemieszczanie wojsk jest niemal tak samo ważne, jak przemieszczanie towarów. W tym sensie ewentualna budowa mostu miałaby również znaczenie z perspektywy wojskowej. Rzym w przyszłości mógłby poprosić o fundusze

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Roman Kurkiewicz

Co by tu jeszcze obronić, panowie?

Pandemia obronności powaliła dużą część Polski na kolana. Zawiązują się zgromadzenia, które ruszają bronić granic nie wiadomo przed kim i nie wiadomo jakim prawem. Prawem odwiecznego męskiego złudzenia, że jak agresor nazywa się obrońcą, łatwej to zaakceptować. W kraju, w którym dochodzi do ok. 1 mln (zgłoszonych) aktów przemocy domowej rocznie, gdzie w ponad 95% ofiarami są kobiety i dzieci, nagłe poruszenie wywołuje jeden, rzeczywiście brutalny, a nawet śmiertelny, napad na kobietę, tylko dlatego, że sprawcą okazuje się nie-Polak.

Przemoc polska nie wzbudza emocji, politycy prawicy od lat starają się ją lekceważyć, usprawiedliwić, zalegitymizować. Powstają całe teorie wspierające się na archetypach tradycyjnej, zaakceptowanej przemocy wobec kobiet. Wyjątkiem są epizodyczne akty, statystycznie niezauważalne przypadki agresji, kiedy napastnikiem jest obcokrajowiec. Wtedy Polak wypręża pierś i z bezmyślnym zapałem rusza z odsieczą o bojówkarskiej proweniencji. Ów zapał i erupcja agresji nie biorą się z niczego. Nie będzie odkrywcze stwierdzenie, że agresja rodzi się z lęku, strachu, braku poczucia bezpieczeństwa, z uczucia zagrożenia. Nie umiejąc określić źródeł tych lęków, tłumy mężczyzn stają się łatwym łupem manipulacji, szczucia przeciw tym innym, obcym, nie naszym, nie-Polakom, niebiałym, niekatolikom.

Czy dziwi, że łykają oni takie wyjaśnienie? No, nie bardzo dziwi, realnie są przestraszeni, pełni lęków, których sami nazwać nie potrafią, a żadnych innych interpretacji nie słyszą. Wierzą zatem w to, co im suflują wszystkie te Bosaki, Mentzeny, konfederaty czy inni Kaczyńscy. Jeśli coś łączy światowe prawice, to ten sam schemat wskazywania niebezpieczeństwa, gdzie ów nie nasz jest diabolicznym zagrożeniem tłumaczącym wszystko, co niesie realne lęki społeczne. Ci, którzy podsuwają te tropy, znają fakty, ale cóż fakty – liczą się emocje i proste (bo fałszywe) wyjaśnienia. Ci, którzy w to wierzą, faktów nie znają, nie chcą znać, nie wiedzą, dlaczego mieliby pytać czy samodzielnie myśleć.

To jest ten moment, kiedy powinienem odkryć karty. Bo w swoim najgłębszym przekonaniu jestem pewien, że wiem, skąd te lęki biorą się w rzeczywistości i dlaczego tego wyjaśnienia próżno szukać w jakichkolwiek przekazach medialnych, politycznych lub eksperckich.

Otóż źródłem tego poczucia braku bezpieczeństwa jest coś naprawdę istniejącego, wszechobecnego, globalnego i przez swoją niepodważalną dominację – niezauważalnego. To

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Promocja

Bezpieczeństwo na wakacjach – co zapakować do plecaka?

Artykuł sponsorowany Wakacyjna przygoda w lesie, górach czy nad jeziorem wymaga rozsądnego przygotowania. Odpowiednio dobrane produkty mogą nie tylko ułatwić życie w terenie, ale też zwiększyć szanse na wyjście cało z niespodziewanych sytuacji. Co zabrać, aby zadbać o swój komfort na wakacjach?

Opinie

Problematyczne działania matematyczne

Unia Europejska nie jest państwem, nie ma więc mocy powołania pod broń armii Europejczyków

Minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski wygłosił w Sejmie coroczne exposé. Zrobiło ono chyba na Polakach dobre wrażenie. W każdym razie wszyscy, z którymi rozmawiałem, są tego zdania. Sejmowe wystąpienie umocniło pozycję szefa MSZ jako „fightera”. Było w odpowiednim natężeniu antyrosyjskie. Wojowniczy nastrój naszego ministra spraw zagranicznych w stosunku do Rosji jest już legendarny, choćby za sprawą pouczeń historycznych dawanych rosyjskiemu ambasadorowi przy ONZ i na forum tej organizacji.

Wszystkim uradowanym spektakularnymi zwycięstwami ministra Sikorskiego – jego wiktorie prędko obiegały internet – umyka jedynie fakt, że odnosi on je nie w swojej lidze. Właściwym dla niego partnerem do dyskusji jest Siergiej Ławrow, nie zaś rosyjski ambasador przy ONZ. Wszyscy ambasadorowie mają zapewne bardzo wysokie mniemanie o sobie – tak być powinno – ale my nie możemy zapominać, że są tylko urzędnikami państwowymi. Urzędnikami zobligowanymi do wiernego przedstawiania stanowiska centrali. Nie są i nie mogą być kreatorami polityki zagranicznej. Jaką korzyść kraj przyjmujący odnosiłby z ambasadora, który zamiast precyzyjnie informować władze goszczącego go państwa o stanowisku reprezentowanego przez siebie rządu, zmyślałby je i dzielił się własnymi fantasmagoriami?

Rzecz jasna, jeśli ambasador ze stanowiskiem swojego ministra spraw zagranicznych głęboko się nie zgadza, dostrzegając, że jest niedorzeczne, oderwane od realiów panujących w danym kraju, powinien w korespondencji dyplomatycznej wskazać owe niedorzeczności i odrealnienie. Ponieważ jednak zazwyczaj jest zainteresowany dalszą karierą we wzniosłej sferze dyplomacji, w korespondencji sławi przenikliwość i dalekowzroczność ministra.

W wystąpieniu ministra Sikorskiego godzi się odnotować, że tak bardzo nas nie straszył. Uspokojenia poszukiwał w działaniach matematycznych, ściślej w dodawaniu. Szedł w tym za swoim szefem, premierem Donaldem Tuskiem. Cytował nawet wypowiedź premiera, że 500 mln Europejczyków błaga 300 mln Amerykanów, żeby chronili nas przed 140 mln Rosjan. Od razu powiedzmy jasno: ta matematyka nie jest w porządku. Dotyka ona tego, co w stosunkach międzynarodowych nazywa się potęgą potencjalną. Biorąc rzecz najogólniej, na potęgę potencjalną składają się „zasoby społeczne”, które są do dyspozycji danego państwa i które mogą służyć do budowy sił zbrojnych.

Pierwszy problem z matematyką Sikorskiego i Tuska bierze się stąd, że Unia Europejska nie jest państwem. Nie ma więc mocy powołania pod broń przykładowo dziesięciomilionowej armii Europejczyków. Armie powołują poszczególne rządy państw w wielkości, jaką uznają za stosowną. Mamy więc np. wojsko hiszpańskie, włoskie, francuskie, niemieckie, polskie, czeskie i litewskie, ale złudzeniem jest myślenie, że proste zsumowanie liczby żołnierzy tych

Prof. dr hab. Piotr Kimla pracuje w Katedrze Stosunków Międzynarodowych i Polityki Zagranicznej Instytutu Nauk Politycznych i Stosunków Międzynarodowych na Wydziale Studiów Międzynarodowych i Politycznych Uniwersytetu Jagiellońskiego

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Jan Widacki

W świecie wielu biegunów i zmiennych interesów

Obawiam się, że problem jest poważniejszy, niż się wydaje. Od momentu wstąpienia do NATO w tym sojuszu widzieliśmy gwarancję naszego bezpieczeństwa. Głównym filarem NATO były Stany Zjednoczone. Ameryka zaangażowała się w sojusz euroatlantycki nie z miłości do Europy ani z szacunku dla jej kultury i wartości. Zaangażowała się, bo miała w tym swój strategiczny interes.

Wkrótce po II wojnie światowej rozpoczęła się zimna wojna między Stanami Zjednoczonymi a Związkiem Radzieckim. Zimna wojna, która w każdej chwili mogła się zmienić w gorącą. Sojusznikiem Ameryki w tej wojnie były państwa Europy Zachodniej. Sojusznikiem ZSRR – państwa Europy Środkowej tworzące wspólnie z nim Układ Warszawski. Poszerzanie NATO, które nastąpiło po rozwiązaniu Układu Warszawskiego, a następnie po rozpadzie ZSRR na początku lat 90., było umocnieniem pozycji USA i ich przewagi nad Rosją. USA przyjęły Polskę do NATO nie z wdzięczności za dokonania Kościuszki czy Pułaskiego ani z podziwu dla polskiej transformacji czy dla „polskiego papieża”. Podkreślam: poszerzanie NATO wzmacniało dominującą pozycję Stanów Zjednoczonych w świecie i przewagę nad Rosją.

Od tego czasu minęło ponad ćwierć wieku. Wiele w świecie się zmieniło. Przede wszystkim na supermocarstwo wyrosły Chiny. Mocarstwem stały się Indie. Przeciwnikiem i konkurentem USA nie jest już Rosja, ale Chiny właśnie. Co więcej, w miarę poprawne stosunki z Rosją są Ameryce potrzebne w konkurencji z Chinami. Ameryka nie ma żadnego interesu w zapewnianiu bezpieczeństwa Europie. Trump mówi to z całą szczerością.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Promocja

Jak wybrać nawierzchnię bezpieczną na plac zabaw? Praktyczny przewodnik od ECO TOP

Artykuł sponsorowany Bezpieczeństwo dzieci podczas zabawy na świeżym powietrzu to priorytet dla rodziców, samorządów i projektantów przestrzeni publicznych. Wybór odpowiedniej nawierzchni na plac zabaw to jedna z kluczowych decyzji, która wpływa nie tylko na komfort i estetykę przestrzeni, ale przede wszystkim –