Tag "biografie"

Powrót na stronę główną
Sylwetki

Uczony nie może być posłuszny

Cały świat może głupieć, ale mnie nie wolno

Prof. Tadeusz Oracki, autor cenionych słowników biograficznych, kończy właśnie 95 lat.

Kiedy w 1960 r. młody nauczyciel z Ostródy zgłosił do wydawnictwa Pojezierze w Olsztynie konspekt słownika biograficznego Warmii, Mazur i Powiśla od połowy XV w. do 1945 r., dyrektor i redaktor naczelny Henryk Panas odpisał mu, że pomysł jest interesujący, ale „nie wierzymy, aby to mógł wykonać jeden człowiek”. Tadeusz Oracki nie poddał się i do swojego projektu przekonał historyków z Poznania, a po trzech latach jego dzieło ukazało się w Instytucie Wydawniczym PAX. I do dziś – zwłaszcza po opublikowaniu drugiego, poprawionego wydania – jest uznawane za podstawową skarbnicę wiedzy o ludziach i regionie północno-wschodniej Polski.

Szczegóły tej i wielu innych interesujących historii z życia profesora, który lubi pracować samodzielnie, znajdziemy w świeżo wydanej książce Marka Barańskiego „Cały świat może głupieć, ale mnie nie wolno”. Autor zamieścił w niej cykl rozmów z Tadeuszem Orackim, przeprowadzonych w latach 1989-2025.

Bohater to uznany autorytet nie tylko w regionie warmińsko-mazurskim, gdzie zaczynał realizować swoją pasję, bo później pracował w Mławie, by pół wieku temu na stałe osiąść w Gdańsku. Pochodzi z Warszawy, należał do harcerstwa, podczas wojny uczył się na tajnych kompletach i należał do Szarych Szeregów, a jego ojciec, pracownik techniczny w kawiarni, działał w ruchu oporu i został zamordowany przez hitlerowców. Natomiast Tadek z matką po powstaniu warszawskim trafił do obozu pracy przymusowej w Saksonii. Po wyzwoleniu przez Amerykanów mógł wyjechać do USA,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Chopina portret psychologiczny

Niczego nie stawiał wyżej od komponowania

Michał Kwieciński – producent, reżyser filmowy, teatralny i telewizyjny, w kinach możemy oglądać film „Chopin, Chopin!” w jego reżyserii.

Jak zmieniło się pana spojrzenie na Fryderyka Chopina w czasie tworzenia jego filmowej biografii?
– Z początku wydawało mi się, że bardzo dużo wiem o Chopinie. Zastanawiałem się, czy jest w ogóle sens robić film o naszym wybitnym kompozytorze, bo błędnie zakładałem, że jego życie było dość monotonne; że bez przerwy grał na fortepianie, wyjechał do Nohant, wrócił do Paryża, umarł… Niestety, do tego sprowadza się powszechna wiedza o Chopinie i tylko te wątki podejmowano w filmach biograficznych o nim. A ja brałem je za całą prawdę o losach artysty. Kiedy zagłębiłem się w temat, a szczególnie w czterotomową biografię pióra Ferdynanda Hoesicka, stwierdziłem, że nie znałem wielu niesamowitych faktów i że warto stworzyć kolejną o Chopinie opowieść. Mój film nie ma typowej dramaturgii, bo nie znalazłem postaci wroga, na której mógłbym oprzeć główny konflikt.

Mamy więc konflikt między życiem i śmiercią?
– Raczej między śmiercią i muzyką. Chopin był muzyką, a jego życie osobiste nie układało się dobrze, bo niczego nie stawiał wyżej od komponowania. Bardzo silne piętno odcisnęła na nim oczywiście choroba – u artysty w wieku 25 lat zdiagnozowano gruźlicę. Gdy choroba zaczyna coraz wyraźniej się ujawniać, Chopin żyje z nią niemal jak z żoną, a muzyka odgrywa rolę kochanki. Sam rozwój choroby działa trochę jak samospełniająca się przepowiednia i ten mechanizm służy filmowej dramaturgii. Pozwala też utożsamić się z emocjami bohatera. Proszę sobie wyobrazić sytuację, w której ktoś słyszy diagnozę onkologiczną i musi z nią żyć latami. Lekarz mówi, jakie będą objawy raka: może pan się czuć źle, potem trochę lepiej, w końcu będą występować krwotoki, zrobimy naświetlania. Jeśli naświetlanie nic nie da, przejdziemy do następnego etapu leczenia. I tak po kolei. Wiadomo jednak, że koniec będzie się zbliżał coraz szybciej. Myśli i emocje człowieka w podobnej sytuacji są uniwersalne.

W filmie widzimy, że Chopin nie tylko kochał muzykę, ale wręcz był od niej uzależniony. Dostrzegł pan coś destrukcyjnego w jego największym życiowym powołaniu?
– Coś jest na rzeczy, bo gdy ktoś zajmuje się od rana do nocy muzyką, to pozostałe sprawy tracą dla niego znaczenie. I to samo w sobie ma destrukcyjny wymiar. Obsesyjny stosunek do muzyki sprawiał, że Chopin tak długo dochodził do finalnych wersji swoich utworów. Nawet bardzo proste kompozycje pisał latami i dopiero potem przekazywał wydawcom. Po Chopinie zostało 28 godzin muzyki, a jego nieskończone utwory obejmowały prawdopodobnie 100 godzin, bo był totalnym perfekcjonistą. Tworzył z pasją, lecz zamęczał się w niej. W pierwszym momencie łapał ideę utworu i odczuwał przyjemność, a potem przeżywał absolutną mękę. Proszę spojrzeć na jego zapisy nutowe, wyglądają jak jedno wielkie skreślenie.

Chopin jest uwielbiany i otaczany przez tłumy, ale wydaje się osamotniony, co sugeruje nawet jego matka. To los prawie wszystkich wielkich artystów? A może ich wybór?
– Wydaje mi się, że każdy wielki artysta musi być egocentrykiem, musi się skupiać na sobie i swojej twórczości. W tym sensie samotność jest udziałem wszystkich wybitnych twórców. Kiedy oglądam filmy dokumentalne o gwiazdach muzyki popularnej, bardzo często wracają w nich motywy twórczej męki i poczucia nieszczęśliwości losu. Ci artyści nie mogą mieć stałych partnerów, ciągle ich zmieniają, ale na końcu to wcale nie jest istotne, bo liczy się muzyka i tworzenie. Niektórzy są bardziej zrównoważeni, ale wydaje mi się, że więcej jest osobowości rozchwianych, które po prostu męczą się ze swoją ogromną kreatywnością. Nie mogą jednak żyć inaczej. Jeżeli kogoś całkowicie pochłonie pasja – nieważne, czy chodzi o muzykę, robienie filmów bądź aktorstwo – to ten artysta zawsze wybierze akt twórczy zamiast życia osobistego. Zawsze wybierze wolność, a nie spokój i stabilizację.

Chopin pasował do roli gwiazdy? Film daje nam sprzeczne sygnały co do tego.
– Wydaje mi się, że bycie gwiazdą sprawiało mu pewną przyjemność. Oczywiście Chopin cały czas krył się za maską i coś odgrywał. Z jednej strony, denerwowały go tłumy. Uważał, że są głośne, że to motłoch, który nie słucha, tylko ogląda. Z drugiej, każdy twórca chce mieć publiczność i zdobyć popularność. Nawet jeśli się w tym męczy i twierdzi, że go to nie obchodzi, uwielbienie tłumów jest mu potrzebne. Nie wierzę artystom, którzy mówią, że mają w nosie sławę i kontakt z widzem. Są tak naprawdę tego spragnieni, tworzą i występują, żeby osiągnąć sukces przed ludźmi, a nie przed sobą.

Widzi pan w Chopinie bohatera tragicznego?
– Chopin zdecydowanie jest postacią tragiczną. Grał na fortepianie od szóstego roku życia, mimo że nikt nie odbierał mu wolności w dzieciństwie. Jego rodzice byli bardzo postępowi, pozwalali mu biegać, grać w piłkę, bawić się, mieć kolegów itd. To nie był mały geniusz zamknięty w pokoju z instrumentem, tylko naprawdę niesforny, fantastyczny, otwarty chłopiec. W którymś momencie wewnętrzny przymus codziennego grania i ćwiczenia okazuje się jednak tak wielki, że zapomina się o towarzystwie znajomych i o innych aktywnościach. To wchodzi w nawyk, a potem staje się mantrą dnia codziennego. Relacje międzyludzkie schodzą wtedy na dalszy plan, nie są pogłębiane, wydają się zbędne. Od pewnego etapu Chopin nieustannie grał. Wielka osobowość i charyzma sprawiały, że gromadziła

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura

Blondyn XX wieku

Najbardziej podziwiany amant filmowy stał się patronem kina awangardowego

Robert Redford 1936-1925

Urodził się z sinicą i przez pierwsze dni nie było pewne, czy przeżyje. Za to już jako kilkulatek był najbardziej wygadanym i ruchliwym dzieciakiem w okolicy. Kiedy podrósł, praktykował z całą rodziną cotygodniowy rytuał: chodzenie do kina, ale także do biblioteki. „Jelonka Bambi” obejrzał przeszło 20 razy. Nie umiał jeszcze porządnie czytać, ale już sylabizował „Odyseję”. Jego świat stanął na głowie, kiedy dowiedział się, że uwielbianego stryja w ostatnim roku wojny zastrzelił hitlerowski snajper. Po raz pierwszy zetknął się ze śmiercią. To był przebłysk „powagi życia”, zwłaszcza że jako 10-latek zachorował na polio. Ale szybko się z tego otrząsnął.

Rodzaj ekranowego piękna

Jako urodzony przystojniak zaczął mieć coraz większe powodzenie u dziewcząt, co bardzo mu się podobało. Po latach hollywoodzkie pisemka notowały, że gdy do wytwórni wchodził Robert, żeński personel wpadał w ekscytację. Tymczasem zaczął liderować bandzie podobnych sobie łobuzów. Wstawali przed świtem, pożyczali sobie piwo od sąsiadów, kąpali się w ich basenach i buszowali po okolicy, ukrywając się przed patrolami policji. Raz nie zdążył uciec, został zatrzymany.

Wkrótce przestał chodzić do szkoły, zamiast tego zajął się surfingiem. Próbował marihuany i haszyszu. Woził się podrasowanymi autami. Kiedy trafił na koncert młodego Elvisa, który śpiewał jeszcze jako support przed znaczniejszym wykonawcą, zrozumiał, że i on, z niebogatej rodziny, ma szansę. „Pomyślałem wtedy: no proszę, chłopak znikąd, z jakiejś zapadłej dziury, a potrafił dokonać czegoś takiego!”.

Ciągle go nosiło. Zamiast postarać się o miejsce na którejś z rodzimych uczelni, pojechał do Paryża i zaczął studiować malarstwo. W wolnych chwilach przyłączał się do demonstracji przeciwko inwazji Związku Radzieckiego na Węgry. Wreszcie wrócił do Stanów i z głupia frant zaczął studiować w American Academy of Dramatic Arts na Manhattanie aktorstwo. Wybrał je, licząc na to, że podczas objazdów teatralnych po kraju będzie miał okazję malować różne okolice Stanów Zjednoczonych. Na tym zależało mu naprawdę. Uważano go za talent z dużymi możliwościami, choć nauczyciele aktorstwa wytykali mu złą dykcję, problemy z emisją głosu, to, że jego kwestie rozumieją tylko trzy pierwsze rzędy. Kolejne role teatralne ćwiczył na wszelki wypadek poza akademią, w Central Parku, na ulicach, w samochodzie. No i grywał w klasykach: w „Antygonie” Sofoklesa czy w „Mewie” Czechowa.

Aktorstwo, jakiego wymagano od niego, wydawało mu się ogromnie skostniałe, więc zapisał się do Actors Studio Lee Strasberga, w którym kształcili się już Paul Newman, James Dean czy Geraldine Page. Zaczęły się występy w serialach – nawet w jednym kolorowym. Producentom przeszkadzała jednak zbyt ostentacyjna uroda Roberta. Brał każdą propozycję, bo telewizja dawała jakieś pieniądze, a w teatrze klepało się biedę.

Przyszła pora na przymiarki filmowe. W kinie mocniej zaznaczył się wówczas w filmie „Obława” Arthura Penna (1966), gdzie zagrał z młodszą o rok Jane Fondą. Tymczasem Ameryka była zaniepokojona kryzysem rakietowym, przerażona zabójstwem Kennedy’ego i wojną wietnamską. Zastrzelony został pastor Martin Luther King. Redford wyczuwał nowy rytm czasu: słuchał „Sierżanta Pieprza” Beatlesów, zapuścił włosy i próbował grzybków halucynogennych. A w przygotowaniach był już western „Butch Cassidy i Sundance Kid”. Jedną z ról miał grać ówczesny król ekranu Paul Newman. Do roli Sundance’a przeznaczono Redforda.

Na planie zaiskrzyło między nimi od razu. Redford wspominał: „Nikt z nas nie miał poczucia, że robimy najważniejszy western końca lat 60., a mimo to powstało coś przełomowego”. Teraz już o tego aktora, który bardzo się podobał zwłaszcza damskiej widowni, zaczęły się toczyć przetargi. Pisano, że to „jeden z największych skarbów kina, jak Clark Gable. Ten rodzaj ekranowego piękna powinni badać uczeni, bo rzecz jest w proporcjach i milimetrach, tak jak w uśmiechu Mony Lizy”.

Na fali tarć politycznych zwróciła jego uwagę historia o kandydacie na gubernatora Kalifornii, manipulowanym przez całe otoczenie, spin doktorów i media. Kończyła się rewolucja hipisowska i film „Kandydat” opowiadał o buntowniku, który kiedyś tam spalił amerykańską flagę, potem wkładał kwiaty w lufy karabinów, a wreszcie zajął się na serio polityką. Zamierzał zmienić układ, ale w finale okazało się to układ połknął jego.

Patron filmowców

Równolegle toczyła się inna historia. W 1961 r. Robert Redford i jego żona Lola kupili w stanie Utah hektar ziemi i wybudowali dom. Kiedy pieniędzy za wielkie filmowe role było więcej, dokupili jeszcze kilka tysięcy hektarów i nazwali to miejsce Sundance, dla upamiętnienia postaci, którą Robert zagrał w słynnym westernie.

Dwie dekady później, w 1980 r., Redford założył tu ośrodek promujący młodych filmowców. To miała być przeciwwaga dla Hollywood z jego wielkimi komercyjnymi kobyłami. Pracowano od podstaw: uczono się pisać scenariusze, kadrować, robić zdjęcia próbne i przygotowywać dystrybucję ukończonego filmu. W pierwszym roku działalności wystartowało tu 17 amatorów, którzy w trakcie burzliwych dyskusji uczyli się sztuki kręcenia filmu od zera. Do podziału mieli budżet wynoszący zaledwie kilka tysięcy dolarów. Kiedy jednak zjawili się sponsorzy, instytucja się rozrosła i można było mówić o alternatywnym ośrodku filmowym. Sam Redford zaś stał się światowym patronem kina niezależnego.

Na Sundance zarabiał jego ośrodek narciarski, restauracja, a z czasem firmowana przez niego linia odzieży w stylu Dzikiego Zachodu. Przełom nastąpił w 1989 r., kiedy z Sundance wyszedł film „Seks, kłamstwa i kasety wideo” Stevena Soderbergha. To zwróciło na całym świecie uwagę na Sundance

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Z biskupem w siódmym niebie

Waldemar Pytel potrafił się odnaleźć w trudnych przemianach społecznych i nowych realiach

W Świdnicy skończyła się pewna epoka. Mijają cztery dekady, odkąd pewien „góral niskopienny” zaczął tam pracować na rzecz Kościoła Pokoju i parafii luterańskiej. Bp Waldemar Pytel właśnie odszedł na emeryturę.

Młody teolog po studiach w Warszawie wyruszył na zachód, by wspólnie z żoną Bożeną objąć niezwykłą placówkę, słynny Kościół Pokoju w Świdnicy. Był rok 1986. Pierwsze, co powitało przybyszów na miejscu, to dźwięki muzyki dochodzące z zabytkowego kościoła, a obiekt liczył sobie wtedy 329 lat. Odtąd przez niemal 40 lat Waldemar Pytel troszczył się o materię największej barokowej drewnianej świątyni Europy i o ducha nie tylko przeszło setki miejscowych parafian Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego, ale też niezliczonych „parafian gościnnych”, poszukujących natchnienia. Potrafił się odnaleźć w nowych ustrojach, trudnych przemianach społecznych i nowych realiach.

To miejsce pracy, a zarazem życia proboszcza, z czasem biskupa diecezji wrocławskiej, jest jak wszechświat możliwości i zadań. – Widzi pani te odrestaurowane obiekty? To nasza luterańska enklawa, taki mały Watykan w centrum miasta. Tu bardzo dużo rzeczy się działo, ale tak, żeby nikt nie czuł się zobowiązany do czegoś. Jestem daleki od „łowienia”. Przed laty cały plac Pokoju był np. dziergany koronkami, a w budynku, gdzie dziś jest restauracja 7Niebo, odbywały się spotkania przy kawie i rodziły pomysły – opowiada biskup.

Siedzimy pod starymi drzewami, do kościoła ustawia się kolejka na koncert tenora Rolanda Villazóna, człowieka instytucji, gościa 26. edycji Festiwalu Bachowskiego. Co chwila ktoś podchodzi, by witać się z wieloletnim gospodarzem tego miejsca, m.in. Irena Santor czy premier Hanna Suchocka.

– Lata temu przy okazji rocznicy śmierci Jana Sebastiana Bacha wpadliśmy z Janem Tomaszem Adamusem na pomysł zorganizowania Festiwalu Bachowskiego. W naszym archiwum znajdował się list (niestety zginął, ale ktoś gdzieś go spisał, znalazł się w książce „Bach Dokumente”), w którym Christoph Gottlob Wecker, kantor Kościoła Pokoju, pisał do Bacha, swojego mistrza i nauczyciela, z prośbą o partyturę „Pasji według św. Mateusza”, którą chciał w kościele wykonać. Dla nas to był świetny pretekst do tego, żeby coś organizować – biskup wspomina początki festiwalu. – Proszę sobie wyobrazić te tłumy na pierwszym koncercie: 32 osoby. Nie było to łatwe także ze względów finansowych. Zajmowałem się zdobywaniem funduszy. Wydawało mi się, że to nie ma sensu, ale sens był. Jak sobie coś postanowię – a jestem niskopiennym góralem z Jaworza ze Śląska Cieszyńskiego, więc trochę zadziornym – to się tego trzymam. Uznałem, że to zbyt wartościowa inicjatywa, a Adamus jest zbyt cennym człowiekiem, by rezygnować – mówi bp Pytel.

27 wejść i 200 na 200

7Niebo mieści się w dawnym domku stróża, ale mieszkał tam też w XVIII w. świdnicki pastor i poeta Benjamin Schmolck, autor 1,2 tys. pieśni, do dziś śpiewanych przez luteranów. Cały rok jest pełne ludzi, chętnie fotografowane, to jeden z pomysłów na ożywienie tego miejsca, dla gości – ucieczka od pośpiechu, dobre jedzenie, wino, rozmowy w przestrzeni otoczonej kilometrowym starym murem. Teren wyznaczony dla kościołów pokoju w XVII w. mierzył 200 na 200 kroków. Barokowy Zakątek, zabytkowy cmentarz, plac Pokoju, wszystko wiedzie do drewnianego kościoła z 27 wejściami, z drzwiami w kolorach zaskakująco intensywnej czerwieni i fioletu.

Za czasów proboszcza Pytla świdnicki Kościół Pokoju zyskał rzeczywiste zabezpieczenie jako dzieło architektury drewnianej, odzyskał blask, do tego zajął mocne miejsce na mapie kulturalnej Europy, no i trafił na listę UNESCO.

– Został wpisany na listę światowego dziedzictwa w 2001 r. jako „niepowtarzalne świadectwo wiary, wspólnoty religijnej oraz rozwiązań architektonicznych”. Na Dolnym Śląsku mamy na liście jeszcze tylko Halę Stulecia we Wrocławiu i Kościół Pokoju w Jaworze – podkreśla duchowny.

Nie wyczuwam u bp. Pytla tęsknoty za szefowaniem parafii i kościołowi, który jest „modlitwą zamienioną w architekturę”. Dzisiejszy stan miejsca to praca jego i żony. A w międzyczasie wprowadził następcę, ks. Pawła Melera, duchownego o pięknym głosie, czym także pozwala się delektować ta drewniana świątynia.

– W tym roku chodzimy z nosami do góry, bo koncerty, które się odbywają poza Świdnicą, poza Kościołem Pokoju, przechodzą nasze wyobrażenie. Nie ma miejsc! To znaczy, że pośród tego bałaganu ludzie potrzebują dystansu, odniesienia, jakiegoś oparcia – cieszy się bp Pytel. I zaznacza, że gdyby nie mistrzostwo Jana Tomasza Adamusa, jego niezliczone znajomości artystyczne, ale też lata determinacji z obu stron, może festiwalu by nie było. – Przyznam, że i my z małżonką osłabliśmy w pewnym momencie, i Tomasz osłabł, ale nie daliśmy się i teraz to widać. Adamus powiada, że Kościół

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura

W poszukiwaniu własnej pracowni

Brak odpowiedniego atelier wypychał artystów i artystki do Monachium, Wiednia i Paryża

Olga Boznańska nie ma wątpliwości: Kraków to nieznośne miasto, bo „powoli zdziera całą energię i indywidualność każdego człowieka, który tam przebywa”. W liście do ojca, pisanym we wrześniu 1892 r., przekonuje: „To się dopiero czuje poza jego murami, niech mi Tato wierzy. Widzę, jacy ludzie są w wielkim mieście, i widzę, jacy są w Krakowie. Tato z pewnością myśli, że jestem obałamucona Monachium, a ja Tacie powiem, że zaczynam dopiero być taką, jak powinnam być, i gdybym jakiś czas mogła w takich warunkach pozostać, w jakich się teraz znajduję, dostałabym trochę tej samodzielności i energii, jakie posiadają tutaj wszystkie moje koleżanki”.

Do Monachium Boznańska wyjechała kilka lat wcześniej, by rozpocząć naukę w prywatnej szkole malarskiej. Razem z młodszą siostrą Izą zamieszkała na pensji przy Schellingstrasse. W 1888 r. wynajęła atelier wspólnie z przyjaciółką, niemiecką malarką Hedwig Weiss, a rok później zdecydowała się już na własną pracownię przy Theresienstrasse 54. W 1894 r. przeniosła się na Georgenstrasse – pod numer 45, na czwarte piętro.

Gdy prześledzimy adresy artystek (i artystów) mieszkających w tym czasie w Monachium, okaże się, że zwykle wybierali dwie przylegające do siebie dzielnice – Schwabing i Maxvorstadt, rozgraniczone właśnie Georgenstrasse. W sąsiedztwie znajdowały się najważniejsze instytucje naukowe i kulturalne: uniwersytet, Stara i Nowa Pinakoteka, Gliptoteka czy Akademia Sztuk Pięknych. W podobnej okolicy, oprócz Boznańskiej, mieszkały i pracowały choćby Maria Dulębianka, Otolia Kraszewska czy Bronisława Janowska (później Rychter-Janowska).

Ta część miasta dopiero się rozrastała. Janowska, gdy wiosną 1899 r. znalazła mieszkanko na Kurfurstenstrasse, pisała do brata: „Obecnie jestem jak w raju, Stachu. Tak mi tu dobrze w tym pokoju, że się nie ruszę stąd do samego końca. Monachium od lat trzech zupełnie się w tej dzielnicy zmieniło (…)”.

Janowska podzielała entuzjazm Boznańskiej wobec bawarskiej stolicy. Kilka miesięcy później pisała do Krakowa: „Monachium pcha ludzi w górę, a gdy się jest w Secesji, śmiało można powiedzieć, że się trzyma rękę na pulsie sztuki europejskiej”.

Artystyczne sąsiedztwo działa stymulująco. Mniejsza nawet o muzea i galerie, ale te znajomości! Dla polskich malarzy obowiązkowym punktem pobytu w Monachium jest przede wszystkim wizyta w przepysznej pracowni Józefa Brandta, ale atelier Boznańskiej też staje się ważnym punktem na kulturalnej mapie miasta.

Wystrój pracowni Olgi Boznańskiej był prosty i ograniczał się właściwie do najpotrzebniejszych sprzętów. Na fotografiach widać niską kanapę i podest dla modela, a na jednym z obrazów malarki – szare ściany, czarne biureczko pod oknem, zielone krzesło. To żywe wnętrze, w którym się pracuje, żadna dekoracja. Wypełnia je przede wszystkim sztuka: obrazy, szkice, rysunki. Na kolejnych zdjęciach widać, jak wędrują po ścianach i kątach, zmieniając co rusz wewnętrzną konstelację.

Na fotografii wykonanej w pracowni przy Georgenstrasse Boznańska siedzi na niskiej kanapce. Nad prawym ramieniem malarki widać dwie podobne prace ukazujące malarkę przed sztalugą. Dolna to litografia czeskiej artystki Heleny Emingerovej, górna – pewnie jeden z wariantów kompozycji, może wstępny szkic. Gdy czasopismo „Žensky Svět” w lutym 1898 r. opublikuje artykuł o Boznańskiej napisany przez Julię Emingerovą, ilustrować go będzie właśnie litografiią jej siostry.

Autorka zapewni czeskie czytelniczki, że gdy Boznańska sięga po paletę i pędzle, sztuka pochłania ją całą: „I tak często skupiona w swej pracy, otoczona niebieskawym dymem papierosów, odpowiada z roztargnieniem na pytania i uwagi znajomych, przybyłych do dużej pracowni, stanowiącej dla nich miły zakątek.

Tu rozmawia się cicho, jedni po polsku, drudzy po francusku, ogląda się fotografie i szkice zawieszone na ścianach”.

Boznańska wspominała: „Jednego dnia skończyło się moje Monachium. Ojciec kazał wracać do Krakowa. Mówił, że nie ma pieniędzy, żeby nas, tj. Izię i mnie, trzymać za granicą. Płakałam wtedy całymi nocami. Ale musiałam pogodzić się. Wróciłam do Krakowa i wtedy ojciec wynajął mi pracownię (…). Przez okno mojej pracowni widać było kolej. A ja zawsze miałam sympatię dla kolei i do podróży dalekich. Ten widok był z początku chyba jedyną moją pociechą!”.

W mniejszych miastach wybór okolicy nie miał aż takiego znaczenia. Bezpośrednie sąsiedztwo z galeriami czy akademią sztuk pięknych nie stanowiło priorytetu, bo wszędzie było stosunkowo blisko. Poza tym środowisko artystyczne było zbyt małe, żeby ukształtowała się cała dzielnica artystyczna.

„Kilku właścicieli domów przy ulicy Smolnej, korzystając z odpowiedniego światła, urządza w swoich kamienicach pokoje przeznaczone specjalnie na pracownie malarskie”, donosił co prawda w lutym 1885 r. „Kurier Warszawski”, optymistycznie przewidując, że „z czasem ulicę Smolną będzie

Fragmenty książki Karoliny Dzimiry-Zarzyckiej Własna pracownia. Gdzie tworzyły artystki przełomu wieków, Marginesy, Warszawa 2025

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Tomasz Jastrun

Zjadanie pająka

Po obejrzeniu na Netfliksie serialu „Cesarzowa Sisi” („The Empress”), o cesarzowej Austrii Elżbiecie, wracam do jej biografii pióra Brigitte Hamann. Czytam tę książkę po raz drugi, a jak po raz pierwszy. Jedyna zaleta słabej pamięci. Szalona, niezwykła, piękna cesarzowa, mistrzyni jazdy konnej, a przecież kobiety musiały na koniu siedzieć bokiem, okrakiem dama nie mogła, co za nieprzyzwoitość. Jazda konna była obsesją cesarzowej. Sisi ryzykowała złamanie karku, skakała przez trudne przeszkody. Dzisiaj pewnie zdobyłaby złoty medal olimpijski. Była nieszczęśliwa w związku z cesarzem Franciszkiem Józefem, który jak na cesarza był porządnym człowiekiem i kochał ją bez granic. Lubiła go i szanowała, ale nie kochała (pod koniec życia załatwiła mu nawet kochankę). Jak się zdaje, była oziębła seksualnie. Mimo szalonej liberalnej fantazji i chorobliwej walki o niezależność nie miała kochanków. W poezji – napisała setki wierszy, uwielbiała Heinego – przedstawiała siebie jako królową wróżek Tytanię. Była niedostępna, lękając się, że miłość mogłaby ją pozbawić mocy i uroku. W wierszach przedstawiała mężczyzn jako osłów. Zaskakuje, ile wiemy o Sisi, jest wiele dokumentów, listów, dzienników, nawet fotografii. Wyłania się z tego wielobarwny portret niezwykłej, nieszczęśliwej kobiety, która miała wszystko, a to wszystko było jej przekleństwem. Celny jest jej wierszyk o samej sobie.

Im więcej mam, tym więcej chcę,

I serce nie przestaje śnić.

A gdy się ziści szczęście me,

Już szczęściem mym przestaje być.

Dama dworu cesarzowej, hrabina Maria Festetics, prowadziła dziennik, błyskotliwe są jej opisy Elżbiety: „W niej jest wszystko, ale pomieszane jak w nieuporządkowanym muzeum – pełno skarbów, z których nie ma żadnego pożytku. Ona nie wie, co ma z tym wszystkim zrobić”.

Dwór cesarski był skostniały, konwencjonalny, Elżbieta buntowała się całą sobą, miała liberalne poglądy, nagminnie bez zapowiedzi odwiedzała zwykłych ludzi ciekawa ich życia, szła bez ochrony. I tak zginęła, dźgnięta pilnikiem

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Co by na to powiedział Witkacy?

Był zbyt zajęty ontologią, pracami filozoficznymi, naprawdę istotnymi dla ludzkości kwestiami, żeby dać się wciągać w polityczną bieżączkę

Przemysław Pawlak – witkacolog, autor książki „Witkacy. Biografia”, kaliszanin i warszawiak, absolwent SGH, stopień doktora nauk o sztuce uzyskał w Instytucie Sztuki PAN. Współfundator i prezes Instytutu Witkacego, pomysłodawca i wicenaczelny półrocznika „Witkacy!”, zastępca kierownika działu literackiego Teatru Narodowego. Autor właśnie wydanej przez Iskry książki „Witkacy. Biografia”.

Zacznijmy od końca, by znaleźć początek. W załączniku do biografii Witkacego zatytułowanym „Grochem o ścianę, czyli niezrozumialstwo” zebrał pan fragmenty najbardziej zjadliwych tekstów, które napisali o Witkacym jego współcześni. Obok bzdur krytyków, których nazwiska zatonęły w pomroce dziejów, mamy tam złośliwości spisane piórami całkiem szlachetnymi: Karola Irzykowskiego, Witolda Gombrowicza, Leona Chwistka, Emila Breitera. Powiedzieć, że go nie rozpieszczali, to nic nie powiedzieć. Kto zatem tak naprawdę „odkrył” Witkacego, kto przyczynił się do tego, że w powszechnej świadomości zamiast jako „wariat z Krupówek” funkcjonuje jako tytan intelektu i wybitna postać polskiej kultury? Czy zrobił to dopiero Konstanty Puzyna?
– Zasługą Puzyny było niewątpliwie dwutomowe wydanie dramatów Witkacego w PIW w 1962 r. i napisanie do niego wstępu. Ale wcale mu nie było śpieszno – to zdaje się Jan Józef Lipski go do tego intensywnie „popychał”. Faktycznie, ogłoszenie tych tekstów drukiem w kilkutysięcznym nakładzie sprawiło, że coraz więcej reżyserów teatralnych zaczęło sięgać po Witkacego i stopniowo rozkręcała się jego „kariera sceniczna”.

Chociaż jeśli chodzi o osoby, które go na scenę wprowadzały, w Warszawie była to prawie zapomniana Wanda Laskowska – zrobiła w Teatrze Narodowym „Kurkę Wodną”. Zobaczył ją podobno Martin Esslin, twórca kategorii teatru absurdu, zachwycił się i zażądał kontaktu z autorem – nie mógł uwierzyć, że Witkacy już od dawna nie żyje. Uznał go zatem za światowego prekursora teatru absurdu w kolejnej edycji swojej książki o tym zjawisku. Po publikacji zbioru zachowanych dramatów rzeczywiście Witkacym zaczęli się zajmować: Anna Micińska, Janusz Degler, Lech Sokół, Jan Błoński. Potem ukształtowała się „międzynarodówka” witkacologiczna z Danielem Gerouldem, Alainem van Crugtenem, Vladimirem Dimitrijeviciem, Heinrichem Kunstmannem czy Giovannim Pampiglionem i te sztuki zaczęły być wystawiane na świecie.

Przy czym Witkacy po wojnie wcale nie musiał być na nowo odkrywany. Mam już przeszło 250 stron materiałów do książki pod roboczym tytułem „Recepcja, której nie było”, badam lata 1939-1956 – okazuje się, że wielu ludzi już wtedy zachwycało się i inspirowało witkacowską spuścizną. Zwłaszcza że jako jedyny w międzywojniu otwarcie wieszczył katastrofę ludzkości i przewidział ją nieomylnie. Nawet Karol Irzykowski, czyli rzekomo wielki przeciwnik Witkacego, w czasie okupacji prowadził o nim wykłady i ostatecznie docenił jego wielkość. Z kolei już w 1945 r. Zofia Nałkowska na łamach „Kuźnicy” żądała wydania dzieł zebranych polskiej awangardy: Witkacego, Gombrowicza i Schulza.

W „Tygodniku Warszawskim”, wydawanym w latach 1945-1948 działał Jerzy Braun, przedwojenny wydawca i przyjaciel Witkacego, więc w piśmie też się na niego powoływano, dopóki całej redakcji nie wsadzono do więzienia.

W 1948 r. wydano pierwodruk „Szewców” i „W małym dworku” z posłowiem Władysława J. Dobrowolskiego – można to było bez przeszkód kupować w księgarniach przez półtora roku, zanim zdjęto z półek przez wtórne opinie cenzorów. Nawet po zadekretowaniu socrealizmu pojawiały się w oficjalnym obiegu pierwodruki witkacowskich tekstów o sztuce i teatrze. Ale oczywiście wygodniejszy dla władzy ludowej był ojciec – Stanisław Witkiewicz. Pamiętajmy też, że w 1955 r. zaczął działać Teatr na Tarczyńskiej, gdzie m.in. Lech Emfazy Stefański i Miron Białoszewski wystawiali spektakle jawnie inspirowane teorią czystej formy. Stefański zresztą już jako 16-latek poszedł do powstania ze „Szkicami estetycznymi” Witkacego jako jedyną książką w plecaku. Z kolei pierwszą pracę magisterską poświęconą wyłącznie pisarstwu Stanisława Ignacego Witkiewicza obronił w 1955 r. młody twórca STS, Andrzej Jarecki. W 1957 r. Władysław Tatarkiewicz i Tadeusz Kotarbiński brali udział w wydaniu księgi pamiątkowej poświęconej Witkacemu. Sam Tatarkiewicz już pod koniec wojny, po powrocie do Krakowa, swoje pierwsze seminarium z estetyki poświęcił Witkacemu. Przed Puzyną nie było zatem pustki, trudno go nazwać odkrywcą.

Reprezentuje pan kolejną generację witkacologów nad wyraz aktywnie, dość powiedzieć o prowadzeniu Instytutu Witkacego, pisma „Witkacy!” czy opracowaniu monumentalnej bibliografii na zakończenie edycji „Dzieł zebranych”. Czy pamięta pan swoje pierwsze „witkacowskie ukąszenie”?
– To była wizyta w Muzeum Pomorza Środkowego w Słupsku, ukochanym mieście mojej

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura

A kto czytał, ten trąba

Forma, gęba, mina, pupa. Geniusz! Inwencja słowna Witolda Gombrowicza nie znała granic

Argentyna przydarzyła się Gombrowiczowi przez przypadek. Wczesnym latem w 1939 r. w kawiarni Zodiak w Warszawie spotkał pisarza Czesława Straszewicza, który pochwalił się, że za miesiąc wypływa do Buenos Aires nowym polskim transatlantykiem, żeby opisać ten rejs.

– Co pan mówi, to może i mnie by zaprosili? – wypalił Gombrowicz.

Straszewicz obiecał zapytać i zrobił to na tyle skutecznie, że 29 lipca, punktualnie o godz. 16, obaj weszli na pokład Chrobrego, którego rejs – liczący 1042 pasażerów – miał zainaugurować połączenie na trasie Gdynia-Buenos Aires. (…) Spontaniczna podróż okazała się – o czym sam pisarz wówczas jeszcze nie wiedział – ostatecznym pożegnaniem z ojczyzną. Nie mógł wiedzieć i o tym, że także Chrobry nigdy do Gdyni nie wróci. (…)

Ale na razie jest jeszcze sierpień 1939 r. Wielki biały statek dopływa do Buenos Aires w środku południowoamerykańskiej zimy i przez kilkanaście dni jest pierwszym domem Gombrowicza na obcym kontynencie. Jeremi Stempowski – dyrektor GAL (Gdynia-Ameryka Linie Żeglugowe) – wyprawia na Chrobrym wykwintne kolacje z udziałem prezydenta Argentyny i dyplomatów. Odbywają się też koktajle, brydże i herbatki w najlepszych miejscach Floridy, jednej z dzielnic Buenos Aires. W lokalnym dzienniku „La Nacion”, w numerze z 21 sierpnia 1939 r., pojawia się artykuł o przybyciu statku polskiej bandery z „wybitnymi literatami na pokładzie”. Gombrowicz wspomniany jest obok Straszewicza. (…)

Ze wspomnień Stempowskiego dowiadujemy się, że cztery dni przed 1 września Chrobry otrzymał rozkaz odpłynięcia. Gombrowicz był bardzo zdenerwowany. Zastanawiał się, czy wsiąść na pokład, czy zostać w egzotycznej, pociągającej, obcej i bezpiecznej wówczas Ameryce Południowej. Stempowski odprowadził go do portu, pożegnał, i stojąc na molo, obserwował, jak pisarz oddaje bagaże tragarzowi. W chwili gdy rozległ się dźwięk pożegnalnej syreny, zobaczył przyjaciela zbiegającego po trapie, żeby w ostatniej sekundzie odmienić swój los. Stempowski wspominał, że drżący Gombrowicz powtarzał wtedy w kółko tylko dwa słowa: „Nie mogę”. Wieczorem przyznał natomiast, że była to najtragiczniejsza chwila w jego życiu.

Zaraz po opuszczeniu statku zameldował się w poselstwie polskim w Buenos Aires, a gdy dowiedział się, że w Anglii zaczęto formować wojsko polskie, stanął przed komisją poborową – jak wspomina w „Dzienniku” – w stroju adamowym. Był wstrząśnięty, zdruzgotany, ale i szczęśliwy, że jakimś cudem znajduje się za oceanem.

200 dol., cała jego ówczesna fortuna, wystarczyła mu na pół roku życia. Argentyna była wtedy krajem tanim, a on mieszkał po studencku, w podrzędnych hotelikach, a czasem w tzw. conventillos, wielkomiejskich ruderach zamieszkiwanych przez najuboższą część społeczeństwa. Dla pieniędzy zaczął pisywać felietony do gazet, korzystał z zaproszeń na obiady u zamożnych Polaków mieszkających w Buenos Aires, otrzymał też niewielką zapomogę z poselstwa polskiego. To jednak ledwie wystarczało – nigdy nie wiedział, z czego się utrzyma przez kolejny miesiąc, a nieraz musiał pożyczać kilka pezów na obiad. (…)

Bywał głodny. Szukał wrażeń. Eksperymentował, wchodził głębiej w samego siebie.

„Moi przygodni towarzysze, z którymi przyjaźń powierzchowna i niezobowiązująca przychodziła mi w sposób zdumiewająco naturalny (tę naturalność odkryłem w sobie, ja, sztuczny, jak skarb najcenniejszy, łaskę, wypoczynek, wyzwolenie), pomagali mi, jak mogli. Kiedyś spacerując z jednym z nich po ulicy Corrientes i gapiąc się na wystawy (co za zaszczyt dla pana Gombrowicza!), powiedziałem, że jeść mi się chce (co za zaszczyt!). – Nic, powiedział, nie przejmuj się, mam trupa, starczy dla dwóch. Wsiedliśmy do tramwaju i pojechaliśmy na przedmieście, do jakiegoś domku w dzielnicy robotniczej, gdzie rzeczywiście nieboszczyk, nie wiem już jakiej nacji, leżał w trumnie, obłożony kwiatami, a rodzina, krewni i znajomi żegnali go w żałobnym milczeniu. Pomodliwszy się, przeszliśmy do sąsiedniego pokoju, gdzie był poczęstunek dla żałobników, bufet, kanapki, wino. Jedliśmy i opowiadał, że nieraz wyszukuje sobie trupów w tym barrio, że najlepiej dowiedzieć się od kościelnego” („Dziennik”). (…)

Forma, gęba, mina, pupa. Geniusz! Inwencja słowna Gombrowicza nie znała granic. Inteligentny wrażliwiec konsekwentnie zaprzeczający innym i samemu sobie, ironista w stosunku do każdego, skupiony na sobie kpiarz i cynik z mocno zarysowaną osobowością, którą ludzie z najbliższego otoczenia mimowolnie naśladowali. W ironii i negacji zaprawiony od dzieciństwa, kiedy toczył spory z matką. Jak sam przyznawał, to ona pchnęła go w absurd, później jeden z najważniejszych elementów jego sztuki. Sport wciągania matki w drażniące ją dyskusje był jego pierwszym dialektycznym wtajemniczeniem. A później, już w Argentynie, kontynuował ten rodzaj komunikacji z każdym, kto pojawił się na jego drodze. Zawsze po stronie młodości, a przeciw hierarchii. Niestałość, transformacja, arogancja. Życie na krawędzi.

Klepał biedę. Żył z wykładów dla panien z towarzystwa – Chinchiny, córki poety Artura Capdevilli, i jej koleżanek, wpraszał się na obiady lub kolacje, ale nie zgodził się, żeby literacka młodzież argentyńska ufundowała mu stypendium. Ubrany w szare palto

Fragmenty książki Marzeny Mróz-Bajon Domy pisarzy 2, Marginesy, Warszawa 2024

Fragmenty książki Marzeny Mróz-Bajon Domy pisarzy 2, Marginesy, Warszawa 2024

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Mario, dokąd ty tak gnałaś?

Konopnicka urodziła się wiek za wcześnie: krytykowała Kościół, odeszła od męża, miała partnerkę i prowadziła gazetę dla kobiet

Magdalena Grzebałkowska – pisarka i reporterka.  Dwukrotnie nominowana do Nagrody Literackiej Nike za książki „1945. Wojna i pokój” (2015) oraz „Wojenka. O dzieciach, które dorosły bez ostrzeżenia” (2021). Autorka biografii ks. Jana Twardowskiego. Jej biograficzny reportaż „Beksińscy. Portret podwójny” (2014) został nominowany przez „Gazetę Wyborczą” w plebiscycie „Książka 25-lecia”. Pod koniec zeszłego roku premierę miały „Dezorientacje”.

Kiedy słyszy pani nazwisko Konopnicka, co pani sobie myśli? Jakie słowa same się nasuwają?
– Przed rozpoczęciem pracy nad „Dezorientacjami” myślałam, że to totalna nuda. Konopnicka była dla mnie katorgą szkolną i rozprawką z „Naszej szkapy”. Dziś natomiast poetka kojarzy mi się głównie z odwagą. Wyprzedzała swoje czasy o wiek. Nagle okazało się, że Polacy zupełnie jej nie znali. Pomnik, który jej postawiono, trzymał w środku zupełnie kogoś innego, niż myśleliśmy.

Napisano już stosunkowo dużo biografii Konopnickiej. Nawet w 2014 r. ukazała się pozycja Iwony Kienzler. Skąd ta potrzeba opowiedzenia jej historii jeszcze raz?
– Nie tyle potrzeba, ile fakt, że do świata mainstreamowego zaczęły się przebijać różne informacje o Konopnickiej. Choćby Lena Magnone napisała doktorat o naszej narodowej wieszczce, do tego zaczęły się pojawiać różne publikacje – nawet w formie artykułów. Wówczas zauważyłam, że powoli rozwija się świadomość Polaków na temat „herstorii”. Ludzie zaczęli dojrzewać do tego, że kobietom także należy dać miejsce i pozwolić, aby ich historie wreszcie wybrzmiały i ujrzały światło dzienne. O Konopnickiej napisano sporo pozycji i już wtedy ich autorzy wiedzieli o pisarce więcej, niż zdradzali w biografiach, które nie były całościowe.

Czasy jednak się zmieniają i z dzisiejszej perspektywy możemy sobie pozwolić na tzw. pisanie w stylu anglosaskim. To znaczy, że piszemy samą prawdę, polegając rzecz jasna na dobrym smaku i fact-checkingu. No i nie ukrywamy mniej lub bardziej osobistych – a zarazem kontrowersyjnych – tematów. Pewnie można by napisać tego typu książkę w latach 70., ale pytanie, kto chciałby wydać „Dezorientacje” w takiej formie w czasach cenzury i zupełnie innej mentalności. Parę lat temu pomyślałam sobie, że to może pora na odczarowanie Konopnickiej. Albo przynajmniej odbrązowienie. Zaczęłam mówić różnym ludziom, że to naprawdę interesujący temat: czytelnicy reagowali entuzjastycznie, ale znajomi z kręgów pisarskich – pisarze, redaktorzy – odradzali mi konfrontację z Konopnicką. Mówili: „koszmar”, choć w głębi duszy czułam, że to ma szansę się udać. Tylko w ogóle nie chciałam czegoś takiego pisać.

Dlaczego?
– Jestem reporterką, więc moim pokarmem są rozmowy z ludźmi. Z tymi, którzy pamiętają bohaterów i bohaterki pisanych przeze mnie tytułów. A Marii Konopnickiej nikt nie ma prawa pamiętać; zmarła ponad 114 lat temu. Nie miałam pojęcia, jak do tego się zabrać, ale kiedy szukałam tematu do nowej książki, pomyślałam, że przynajmniej warto spróbować (śmiech). I tak się zaczęło.

Czy w trakcie researchu był jakiś moment przełomowy, wywołujący ciarki? Coś, co pokazało pani, że ta praca ma sens i warto było ją realizować?
– Kiedy filmowcy zaczynają pracę nad nowym projektem

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Sylwetki

Odszedł pan od seksu

Jako pierwszy zaczął pisać i mówić „o tych sprawach” w przystępny, zrozumiały dla wszystkich sposób

Zbigniew Lew-Starowicz 1943-2024

Zapytałem kiedyś  prof. Zbigniewa Lwa-Starowicza, czy jeszcze coś go dziwi w seksie Polaków. Profesor chwilę się zastanawiał i powiedział: „Gdy chodzi o wszelkie, najróżniejsze choćby pomysły seksualne ludzi, to już nic nie może mnie zaskoczyć. Ale jak słyszę, że ktoś uprawia seks z tirówkami bez zabezpieczenia, płaci za to, a potem jest zdziwiony, że podłapał chorobę weneryczną, no to ja się dziwię, że on jest zdziwiony”.

To prawda, prof. Lew-Starowicz tak wiele wiedział o życiu seksualnym rodaków, że mogła go zdziwić już tylko ludzka głupota. I to on właśnie cierpliwie wnosił kaganiec   oświaty seksualnej do powszedniego życia kilku pokoleń Polek i Polaków. W istocie, był polskim „panem od seksu”, jak z pewnym dystansem napisał w autobiografii. Cytowano go, proszono o wywiady, powoływano się na jego opinie. Pierwsze publikacje Zbigniewa Lwa-Starowicza przypadły zaś na czas, gdy w naszym kraju wiedzę o seksie rzeczywiście krępował kaganiec. Nakładany przez oficjalną socjalistyczną pruderię, przez cenzurę, zwracającą uwagę na treści nie tylko polityczne, ale i obyczajowe (czy raczej nieobyczajne), przez nauki Kościoła katolickiego.

I właśnie w owym czasie wyszło rozporządzenie szefostwa tygodnika studenckiego „ITD”, by zamieszczać na łamach porady seksuologiczne. Pierwszy taki tekst ukazał się wówczas, gdy wielkorządcą Polski był Władysław Gomułka, a redaktorem naczelnym „ITD” Jerzy Wójcik. Tak oto 16 listopada 1969 r. zainaugurowano „Odpowiedzi seksuologa” autorstwa Zbigniewa Lwa-Starowicza. To znamienna data – i debiut prasowy późniejszego autorytetu. A z kronikarskiego obowiązku warto dodać, że nieco wcześniej, w sierpniu 1969 r., w „ITD” po raz pierwszy pojawiło się zdjęcie nagiej (nie do końca) dziewczyny.

Choć wydaje się to niewiarygodne, nie istniał wówczas internet, a wszelkie zagraniczne pisemka ze zdjęciami gołych kobiet były zakazane i tępione. Nie ukazywał się jeszcze tygodnik „Razem”, słynny ze ściąganych z Zachodu fotek roznegliżowanych piękności na ostatniej stronie. Raczkowały „Perspektywy”, które później w podobny sposób poprawiały sobie sprzedaż, bazując jednak na rodzimych zdjęciach. Dopiero w maju 1970 r. miała się odbyć wystawa artystycznego aktu kobiecego „Venus”, będąca gigantyczną sensacją. I tylko czarno-biały tygodnik literacki „Współczesność”, ponoć ważny i znaczący, ale nieczytany przez nikogo z wyjątkiem garstki zainteresowanych, już od 1967 r. stosował dźwignię sprzedażową w postaci rozebranej, niezbyt wyraźnej panienki na łamach.

Można słusznie spytać: a co mają gołe zdjęcia kobiet do edukacji seksualnej? Otóż nie da się ukryć, że szczególnie młodsza część czytelników (a Polacy czytali wtedy więcej niż dziś) interesowała się artykułami dotyczącymi erotyki i seksu na takiej samej zasadzie jak damskimi aktami: żeby zetknąć się z czymś nowym, na owe czasy pikantnym i bulwersującym, stanowiącym coś w rodzaju zakazanego owocu. Było jednak wielu takich, którzy z tych tekstów dowiadywali się rzeczy ważnych, o których nie mieli pojęcia, wyzwalali się ze stereotypów, zaczynali rozumieć, że można zadbać o jakość życia seksualnego i o zadowolenie nie tylko własne, ale i partnerki czy partnera. Niezależnie od powodów lektury to właśnie publikowane przez wiele lat „Odpowiedzi seksuologa” legły u podstaw późniejszej popularności i rozpoznawalności prof. Lwa-Starowicza – choć oczywiście nie były jedynymi źródłami jego sukcesu.

Nie ma głupich pytań

W dziedzinie krzewienia edukacji seksualnej Polska pod koniec lat 60. nie była bynajmniej intelektualną pustynią, a takie książki jak „Życie płciowe człowieka”, „Seksuologia” czy „Życie seksualne. Psychohigiena” ukazywały się w niemałych nakładach. Autorem tej ostatniej był prof. Kazimierz Imieliński, pierwszy w naszym kraju oficjalnie uznany specjalista seksuolog oraz współtwórca seksuologii na świecie.

Doceniając jego dokonania, uczelnie aż z 24 państw przyznały mu tytuły doktora honoris causa.

Zbigniew Lew-Starowicz miał więc skąd czerpać dobre wzory. Swoje „Odpowiedzi seksuologa”, odnoszące się do listów od czytelników „ITD”, zaczął pisać jako młody, 26-letni lekarz, który niedawno ukończył Wojskową Akademię Medyczną w Łodzi. Ciekawe, że była to wtedy jedyna polska uczelnia z katedrą seksuologii, co pokazuje, iż ówczesne władze wojskowe rozumiały, jakie napięcia mogą przeżywać młodzi mężczyźni poddani rygorom koszarowej służby.

Otwarte i wyczerpujące odpowiedzi seksuologa na zadawane listownie intymne pytania stanowiły 55 lat temu nowość w polskiej prasie. Żeby kupić książkę mówiącą „o tych sprawach”, trzeba było upolować ją w księgarni, nierzadko przełamując barierę wstydu. Kupno tygodnika, w którym kącik seksuologa stanowił tylko jedną z bardzo wielu rubryk, nie powodowało żadnego stresu – a dzięki pisarskiemu talentowi Zbigniewa Lwa-Starowicza otrzymywało się zrozumiałe, wyczerpujące odpowiedzi na konkretne pytania nurtujące wielu czytelników. Było to coś innego niż książka, często napisana hermetycznym, medycznym albo ezopowym językiem.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.