Tag "demokracja"

Powrót na stronę główną
Andrzej Szahaj Felietony

Tragedia Ameryki

Pamiętam, jak ponad 20 lat temu mój przyjaciel Richard Rorty, wielki filozof amerykański, powiedział mi, że obawia się dojścia faszystów do władzy w USA. Przyznam, że nie potraktowałem jego słów poważnie. Nieźle znając Amerykę, zupełnie nie dostrzegałem tego zagrożenia. Richard widział więcej. Oczywiście lepiej także znał rzeczywistość amerykańską. No i ziściło się. Wprawdzie nazywanie właśnie wybranego prezydenta USA faszystą jest nieco na wyrost, ale niewątpliwie reprezentuje on skrajnie prawicowe siły polityczne, dążące do demontażu amerykańskiej demokracji. Jego ponowne dojście do władzy jest dla mnie szokiem. I to nawet nie z powodu samego Trumpa, ale tych milionów Amerykanów, którzy na niego znów głosowali.

Gdy mieszkałem w Stanach, byłem jak najlepszego zdania o kondycji moralnej Amerykanów. Spotykałem na ogół bardzo prawych ludzi, niezwykle życzliwych, skorych do pomocy, uśmiechniętych i szczerych. Szybko zauważyłem, że niczym tak bardzo nie pogardzają jak kłamstwem. Co się stało z tymi wspaniałymi ludźmi? Jak to możliwe, że wybrali notorycznego kłamcę, oszusta i bufona na prezydenta swojego kraju? Oczywiście już wtedy zauważyłem, że Amerykanie są niezwykle prowincjonalni, co być może częściowo tłumaczy ich dzisiejsze decyzje wyborcze. Nawet amerykańska elita uniwersytecka była zainteresowana przede wszystkim kontekstem amerykańskim, a co dopiero mówić o przeciętnym Amerykaninie. Z reguły jego wyobraźnia nie wykraczała poza własny stan, a czasem hrabstwo. Ignorancja co do reszty świata była zaś szokująca. Mój syn musiał w szkole pomagać nauczycielce odnaleźć Polskę na mapie. Innej moja córka musiała tłumaczyć, że nie wszyscy na świecie mówią po angielsku. Szokujące było też typowe dla Amerykanów przekonanie, że wszystkie kraje europejskie są z definicji komunistyczne albo przynajmniej socjalistyczne. A wynikało ono z założenia, że tylko w takich krajach możliwe są urlopy macierzyńskie, długie urlopy wypoczynkowe i powszechna, bezpłatna służba zdrowia.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Media

Więcej światła, proszę

Nadchodzi mrok. A ja namawiam, żeby rozpraszać go kulturą – polecam magazyn „Kraków i Świat”, z którym redakcja właśnie skacze do basenu wolnego rynku. Ale czy tam w ogóle jest woda?

Zwycięstwo za Atlantykiem faceta, który chciał leczyć covid „zastrzykami ze środka dezynfekującego”, to wsparcie dla wszelakich prawico-szajbusów. A jeśli dodać strach przed światowym konfliktem, media społecznościowe nie do okiełznania i demona, który za chwilę wykluje się ze sztucznej inteligencji – to można upaść na duchu. Ale może zamiast ślomtać, wziąć się do roboty? Sposobem są wolne media, szeroko pojmowana kultura obywatelska, edukacja humanistyczna i wspólnota ludzi myślących podobnie. Nie jest nas tak mało!

Przed laty, gdy Tusk rządził po raz pierwszy, ale w TVP świetnie się mieli narodowcy, jeden z ważnych polityków Platformy popatrzył na mnie z byka. Namawiałem go, aby wymusić zmiany w telewizji. Żachnął się ponuro: „Przecież ci, co mają telewizję, wcale nie wygrywają wyborów”. Zacząłem mu tłumaczyć, że kulturotwórcza misja mediów to coś więcej i ratuje społeczeństwo przed populizmem. A ten na to z pobłażaniem: „Eh, to pan mówi o takiej odległej, powyborczej perspektywie…”.

W ten sposób jesienią 2023 r. poszli głosować po raz pierwszy ci, którzy od dziesiątego roku życia nie słyszeli w szkołach ani mediach niczego innego poza dyrdymałami o „żołnierzach wyklętych”. To, że dzięki nadludzkiemu wysiłkowi obywateli zło zostało odsunięte – to cud niemal. Ale kolejny cud jest mniej prawdopodobny niż World Cup dla jedenastki biało-czerwonych. Zacznijmy więc pracować wokół wartości wolnościowych i europejskich.

Ja akurat, krakus z serca, chciałbym tych, którzy myślą podobnie, zachęcić do budowania takiej wspólnoty wokół magazynu „Kraków i Świat”, który obchodzi 20-lecie. Że taka wspólnota jest możliwa, dowodzi choćby to zaproszenie „Przeglądu” (dzięki!). Ale sprawa jest trudna, bo rezygnuję z ciepełka samorządowego etatu i wyprowadzam nasze pismo na ocean niespokojny spieprzonego rynku mediów i kultury III RP.

Spieprzonego? Mało powiedziane. Ustawa o prowadzeniu działalności kulturalnej powstawała ponad 30 lat temu, między cysternami przemycanego spirytusu i cielęciną z polowego łóżka. Ustawa o mediach pamięta doradców króla Łokietka. O punkcie 98 z przedwyborczych „Stu konkretów”, gwarantującym artystom zabezpieczenie socjalne, nie wspomnę, żeby ktoś się nie zadławił ze śmiechu.

Ale podejmiemy to ryzyko. Nie, nie dlatego, że samorząd nam niemiły – bardziej dlatego, że cała Polska tonie w marazmie. – Ahoj, kapitanie, 2 km przed nami wielka góra lodowa… – O, poważna sprawa, powołajmy speckomisję. (I już godzinę później – dup!).

A ja, dziaders z młodzieżową nadzieją, wierzę, że nam się uda. Że ludzi wrażliwych namówię do prenumeraty – kto do końca 2024 r. wykupi ją w przedsprzedaży, otrzyma w przyszłym roku sześć podwójnych numerów pisma opowiadającego o kulturze, która politykom się nie kłania, i dziękczynną grafikę. A jakby się znaleźli dobroczyńcy z większą kasą, to będzie jeszcze komplet pożywnych książek (o prof. Majchrowskim oraz Hassliebe między krakówkiem a warszawką), i tajno-syte spotkania pod Wawelem.

Wszystkie dane znajdziecie na stronie: PanaceumStudio.pl.

Spróbujemy?

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat Wybory w USA

Ameryka – krajobraz po bitwie

W polityce wewnętrznej USA borykają się ze zbyt wieloma problemami, aby program kontynuacji mógł być dla większości Amerykanów zadowalający

Donald Trump zwyciężył w wyborach prezydenckich. Udało mi się to przewidzieć, a może lepiej powiedzieć, że intuicyjnie wyczuć. Nie rozumowałem na podstawie sondaży. Sondaże okazały się bałamutne. Wyciągałem wnioski ze zgromadzonej wiedzy na temat Ameryki, z rozmów ze specjalistami akademikami, z pogawędek z niespecjalistami dobrze znającymi amerykańskie realia i z mieszkającymi oraz działającymi w Stanach Zjednoczonych biznesmenami. W sierpniowym „Przeglądzie” pisałem: „Amerykanie – podobnie jak wyborcy w innych krajach – w przeważającej mierze głosują na podstawie twardych faktów ekonomicznych i żadne ideologiczne zaklinanie rzeczywistości nie przekona ich, że jest świetnie, jeśli nie odczuwają tego w swoich portfelach. W tym wyraża się ich pragmatyzm, który, można się obawiać, zwycięży w zderzeniu z pełnym idealizmu, chwytającym za serce hasłem o konieczności obrony ginącej demokracji”.

Nie ulega wątpliwości, że Kamali Harris nie ułatwił sprawy wciąż urzędujący prezydent Joe Biden. Nie tylko dlatego, że zbyt długo kazał się namawiać do rezygnacji z walki o reelekcję. Jeszcze większym problemem okazało się zogniskowanie kampanii Harris na tematach wymyślonych przez Mike’a Donilona, jednego z najbliższych współpracowników prezydenta Bidena. Donilon był przekonany, że jest niemożliwe, aby większość Amerykanów zagłosowała na człowieka, który dopuścił się zamachu na demokrację. Grubo się pomylił. Zastanawia mnie także prostota, by nie powiedzieć prymitywizm, kalkulacji w obozie demokratów, że oto wystawienie kobiety jako kandydata gwarantuje zebranie głosów znakomitej większości kobiet. Uderza mnie to, bo punkt pierwszy w elementarzu politologicznym brzmi: wyborcy, oddając głos, kierują się nie kwestią płci, lecz interesami. Gdyby zawsze głosowali na osoby własnej płci, wówczas faktycznie wszystko, co należałoby zrobić w ustroju demokratycznym, to zgłosić kobietę jako kandydatkę. Wygrana murowana z uwagi na przewagę liczebną kobiet.

Zdecydowanie logiczniej zachowywali się w okresie II Rzeczypospolitej ludowcy, odgrywający rolę wzorowych demokratów. Byli obrońcami demokracji, bo tak długo, jak odbywały się wolne wybory, mieli otwartą drogę do rządzenia, ponieważ chłopi stanowili większość społeczeństwa. Chłopi nie zawodzili ludowców w głosowaniu – tak jak białe kobiety zawiodły Harris – głosując bowiem na partie chłopskie, byli przekonani, że bronią swoich najlepiej pojętych interesów.

Zastanawia mnie również prymitywizm kalkulacji, że wystawienie czarnoskórej kandydatki daje gwarancję uzyskania miażdżącej większości głosów czarnoskórych wyborców. Dlaczego Afroamerykanin na nie najlepiej płatnej posadzie miałby głosować na wiceprezydentkę Harris, jeśli trumpiści skutecznie wbili mu do głowy, że wybór Harris oznacza zalew Ameryki przez migrantów, którzy czyhają na jego miejsce pracy? Trumpiści jako wirtuozi propagandy zrobili zresztą coś więcej. Przekonali naszego przykładowego Afroamerykanina, że to nie Trump, lecz Harris zniszczy amerykańską demokrację. To Harris – w narracji trumpistów bezrefleksyjnie opowiadająca się za polityką promigracyjną i za prędkim nadawaniem migrantom amerykańskiego obywatelstwa – chce następnie przesiedlić tych nowych obywateli do tzw. swing states rozstrzygających o wynikach wyborów w USA. Czy ci wdzięczni demokratce Harris migranci z obywatelstwem nie będą głosować na demokratów do końca życia i jeden dzień dłużej, a głosując, przesądzać o stałym zwycięstwie demokratów? Czy to nie jest prawdziwy zamach na demokrację?

Trumpiści sformułowali jeszcze jeden, znacznie poważniejszy zarzut pod adresem demokratów o instytucjonalne niszczenie demokracji. Chodzi o starania sprzed i w trakcie szczytu NATO

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Kraj jałowych wyborów

W Bułgarii w siłę rosną ugrupowania antyeuropejskie

Przedterminowe wybory parlamentarne w Bułgarii wygrała koalicja GERB-SDS (Obywatele na rzecz Europejskiego Rozwoju Bułgarii-Związek Sił Demokratycznych). Na te proeuropejskie, centroprawicowe ugrupowania głosowało ponad 26% wyborców. Drugie miejsce zajęła inna proeuropejska i centroprawicowa koalicja, PP-DB (Kontynuujemy Zmianę-Demokratyczna Bułgaria), uzyskując 14,3%. Na trzecim uplasowała się prorosyjska i antyzachodnia formacja Wyzrażdane (Odrodzenie) – 13,4%. Zmiana w porównaniu z ostatnimi wyborami to nowa partia tajemniczego Deljana Peewskiego. Jego DPS Nowo Naczało (Nowy Początek) powstała na skutek podziału partii tureckiej i dostała ponad 11%. Bezbarwni socjaliści zadowolili się tym, co zwykle – nieco ponad 7%.

Łącznie do parlamentu dostało się dziewięć partii. Sporo, co nie wróży niczego dobrego. Połowa to ugrupowania populistyczne, prorosyjskie (czy bardziej antyukraińskie) i antysystemowe. Frekwencja wyniosła 37,5% i była drugą najgorszą w historii Bułgarii.

Warto zaznaczyć, że poprzednio Bułgarzy udali się do urn… 9 czerwca br. Może dlatego teraz mało ich interesowało w powyborczy poniedziałek, kto wygrał. Wszystkich bardziej zajmowało sprawdzanie, czy i jak wyniki z 27 października różnią się od tych z czerwca. Bo im więcej zmian, tym większe szanse na coś trwałego. Tymczasem korekt jest niewiele, a te, które się pojawiły, nie przyniosą pozytywnych efektów.

Ludzi interesuje, czy uda się sklecić koalicję, która będzie w stanie rządzić dłużej niż trzy miesiące. Posłanka Lena Borisławowa, absolwentka Harvardu, 35-letnia polityczka partii Kontynuujemy Zmianę (nr 2 w parlamencie), idzie jeszcze dalej. Jej zdaniem nie chodzi wyłącznie o stałego premiera i rząd, kraj potrzebuje parlamentarnej większości antykorupcyjnej. „Nie chcę prorokować, co się stanie, jeśli takiej nie znajdziemy”, przestrzega deputowana.

Wszyscy przeciwko wszystkim

Dlaczego od trzech lat w Bułgarii nie można stworzyć stabilnego rządu? Bo wszyscy są przeciwko wszystkim i każdemu zależy na szukaniu kompromitujących materiałów na konkurencję. Bułgarzy z zazdrością spoglądają więc na sytuację nad Wisłą. Dla nich Polska pod wieloma względami pozostaje niedoścignionym wzorem państwa sukcesu, które po zeszłorocznych październikowych wyborach zbudowało trwałą koalicję, choć partie wchodzące w jej skład tak dużo dzieli. Bułgarskie media mówią wręcz o „polskim syndromie odpowiedzialności za kraj”. To zjawisko w Bułgarii kompletnie nieznane.

Podobnie jak w czerwcu wybory z 27 października wygrały partie proeuropejskie. Elementów wspólnych dla koalicji GERB-SDS i PP-DB znajdziemy sporo. Ale tak naprawdę partie te, które teoretycznie nie powinny mieć problemów z dobraniem sobie trzeciego koalicjanta, ponoszą największą odpowiedzialność za trwający już 36 miesięcy kryzys polityczny.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Polski głos w amerykańskich wyborach

Polonia w Stanach Zjednoczonych jako całość jest dla kraju swoich przodków enigmą

Korespondencja z USA

Szaleństwo wybuchło 10 września. Podczas debaty prezydenckiej Kamala Harris kilka razy użyła słów Polish oraz Polish Americans, choć kontekst jej wypowiedzi raczej mroził krew w żyłach. Wytknęła Trumpowi, że Putin „zjadłby go na lunch”, a 800 tys. Amerykanów polskiego pochodzenia z Pensylwanii na pewno by się nie ucieszyło, gdyby amerykański prezydent wycofał Stany Zjednoczone z NATO i zostawił kraj ich przodków sam na sam z rosyjskim niedźwiedziem.

Pytanie, kogo poprą Amerykanie o polskich korzeniach, rozbrzmiewało wszędzie, bo zarówno w Pensylwanii, jak i w Michigan czy Wisconsin, stanach wahających się, które przesądzą o wyniku wyborów, takich osób jest sporo. W Michigan mniej więcej tyle, co w Pensylwanii, w Wisconsin około pół miliona. W 2016 r. DonaldTrump zwyciężył w przeszło 12-milionowej Pensylwanii ledwie 3 tys. głosów.

O ile w sferze anglojęzycznej po stronie amerykańskiej dominowały pytania, czy coś takiego jak głos polskiego bloku wyborczego istnieje, o tyle przestrzeń polskojęzyczna puchła z dumy. Oto nas, Polaków, dostrzeżono i doceniono. Losy świata – stawka w tych wyborach jest wysoka – są w polskich rękach. Trafność tej konstatacji zdawały się potwierdzać dalsze działania samych kandydatów na prezydenta. Donald Trump udzielił wywiadu Telewizji Republika i podobno rozważał pomysł spotkania się z Andrzejem Dudą w Doylestown w Pensylwanii (do czego nie doszło). Kamala Harris poprosiła o pomoc w kampanii legion demokratycznych polityków i celebrytów o polsko brzmiących nazwiskach. 17 października znana aktorka polskiego pochodzenia Christine Baranski wraz ze stanowym kongresmenem Eddiem Pashinskim odwiedzała domy w hrabstwie Luzerne w Pensylwanii, gdzie wielu mieszkańców ma środkowo- i wschodnioeuropejskie korzenie.

Polonia, o której nie myślicie

Niedługo po debacie prezydenckiej opublikowałam komentarz „Polonia, o której myślicie, nie przesądzi o wyborach” („Nowy Dziennik”, Nowy Jork, 21 września 2024 r.). Skłoniła mnie do tego wymiana opinii w polskojęzycznym internecie. „Czy ktoś jest w stanie mi wyjaśnić, dlaczego amerykańska Polonia popiera Trumpa? Tego człowieka mało obchodzi jego własny naród, a co dopiero inne?”, pytał ktoś spoza USA. Wylała się na niego fala hejtu, i to z obu stron. Jedni się obrażali, że operuje szkodliwymi uogólnieniami, bo przecież nie wszyscy popierają. Drudzy stwierdzali, że jeśli nie rozumie, dlaczego należy popierać Trumpa, to ma zlasowany mózg. Tych ostatnich było znacznie więcej. Wyobraziłam sobie, że sama zadałam takie pytanie, bo moje opinie o tym, kim jest i jak głosuje amerykańska Polonia, są kształtowane przez media społecznościowe w nie mniejszym stopniu niż przez wiadomości w mediach tradycyjnych. Co istotne, są to przekazy w języku polskim od Polonii polskojęzycznej, środowiska liczącego w USA niecałe pół miliona osób.

Dlaczego to takie ważne? Bo mówiąc o polskich Amerykanach, Kamala Harris zwracała się do grupy dużo większej – do niemal 9 mln amerykańskich wyborców, którzy przyznają się do polskich korzeni i stanowią 3% wszystkich wyborców w USA (spis powszechny z 2020 r.). Polonia polskojęzyczna, czyli w przeważającej części osoby urodzone w Polsce (emigranci pierwszego pokolenia), stanowi niecałe 3% tej grupy i 0,1% ogółu amerykańskich wyborców.

Polonia, którą przeceniacie

Z przyczyn oczywistych (język!) Polonią, do której uderzają podczas wizyt w USA polscy politycy i działacze i u której najczęściej zasięgają opinii polskojęzyczne media, również jest wspomniana społeczność polskojęzyczna.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Głosowaliśmy. No i co?

Rok po wyborach. Jaka jest Polska po zwycięstwie 15 października? Kto ten czas najlepiej wykorzystał, a kto zmarnował?

10 wniosków, które się nasuwają, gdy myślimy o dzisiejszej Polsce i polityce.

 

  1. Polska jest państwem zaminowanym przez PiS

Niby wiadomo o tym było przed wyborami, ale czym innym jest gadanie, a czym innym zetknięcie się ze ścianą. Część tych min udało się rozbroić – to media publiczne, prokuratura, Trybunał Konstytucyjny, dyplomacja… Krwawo, przyznam. A części nie – to z kolei Sąd Najwyższy i przede wszystkim prezydent.

Zaminowanie było oczywiście świadomym zamysłem. PiS wyobrażało sobie, że wprawdzie władzę odda, ale poprzez media, prokuratorów, prezydenta i Trybunał Konstytucyjny będzie codziennie chłostało i paraliżowało tych, którzy ją przejęli. W prosty sposób – telewizja publiczna każdego dnia napadałaby na nową koalicję, tak jak to robi Telewizja Republika. Prokuratura kierowana przez prokuratora krajowego Dariusza Barskiego jednych spraw (tych pisowskich) by nie zauważała, odrzucała je, umarzała, w drugich byłaby szczególnie zasadnicza. I wzywałaby Donalda Tuska oraz jego ministrów na różne przesłuchania. Krajowa Rada Sądownictwa, Trybunał Konstytucyjny i Sąd Najwyższy paraliżowałyby każde odważniejsze działanie rządu, o zmianach kadrowych w ministerstwach nie byłoby mowy, a Duda, co zresztą robi, wetowałby ustawy albo kierował je do Trybunału Konstytucyjnego. W ten sposób władza byłaby sparaliżowana. Codziennie oskarżana i wyszydzana. Przypomnijcie sobie zresztą, drodzy państwo, telewizję publiczną z grudnia 2023 r. – oni wtedy wciąż mieli nadzieję, że jakoś się wybronią, rząd jeszcze nie działał, a oni już go kopali.

W takiej atmosferze żadna władza by nie wytrwała, rozpadłaby się po paru miesiącach. Taki był zamysł PiS, zresztą nadal jest. Oficjalnie mówią, że koalicja nie da rady, spadnie jej poparcie, a wtedy PSL ze strachu przed polityczną anihilacją da się przeciągnąć na stronę nowej prawicowej koalicji. Czyli im gorzej, tym lepiej.

Tusk z tych łańcuchów, przynajmniej z większości, się wyzwolił. Ale nie ze wszystkich, widzimy to. Dzwonią głośno, walka trwa.

  1. Polska nie jest państwem demokratycznym

Powiedzmy to otwarcie, Tusk część kajdan zerwał, jadąc po bandzie. Dało mu to punktowe zwycięstwa, ale samo państwo w związku z tym prezentuje się dziwnie. Niektóre instytucje i przepisy są kwestionowane, w jednych przestrzeniach prawo działa, w drugich nie. Są sędziowie i neosędziowie, są prokuratorzy i pisowscy prokuratorzy.

Którzy są prawdziwi? Obie strony mają swoich profesorów, którzy tłumaczą, czyja jest racja. I choć tłumaczą cierpliwie, nikogo jeszcze nie przekonali. To działa na zasadzie: powiedz mi, któremu profesorowi wierzysz, a powiem ci, na kogo głosujesz. Ja mam łatwiej, zawsze wierzę w to, co mówi prof. Ewa Łętowska. Odznacza się ona umiejętnością rozwiązywania najtrudniejszych prawniczych łamigłówek, ale nie mam złudzeń – to, że jej argumenty zawsze do mnie trafiają, nie oznacza, że trafiają do wszystkich Polaków.

Takie przekrzykiwanie się powoduje, że za tym, co jest prawem, a co nie, przemawia argument siły. Pokazuje to sprawa Dariusza Barskiego, który przychodzi pod drzwi Prokuratury Krajowej i woła, że jest jej szefem, a oni go nie wpuszczają. To jest tym szefem prokuratury czy tylko tak woła?

Prokurator Dariusz Korneluk wydaje zaś polecenia, rozlicza z ich wykonania, podpisuje co miesiąc decyzje o wypłacie pensji. Ma władzę czy nie? Skoro słuchają się go, to chyba ma, prawda?

Taką więc mamy demokrację, Donald Tusk nazywa ją walczącą. OK – może być walcząca, choć mnie bardziej podoba się określenie, którego użył Waldemar Kuczyński, że to jest demokracja dotknięta nowotworem pisowskiego autorytaryzmu. Zainfekowane zostały niektóre jej organy, inne działają sprawnie, są zdrowe. A do zainfekowania doszło, to rzecz kluczowa, w grudniu 2015 r., kiedy PiS przejęło Trybunał Konstytucyjny. Między innymi wprowadzając do niego – w asyście funkcjonariuszy BOR – sędziów dublerów i nie drukując jego wyroków. Proszę, decydowała siła, borowiec ze spluwą. Wtedy tę siłę miało PiS, dziś ma ją Platforma.

Potem nowotwór przerzucił się na Sąd Najwyższy i Krajową Radę Sądownictwa. Mamy zatem chorującą onkologicznie demokrację. I tylko możemy żywić nadzieję, że po wyborach prezydenckich doczekamy się poprawy jej stanu.

  1. Polska jest wciąż państwem z dykty
Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Roman Kurkiewicz

Groźby z namiotu PiS

Trudno było zacząć pisanie felietonu, bo czekałem na syreny alarmowe zapowiedziane alertem RCB w komórce. Miały wyć, a ja miałem „zachować spokój”. A jak będą wyły niećwiczebnie, też mam po prostu zachować spokój? Wiem, że katolicyzm jest w Polsce w śmiertelnym odwodzie, ale czy to nie jest zapowiedź, że jakiś buddyzm zen wchodzi nam tu tylnymi drzwiami? Czy może jednak wobec tego „zachować spokój”?

Tymczasem mamy nowe centrum prawicowego rządzenia krajem, którym już się nie rządzi – w miejsce legendarnej Nowogrodzkiej jest bliżej niezlokalizowany namiot. W tym namiocie PiS wszyscy się zmieszczą jak w biblijnym domu ojca, gdzie, w przeciwieństwie do Polski, mieszkań jest wiele. Wiem o tym, bo z bólem przeczytałem wywiad z Jarosławem Kaczyńskim w niedotowanym już przez państwo tygodniku „Sieci” braci Karnowskich. Wątek namiotu pojawia się, kiedy staje na wokandzie sprawa wchłonięcia przez PiS przystawek, takich jak byt o nazwie Suwerenna Polska. To jednak nie jest specjalnie zajmujące. Metafora namiotu w przypadku najbogatszej partii w Polsce (powtarzam raz za razem: jedynej skutecznie uwłaszczonej formacji politycznej po 1989 r.) jest tak cudownie odklejona od faktów, że zapewne wkrótce będzie dominować w budowaniu wizerunku uciemiężonych, więzionych, torturowanych i spauperyzowanych pisowców prześladowanych przez Tuska, Niemców i cały świat.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Roman Kurkiewicz

Lamentacje nad (nie)dotacją

Decyzja Państwowej Komisji Wyborczej o odrzuceniu sprawozdania finansowego komitetu wyborczego PiS jest ważna i ciekawa, ale i ma dalekosiężne konsekwencje. Ważna, bo jednak wielomiesięczne zmagania PKW ze sprawozdaniem i sygnałami o naruszeniach nie odbywały się w ciszy (powyborczej). Zauważalny był nacisk opinii publicznej, żeby udowodnić nieprawidłowości poprzedniej ekipy. Ale też pomruki grozy dochodziły z okolic niegdysiejszej Zjednoczonej Prawicy, która sakralizuje swoje przewiny. PKW uznała, że 3,6 mln zł zostało wydanych z naruszeniem przepisów, musiała więc sprawozdanie odrzucić. Skutkuje to odebraniem trzykrotności tej sumy z dotacji oraz, co jeszcze poważniejsze, całkowitym zamrożeniem subwencji przez kolejne trzy lata. To już kilkadziesiąt milionów złotych. Batalia o kasę nie kończy się na groźbach polityków PiS (były wiceminister sprawiedliwości Jan Kanthak: „Członkowie PKW, którzy podpisali tę haniebną uchwałę, gorzko tego pożałują. Będzie ich to drogo kosztowało”), będą odwołania, będą kolejne decyzje.

Symboliczne mleko się rozlało: PiS ponosi konsekwencje swojego nieokiełznanego pożądania utrzymania władzy. Przekonanie, że nikt tu nigdy polityków nie rozliczał, zderzyło się ze ścianą. To musi boleć. Pewnie jeszcze przez jakiś czas będziemy się zajmować tym, dlaczego PKW zakwestionowała taką sumę. Dlaczego nie większą? Co zrobi Sąd Najwyższy? Wszystko to będzie jeszcze się kitwasić w prawniczym sosie.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Czy w Ameryce idealizm może pokonać pragmatyzm?

Ideologiczne zaklinanie rzeczywistości nie przekona Amerykanów, że jest świetnie, jeśli nie odczuwają tego w portfelach.

Zaczynamy się oswajać z trzęsieniem ziemi w amerykańskiej polityce, jakim było wycofanie się Joego Bidena z walki o reelekcję na stanowisko prezydenta USA. Ta szokująca decyzja wydaje się nagła, ale jest zwieńczeniem procesu. Już w grudniu ub.r. zaangażowany w kampanie wyborcze od 1968 r. Harold Meyerson otwarcie mówił o kryzysie przywództwa po stronie demokratów. Kryzysie spowodowanym niesłyszalnością głosu prezydenta Bidena, którą rozumieć należało zarówno przenośnie, jak i dosłownie. Tym niesłyszalnym głosem Biden nie był w stanie przekonująco uargumentować korzystnych dla Amerykanów zmian, które wprowadził i zamierza wprowadzić. Nie był w stanie ogłosić wydobycia amerykańskiej gospodarki z popandemicznego kryzysu. Meyerson wskazywał to w wywiadzie udzielonym magazynowi „The Nation”, zwracając jednocześnie uwagę na niekorzystne dla Bidena trendy unaoczniane przez ośrodki badań opinii publicznej sprzyjające demokratom. Trendy te pokazywały, że Biden przegrywa z Donaldem Trumpem nawet w grupach wyborców tradycyjnie głosujących na demokratów, takich jak ludzie młodzi, samotne matki, mniejszości rasowe (z wyjątkiem Azjatów). Notabene Czytelnicy PRZEGLĄDU mogą odczuwać satysfakcję, bo jako jedyni w Polsce mieli możliwość zapoznania się z fragmentami tego w pewnym sensie proroczego wywiadu („Demokraci lunatykują ku zwycięstwu Trumpa”, 8 stycznia 2024).

Politolodzy, dziennikarze i wszyscy interesujący się polityką zadają sobie obecnie pytanie, czy Kamala Harris dysponuje na tyle donośnym głosem, aby została usłyszana i odwróciła niekorzystne trendy. Czy jej pochodzenie, osobowość, poglądy i program okażą się na tyle poważnymi atutami, aby pokonać byłego prezydenta Trumpa? Czy w końcu jej zdolności retoryczno-perswazyjne dorównują Barackowi Obamie w najlepszych latach, bo wielu podziela opinię, że tylko w takiej formie oratorskiej można myśleć o odniesieniu zwycięstwa nad Trumpem. A ten ma się obecnie za człowieka ocalonego boską ręką. Herosa, który kulom się nie kłania. Nie jest w tym myśleniu odosobniony, podzielają je miliony amerykańskich wyborców.

Zatrzymajmy się na chwilę przy poglądach Harris, które przekładają się na ofertę programową. W polityce zagranicznej jej zapatrywania nie są jasno zdefiniowane. Dotychczasowa kariera kandydatki koncentrowała się na zagadnieniach z dziedziny polityki wewnętrznej. W wystąpieniach na forum międzynarodowym odzwierciedlała poglądy swojego zwierzchnika. Zresztą taka była jej rola i taki obowiązek. Wiceprezydent nie jest znaczącą figurą w amerykańskim systemie politycznym, tak długo, jak urzędujący prezydent żyje i cieszy się zdrowiem. Z trzema zastrzeżeniami. Po pierwsze, wiceprezydent jest przewodniczącym Senatu i dysponuje głosem rozstrzygającym w wypadku równego rozłożenia głosów w określonej sprawie (Harris korzystała w trakcie swojej kadencji z tego uprawnienia). Po drugie, stanowisko wiceprezydenta jest dogodną platformą do ubiegania się o prezydenturę, gdy urzędujący prezydent odbędzie dwie kadencje. Po trzecie, wiceprezydent ogłasza wyniki wyborów prezydenckich na poziomie federalnym. Ta mało znacząca, wydawałoby się, funkcja, sprowadzająca się do przeliczenia głosów elektorskich i oficjalnego przedstawienia ich opinii publicznej, okazała się kluczowa pod koniec kadencji Trumpa. Ustępujący wiceprezydent Mike Pence, poddany przez Trumpa silnej presji, potrafił się jej oprzeć. Ogłosił prawdziwe wyniki, podpisując tym na siebie wyrok śmierci w obozie MAGA (skrót hasła wyborczego pierwszej kampanii Trumpa, Make America Great Again, określający jego zwolenników). Nie przeszkadza to, rzecz jasna, Trumpowi w kontynuowaniu narracji o „skradzionych” wyborach.

Wracając do kwestii polityki zagranicznej Harris, można zakładać kontynuację linii Bidena. Naturalnie z pewnymi niuansami, trochę inaczej rozłożonymi akcentami. Nieco ostrożniej i mądrzej może wyglądać amerykańska polityka bliskowschodnia z uwagi na osobę Philipa Gordona, przymierzanego do stanowiska doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego. Gordon jest autorem rozumnej książki o wiele mówiącym tytule „Przegrywając długą grę. Zwodnicza obietnica zmian rządów na Bliskim Wschodzie” („Losing the Long Game: The False Promise of Regime Change in the Middle East”). Z pewnością niezachwiane pozostanie poparcie dla Izraela w ogólności oraz w prowadzonej przez ten kraj wojnie w Gazie. Jednak z mocniejszym naciskiem na poszanowanie praw ludności cywilnej, czemu Harris już dała wyraz. W kwestii Ukrainy wypowiedziała się na konferencji bezpieczeństwa w Monachium, gdzie zabrała głos pod nieobecność prezydenta Bidena. Podkreślała wagę obowiązywania prawa międzynarodowego. „Żaden naród nie jest bezpieczny w świecie, w którym jeden kraj może pogwałcić suwerenność i integralność terytorialną drugiego, w którym zbrodnie przeciwko ludzkości są popełniane bezkarnie, w którym nikt nie przeciwstawia się państwu o imperialistycznych ambicjach. (…) Naszą odpowiedzią na rosyjską inwazję jest ukazanie zbiorowego przywiązania do międzynarodowych reguł i norm. Reguł i norm, które – od końca II wojny światowej – zapewniły bezprecedensowe bezpieczeństwo i dobrobyt nie tylko Amerykanom, nie tylko Europejczykom, ale ludziom na całym świecie”.

Kwestia przywiązania do reguł jest kluczowa dla Harris także w polityce wewnętrznej, w której przeciwstawia się dyskryminacji rasowej, popiera małżeństwa osób tej samej płci, opowiada się za prawem kobiet do przerywania ciąży, za płacą minimalną ustanawianą na poziomie federalnym, za powszechną służbą zdrowia. Zasadnicza pozostaje jednak sprawa utrzymania Ameryki jako państwa nomokratycznego – opartego na zasadach i prawie. Jak się wyraziła, „wierność rządom prawa to fundament naszej demokracji”. Nie ulega wątpliwości, że pomimo zmiany kandydata centralny temat obecnej kampanii wyborczej po stronie demokratów się nie zmieni. Ów centralny temat zdefiniował jeden z najbliższych doradców prezydenta Bidena Mike Donilon. W jego ujęciu obecne wybory w Stanach Zjednoczonych są batalią w obronie ustroju demokratycznego. Takie ujęcie ma dawać przewagę demokratom, ponieważ zakłada ono, że nie jest możliwe, aby większość Amerykanów zagłosowała na człowieka, który dokonał zamachu na amerykańską demokrację i nie chciał pokojowo przekazać władzy po przegranych wyborach.

Pojawia się zatem zasadnicze pytanie: czy prawdziwie wzniosła idea obrony demokracji, połączona z wyłonieniem nowej kandydatki, dużo młodszej od obecnego prezydenta, oraz zestawem haseł o charakterze obyczajowym i socjalnym może wziąć górę nad pragmatyzmem Amerykanów, który w większym stopniu uosabia Trump? Faktem jest, że były prezydent w trakcie kadencji nieraz demonstrował swój luźny stosunek do reguł prawnych i jest to zasadniczy punkt odróżniający od niego nową kandydatkę demokratów. Weźmy wzmiankowany wcześniej polityczny nacisk wywierany na Pence’a. Nie jest tajemnicą, że Trump dąży do budowy silnego, osobistego przywództwa i podziwia liderów politycznych, którym udało się zbudować tego typu pozycję.

Nie przeszkadza mu przy tym naruszanie przez nich prawa. Tak jest w przypadku chwalonego przez niego Viktora Orbána, tak jest w przypadku Władimira Putina i tak jest w przypadku Xi Jinpinga.

Prof. UJ dr hab. Piotr Kimla jest pracownikiem Instytutu Nauk Politycznych i Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Jagiellońskiego

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Niechciana pamięć

Trzecia rocznica ucieczki Amerykanów z Afganistanu.

Powiedzieć, że ktokolwiek „obchodził” w USA trzecią rocznicę ostatecznego zakończenia amerykańskiej wojny w Afganistanie, byłoby sporą przesadą. Temat stał się okazją do rocznicowych esejów w magazynach poświęconych sprawom międzynarodowym, seminarium naukowego i paru wpisów na platformie X. Część mediów odnotowała, że talibowie urządzili paradę wojskową, chwaląc się sprzętem niemal bez walki oddanym przez wczorajszych okupantów i uciekającą afgańską armię. Pojawiły się pojedyncze reportaże o trudnym losie Afgańczyków. W tym niedoszłych uchodźców, dla których wciąż nie ma łatwej drogi poszukiwania azylu w Stanach. Jednak Amerykanie mogą przypomnieć sobie najdłuższą wojnę w historii USA głównie dlatego, że służy teraz jako pretekst do przedwyborczych ataków.

Prawicowa stacja Fox News grzmi, że to przez Bidena i Harris Rosja dokonała inwazji na Ukrainę w 2022 r. Gdyby bowiem USA nie „porzuciły” Afganistanu, Putin by się przestraszył i nie najechał swojego sąsiada ledwie kilka miesięcy później. Jeszcze mocniejszych słów używa gwiazda amerykańskich konserwatystów i kandydat na wiceprezydenta u boku Donalda Trumpa, J.D. Vance. Na wiecu w Karolinie Północnej mówił, że Kamala Harris dopuściła się w 2021 r. „zdrady”, Ameryka zaś doznała największego upokorzenia od czasów Sajgonu. Trump lapidarnie dodaje, że wraz z prezydenturą Bidena zaczął się „sezon na Amerykę” i każdy może w USA walić, ile chce. Słowem się nie zająknął, że sam zainicjował negocjacje z talibami w formacie z Ad-Dauhy, które doprowadziły do zakończenia amerykańskiej okupacji.

Fakt, że prawica atakuje Bidena za wycofanie się z Afganistanu, choć to samo obiecywał Trump, jest dobrą ilustracją problemu USA z tą wojną. W wyobraźni publicznej ścierają się jej dwie niedające się pogodzić wizje. I w przeciwieństwie do inwazji na Wietnam czy Irak, których mało kto chce bronić (albo wojny koreańskiej, o której niewiele osób pamięta), Afganistan jest niezabliźnioną raną w amerykańskiej pamięci.

Wojny sprawiedliwa i wieczna.

Te dwie sprzeczne wizje to wojna sprawiedliwa i wieczna wojna. Wedle pierwszej w przeciwieństwie do innych konfliktów zbrojnych XX i XXI w. amerykański atak na Afganistan cieszył się międzynarodowym poparciem i uzyskał mandat Rady Bezpieczeństwa ONZ. Nawet Władimir Putin, wówczas nowy prezydent Federacji Rosyjskiej, gotów był Amerykanów poprzeć. Co więcej, militarnie Afganistan okazał się zwycięstwem. Przynajmniej na początku. Amerykanie zaś nie musieli się uciekać do zakłamanej propagandy, żeby uzasadnić tę wojnę.

Nawet długoletnia okupacja i powoływanie kolejnych marionetkowych rządów w Kabulu są w wizji wojny sprawiedliwej uzasadnione. Przecież im dłużej Amerykanie stacjonowali w Afganistanie, tym więcej dziewczynek udało się posłać do szkoły, więcej kobiet zrobiło karierę i więcej młodych Afgańczyków zetknęło się z kulturą Zachodu. Każdy kolejny rok miał przybliżać moment, w którym rzeczywiście między Kabulem a Heratem, Mazar-i-Szarif i Kandaharem powstanie społeczeństwo obywatelskie i spójne świeckie państwo.

„Jeśli jednak wojna w Afganistanie była taka dobra, to właściwie dlaczego należało ją kończyć?”, brzmią logiczne wnioski z doprowadzonej do skrajności opowieści o wojnie sprawiedliwej. Tu trzeba się zderzyć z mitem przeciwnym – wizją Afganistanu jako wiecznej wojny. Mówi ona, że sam ogrom czasu – ponad pokolenie! – jest wystarczającym powodem zakończenia obecności w Afganistanie. W wizji Afganistanu jako wiecznej wojny – co do faktów prawdziwej – konflikt staje się wręcz kluczem do wyjścia z Bliskiego Wschodu i zakończenia epoki „wojny z terroryzmem” raz na zawsze. Dlatego zresztą, mimo że są na przeciwległych biegunach politycznych, ten sam wniosek wyciągali Trump i Biden. Chodziło nie tylko o monstrualne koszty i niskie poparcie społeczne dla wojny w samych Stanach, ale także o symboliczne zakończenie pewnej epoki. Zakończenie wojny w Afganistanie jawiło się jako niezbędny warunek ograniczenia uwikłania USA na Bliskim Wschodzie i umożliwienia regionalnej stabilizacji. Jednak dzisiejsze wsparcie Ameryki dla Izraela także ośmieszyło nadzieje, że za wycofaniem się z Afganistanu pójdzie szersze przewartościowanie polityki Waszyngtonu.

Tych wizji – wojny sprawiedliwej i wiecznej wojny – pogodzić się nie da. Na dłuższą metę trudno byłoby zresztą uzasadnić logicznie, dlaczego USA nadal powinny w Afganistanie być. Jeśli wojna była porażką, należało to upokorzenie zakończyć i nie ciągnąć przez kolejne dekady. Ale jeśli była zwycięstwem, chyba tym bardziej?

j.dymek@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.