Tag "dziennikarze"
Autor? Ćwierćinteligencja!
Skandal wokół książki Karoliny Opolskiej to niejedyna wpadka związana z AI w branży medialnej
Wśród rzeczy na ziemi i w niebie, o których nie śniło się filozofom, z pewnością jest to, że jednym z najgorętszych tematów dla opinii publicznej mogą się stać przypisy bibliograficzne. Wszystko przez dziennikarkę TVP Info, która wykorzystała sztuczną inteligencję przy pisaniu książki o teoriach spiskowych. Przedstawiciele tejże opinii publicznej szybko dostrzegli, że w książce są zmyślone źródła. Sytuacja jest szkodliwa dla wiarygodności całego środowiska dziennikarskiego, jak również naukowego, ze względu na poruszany temat. Miało być clickbaitowo, miało być amerykańsko. Wyszło jak zwykle – Bareja by się uśmiał.
Halucynacje sztucznej inteligencji
Pod koniec września 2025 r. nakładem wydawnictwa Harde ukazała się książka „Teoria spisku, czyli prawdziwa historia świata”. Autorką jest dziennikarka Karolina Opolska, która wszem wobec chwali się 20-letnim doświadczeniem pracy w mediach, ostatnio w TVP Info, wcześniej m.in. w radiu Tok FM i portalach internetowych.
Na początku listopada historyk Artur Wójcik prowadzący w mediach społecznościowych profil Sigillum Authenticum opublikował wpis o tym, że znalazł w bibliografii do książki Opolskiej trzy zmyślone pozycje: „Dawno nie czułem takiego zażenowania. Karolina Opolska, dziennikarka i wykładowczyni dziennikarstwa, nie miała cywilnej odwagi przyznać się, że w swojej książce »Teoria spisku, czyli prawdziwa historia świata«… po prostu zmyśliła część przypisów. Nie pomyliła się, wymyśliła nieistniejące książki albo nie zweryfikowała tego, co »wypluła« jej AI. W poniedziałek zapytałem ją publicznie na platformie X, dlaczego posunęła się do czegoś takiego. Trudno tu mówić o prowokacji czy o żarcie, te fikcyjne źródła są zbyt banalne, by mogły być zamierzonym pastiszem (casus Kpinomira). To nie jest kwestia błędu w nazwisku autora, pomyłki w tytule, roku wydania czy numerze strony. Mówimy o całkowicie zmyślonych publikacjach, rzekomo autorstwa znanych historyków”.
Przypadek Opolskiej szybko przerodził się w ożywioną dyskusję o wiarygodności osób publicznych i o etyce dziennikarskiej. „Nie każdy musi i nie każdy powinien wydawać książki. Można się skupić na YouTube o teoriach spiskowych i programach publicystycznych w mediach państwowych. To łatwiej zapomnieć – a papier może na długo wizerunkowo zaszkodzić”, pisała o sprawie w mediach społecznościowych dziennikarka technologiczna Małgorzata Fraser.
Według specjalistów z Instytutu Monitorowania Mediów użytkownicy sieci oskarżają Opolską przede wszystkim o to, że nadużyła zaufania jako dziennikarka. Równolegle trwa dyskusja o wzroście nieufności do nowych technologii.
– W marketingu kluczowe są dwa elementy. Po pierwsze, dać się poznać, bo jeśli odbiorcy nie będą wiedzieli, że istnieją nasze produkty czy usługi, to jak mają po nie sięgnąć? Po drugie, wyróżnić się, wskazać, w czym jesteśmy lepsi od konkurencji. Przez dyskusję wokół przypisów opinia publiczna dowiedziała się, że Karolina Opolska napisała książkę. Ale czy na pewno w ten sposób dziennikarka chciała się wyróżnić? – zwraca uwagę dr Milena Drzewiecka, wykładowczyni Katedry Psychologii Ekonomicznej i Biznesu USWPS.
Wielu czytelników i czytelniczek zapewne zachodzi w głowę, jak to możliwe, że generatywna sztuczna inteligencja zmyśla tytuły książek. Odpowiedź jest bardziej banalna, niż mogłoby się wydawać. Nie jest to
k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl
Media publiczne jako łup
Media publiczne. Dwa ważne słowa. I idea, do której w Polsce ciągle bardzo daleko. A jeśli coś się zmienia, to na gorsze. Przybywa rozczarowań kolejnymi ekipami polityków, którzy przed wyborami obiecują radykalne zmiany i budowę mediów publicznych. A po wyborach? Wchodzą w stare buty, które, choć wydeptane, są wygodne, bo można korzystać z tych mediów według własnych potrzeb.
Z telewizją publiczną wszyscy mamy kłopot. Z wyjątkiem tych, którzy ją rozwalili. Na długiej liście są politycy każdej opcji rządzącej Polską po 1989 r. Wszyscy traktowali media publiczne jako łup. I jak skalp, który, choć nie powiewa nad siedzibami partii, to i tak sygnalizuje, gdzie jest faktyczne szefostwo.
Metody sterowania były oczywiście różne. Bywało, że robiono to w jedwabnych rękawiczkach. Aż przyszło PiS i pokazało, po co są pałki i kastety. W gangsterski sposób zmieniono prawo, a media obsadzano posłusznymi wykonawcami woli partii.
Politycy bezwstydnie hulają po TVP, Polskim Radiu i PAP. Robią to, co jest w ich interesie. Nijak to się ma do mediów publicznych i tego, jakie powinny być. Są przecież wzorce w wielu krajach europejskich. U nas zresztą na papierze wszystko jest pięknie zapisane. Mamy kodeksy, statuty i rady. Dlaczego więc efekty są takie żałosne?
Przyczyn jest oczywiście wiele, ale dwie są najważniejsze. Pierwsza to samo środowisko dziennikarskie. Rozbite, skłócone, podzielone. Spauperyzowane jak żadna inna grupa zawodowa w Polsce. Nie ma drugiej profesji, która po 1989 r. przeżyła tyle fal zwolnień, upadków
Dziennikarze na celowniku
We Włoszech nasiliły się ataki na wolność prasy
Korespondencja z Rzymu
Zamach na Sigfrida Ranucciego, włoskiego dziennikarza śledczego i redaktora naczelnego programu „Report”, wstrząsnął nie tylko Włochami. Poruszył również tych, którzy jeszcze wierzą, że Europa jest bezpiecznym kontynentem dla wolnego słowa. To uderzenie w fundament demokratycznego porządku, czyli w prawo obywateli do informacji. A zarazem najpoważniejszy incydent w serii ataków na wolność prasy we Włoszech. Te zaś w ostatnich latach wyraźnie się nasiliły.
16 października br. przed domem Ranucciego w Pomezii eksplodowała bomba domowej roboty. Potężny ładunek zniszczył samochód dziennikarza i uszkodził auto jego córki. Zaledwie kilka minut wcześniej Ranucci wrócił do domu po dłuższej nieobecności. Zdjęcia spalonego wraku oraz uszkodzonej bramy szybko obiegły media społecznościowe i trafiły na pierwsze strony gazet. „To już nie była tylko groźba – to był sygnał, że ktoś chce mnie uciszyć”, powiedział Ranucci, komentując zamach.
„Report” nie ma sobie równych. Z jednej strony, to najbardziej ekonomiczna produkcja we włoskiej telewizji publicznej RAI, z drugiej – program najbardziej opiniotwórczy, dociekliwy, bezkompromisowy i znienawidzony przez polityków. Przy produkcji pracuje łącznie 10 osób, a śledztwa dziennikarskie prowadzą samodzielnie freelancerzy; niektóre trwają nawet trzy-cztery miesiące.
Sigfrido Ranucci dołączył do redakcji w 2006 r., a po 10 latach został prowadzącym program i redaktorem naczelnym. Pod jego kierownictwem „Report” skupił się na śledztwach dotyczących korupcji, finansów publicznych, przestępczości zorganizowanej, powiązań mafii z polityką i ekstremistami oraz ochrony środowiska. Ranucci otrzymał kilka prestiżowych nagród dziennikarskich, ale to w niego i w program wymierzane są najczęściej oskarżenia o zniesławienie – tzw. pozwy zastraszające. Z powodu gróźb otrzymywanych w związku z prowadzonymi śledztwami dziennikarz pozostaje pod ochroną policji od 2009 r. Jego praca od dawna jest dla wielu niewygodna, a ostatnio coraz bardziej niebezpieczna dla niego samego.
W sprawie zamachu na Ranucciego śledztwo prowadzi rzymska prokuratura antymafijna. Tropów jest wiele: od gróźb mejlowych i anonimowych listów po zastraszanie przez lokalne grupy przestępcze i środowiska skrajnej prawicy. W tle pojawia się również wątek albańskiej mafii narkotykowej, o której „Report” realizował serię reportaży. To właśnie w rejonie Torvaianiki, niedaleko domu Ranucciego, działają klany odpowiedzialne za handel narkotykami i przemoc, o czym program RAI mówił od lat.
Sam dziennikarz ujawnił, że w ostatnich latach był wielokrotnie zastraszany: „Niedawno włamano się do mojego drugiego domu w prowincji Latina. Nie mówiłem o tym nikomu poza policją”. Rok wcześniej jego ochrona znalazła dwa naboje kalibru 38 na trawniku przed posesją. „Nie zostawiono ich dla mnie. Wypadły po prostu komuś, kto czaił się z bronią za ogrodzeniem. Wiedział, że wracam po kilku dniach nieobecności”, wyznał po zamachu.
Ranucci ujawnił również, że w 2010 r. jeden z członków klanu Santapaola chciał go zabić, ale został powstrzymany przez ojca chrzestnego cosa nostry Mattea Messinę Denara. Poziom zagrożenia wzrósł w 2021 r., a dziennikarzowi przyznano całodobową ochronę. „Narkotykowy
Zabija nas logika polaryzacji
Nie ma w Polsce mediów publicznych. Za PiS były media partyjne, a teraz są rządowe
Jacek Żakowski – (ur. w 1957 r.) kierownik Katedry Dziennikarstwa Uniwersytetu Civitas, wieloletni komentator „Polityki” i „Gazety Wyborczej”, szef Ambasady Concilium Civitas i redaktor jej „Almanachu”, autor piątkowych „Poranków Radia Tok FM”, a wcześniej kilkunastu formatów radiowych i telewizyjnych. Wydał kilkanaście książek, ostatnio rozmowy „Wirus 2020”. Dziennikarz Roku 1997, laureat m.in. Superwiktora, dwóch Wiktorów, nagrody PEN Clubu, Nagrody im. Eugeniusza Kwiatkowskiego, Neonu Festiwalu Malta. Członek Towarzystwa Dziennikarskiego.
Co widzisz, oglądając telewizję w obecnych czasach?
– Straszne pytanie…
…
– Widzę sporo fajnych kolegów – kompetentnych, zdolnych, inteligentnych – uwięzionych w polaryzacyjnym podziale. To oznacza jakieś ograniczenia zewnętrzne i wewnętrzne oraz poczucie obowiązku, przed którym zawsze przestrzegaliśmy – także siebie samych – żeby przysłużyć się dobrej sprawie.
Warto się przysłużyć dobrej sprawie.
– W moim odczuciu, gdy się jest dziennikarzem, warto przysłużyć się raczej odbiorcom: słuchaczom, widzom, czytelnikom, niż jakiejkolwiek sprawie. A w dzisiejszych czasach sprawa jest zdecydowanie górą! Kolega redaktor parę lat temu zapytał mnie, czy się nie boję, że zaszkodzę.
Po pisowsku zapytał.
– Szczerze, ale nie po pisowsku. Po stronie pisowskiej to podejście jest oczywiste, prostackie. To są wulgarne kłamstwa. Kłamiemy w dobrej sprawie – to według nich rozgrzesza. Po naszej stronie jest inaczej. Tu jest raczej zasada: nie szkodzimy dobrej sprawie. My nie musimy kłamać.
Daliśmy się wmanewrować jako środowisko w grę, że albo oni, albo my?
– Krótki horyzont zwyciężył z długim horyzontem. Świadomość wojny światów, którą mamy wygrać w tym sezonie. Co sprawia, że przegrywamy ją strategicznie.
Z drugiej strony, gdy Jacek Kurski wziął telewizję, kilkaset osób wyrzucił na bruk. Wiele z nich nie miało za co żyć. W takiej sytuacji cóż po strategii?
– To było straszne. Ale pamiętasz, jak ogłosiłem apel, żeby ci z nas, którzy mają jeszcze pracę, oddali po 10% zarobków na pomoc tym potrzebującym? Nie było wielu chętnych. To też pokazuje ograniczenia empatii czy zaangażowania.
Tak było.
– Były setki kolegów, często wybitnych albo przynajmniej sprawnych zawodowo, którzy zostali skrzywdzeni przez pisowską władzę w sposób brutalny. Złamane kariery! Stracone talenty. Przecież wiele osób nie wróciło już do zawodu. To jedno. A drugie – upadła wiara, że ten zawód dobrze wykonywany może dawać nie tylko poczucie satysfakcji, ale też bezpieczne źródło utrzymania. Dziś nie ma takiego poczucia, więc trudniej przyciągać talenty.
Weszli w walonkach do salonu
To dlaczego się nie udało? PiS nagle dla jednych stało się katem, a dla drugich Bogiem, bo dało im pieniądze i stanowiska?
– Zapytaj, dlaczego teraz się nie udało. Dlaczego z PiS się nie udało – to jasne, oni chcieli robić rewolucję. Uważam, że to był wyjątkowo prymitywny i głupi sposób robienia rewolucji. Takiej rewolucji nikomu nie potrzeba. Ale ubrali się w te buty rewolucjonistów, którzy zbawią świat.
A przynajmniej Polskę.
– Teraz już świat! Z Trumpem wszystko zbawiają. I jak większość rewolucjonistów chcieli mieć pełnię władzy. Także nad umysłami. To się nie udaje, co wiemy z historii. Chcieli też wziąć rewanż, zemścić się na nas. Mówili o nas: salon, beneficjenci, różne takie epitety. Chcieli wejść do tego salonu w walonkach i nanieść gnoju. To im się udało. Zgnoili coś, co, owszem, było kiepskie, ale było jakimś zaczynem. Mieliśmy jednak jakiś system medialny, który trzymał się kupy.
Miał wady, ale był do naprawienia.
– Można było go poprawiać, uszlachetniać. A oni to wszystko zdewastowali. Potem, jak stracili władzę, po naszej stronie górę wzięła żądza rewanżu. Nie wizja czy idea budowania. Chodziło bardziej o to, żeby przestali kłamać i miotać pomówienia, niż o to, żeby zbudować coś fajnego. Wiem, że to trudne! Nie mam złudzeń, że cokolwiek łatwo można odbudować po rządach dzikich populistów. W każdej dziedzinie jest trudno. Patrząc wstecz, to samo było przecież z populizmem neoliberalnym. Że jak się zniszczy zasób kulturowy, gdziekolwiek…
…to niewiele zostaje.
– W służbie zdrowia lekarze mniej myślą o pacjentach, a więcej o wycenach. W nauce ludzie mniej myślą o poszerzaniu wiedzy, a więcej o zdobywaniu punktów. Jak się zniszczy zasób kulturowy, trzeba długich lat, żeby go odbudować. To spotkało media. Pisowcy zdewastowali tkankę kulturową, coś, co było etosem służby – my, dziennikarze, służymy naszym odbiorcom. Nie reklamodawcom, właścicielom, szefom ani nie partii politycznej, tylko odbiorcom. To najpierw zostało nadgryzione przez neoliberalizm. Że ekonomia, pieniądze, z czegoś ta redakcja musi żyć. Z czegoś ci płacimy te twoje honoraria – ciągle było słychać. A potem przyszła ta straszna polaryzacja.
I jej logika.
– Najpierw trzeba odsunąć PiS! To było po naszej stronie. A po ich stronie wołano
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl
Dziennikarze muszą patrzeć władzy na ręce
Magdalena Rigamonti z Onetu laureatką Nagrody im. Henryka Panasa 2025
Wybór laureatów Nagrody im. Henryka Panasa nie jest łatwy. Kryteria przyjęte przez organizatorów, czyli olsztyńskie oddziały Stowarzyszenia Dziennikarzy RP i Związku Literatów Polskich, ograniczają poszukiwania kandydatów, których dorobek zawodowy musi współgrać z dokonaniami patrona. A Henryk Panas (1912-1985) to legenda dziennikarstwa i literatury nie tylko regionalnej. Jego powieść „Według Judasza” zrobiła furorę w latach 70. i była tłumaczona na języki obce. Laureat nagrody jego imienia powinien też być związany z Warmią i Mazurami, gdzie Panas spędził 30 lat życia. Lwowiak z urodzenia, filozof z wykształcenia, więzień Workuty, żołnierz armii Andersa, w 1947 r. powrócił do kraju, odnalazł rodzinę we Wrocławiu i tam włączył się w rytm powojennego życia jako nauczyciel i działacz społeczny. Wisiała jednak nad nim andersowska przeszłość i musiał „się schować” na Mazurach. Tam jako kierownik wiejskiej szkółki pisał opowiadania, zdobywając nagrody w konkursach literackich. W 1955 r. przeniósł się do Olsztyna. Został naczelnym pisma „Warmia i Mazury”, w krótkim czasie stając się numerem 1 środowiska twórczego.
Taką gwiazdą z pewnością jest Magdalena Rigamonti, dziennikarka Onetu, wcześniej pisząca w „Newsweeku Polska”, „Wprost” i „Dzienniku Gazecie Prawnej”, znana jako mistrzyni wywiadu prasowego, autorka licznych książek, w tym „Niewygodni. Mówią prawdę o wojnie”. Ponadto wraz z Tomaszem Sekielskim prowadzi podcast „Rachunek sumienia”. Jej kandydaturę zgłosił Wacław Radziwinowicz, laureat III edycji Nagrody Panasa, który interesował się cyklem rozmów Rigamonti „Żałoba po Rosji”. Okazało się, że pod nazwiskiem Łukaszewicz kończyła IV LO im. Marii Skłodowskiej-Curie w Olsztynie, uczestnicząc w projektach kulturalnych miasta. Na dodatek pochodzi z warmińskiego Pieniężna, a jej wybór stał się tym bardziej oczywisty, że – to kolejne kryterium – jest stała w poglądach.
Tak jak Henryk Panas, którego na uroczystej gali w olsztyńskim zamku, dokładnie w 40. rocznicę jego śmieci (11 września 1985 r.) przypomniał Maciej Wilczek, wnuk patrona, również dziennikarz i pisarz. Nagrodę honorowym patronatem objął marszałek województwa warmińsko-mazurskiego Marcin Kuchciński, a w jego imieniu statuetkę z wizerunkiem patrona wręczyła – w towarzystwie syna pisarza Jacka Panasa – członkini zarządu województwa Maria Bąkowska. Natomiast gratulacje składał wiceprzewodniczący Kapituły Nagrody, redaktor naczelny „Przeglądu” Jerzy Domański, prezes Stowarzyszenia Dziennikarzy RP (przy okazji wygłosił krytyczną opinię o stanie polskiego dziennikarstwa). List od drugiego współprzewodniczącego, prezesa ZLP Marka Wawrzkiewicza, odczytał Andrzej Cieślak, prezes oddziału ZLP, obchodzącego właśnie 70 lat istnienia na Warmii i Mazurach. Do gratulacji dołączyli prezydent Olsztyna Robert Szewczyk, wicestarosta Artur Wrochna, wicewojewoda Zbigniew Szczypiński i laureat IV edycji Wiktor Marek Leyk. Z kolei przewodniczący oddziału SDRP Marek Książek odczytał listy gratulacyjne od laureata II edycji Aleksandra Kwaśniewskiego oraz ministra nauki i szkolnictwa wyższego Marcina Kulaska, też pochodzącego z Olsztyna. Zdalnie gratulacje przekazał laureat I edycji Krzysztof Daukszewicz. Galę prowadzili Katarzyna Leśniowska i Piotr Burczyk.
Wystąpienie Magdaleny Rigamonti o roli dziennikarstwa, w tym o przeciwdziałaniu dezinformacji i patrzeniu na ręce władzy, spotkało się z gorącym przyjęciem licznie przybyłej na zamek publiczności. Warto dodać, że tego samego dnia laureatka jako przedstawicielka Press Club Polska otworzyła w Olsztynie wystawę „Oczy wojny”, a także złożyła kwiaty pod tablicą upamiętniającą Henryka Panasa na jego domu przy ulicy Księcia Witolda.
(mk)
ABW, czyli makkartyzm po polsku
Będzie prawdziwie, choć bez nazwisk. Na razie. Kilka miesięcy temu opisywałem elementy kuriozalnego (wznowionego) śledztwa w sprawie zabójstwa Jolanty Brzeskiej, do którego ABW wciągnęła, w roli świadka, mojego znajomego, ponieważ onegdaj wziął udział w demonstracji ruchu lokatorskiego. Policja sfotografowała uczestników legalnej i zarejestrowanej manifestacji, po czym wywiadowcze orły z ABW uznały, że jeśli demonstrował, to musi „coś” wiedzieć. O to „coś”, bo nawet nie wiedzieli, o co, usiłowali go podczas przesłuchania dopytać. Założenie, że jak się nie wie, czego się chce dowiedzieć i dlaczego akurat od tej osoby, nie ma chyba szansy sprawdzić się w śledztwie, ale ja się nie znam na śledztwach. Raz w życiu zrobiłem śledztwo i wykryłem – po 50 latach – że w jednym swoim wierszu (konkretnie w „Liczbie Pi”) Wisława Szymborska zrobiła piękny żart matematyczny, który w spokoju tomików poezji poleżał sobie owe 50 lat. Aż.
Tamto śledztwo prokuratura zamknęła, wypytywanie uczestników demonstracji (bo było ich więcej) nie pomogło w znalezieniu odpowiedzi na pytanie, kto zabił Jolantę Brzeską.
W tamtym śledztwie przynajmniej była zbrodnia. Tylko efektów zabrakło. Dzisiaj opiszę element śledztwa, w którym nie wiadomo, o co chodzi, ale zupełnie jak w innych czasach sama ta czynność służy wyłącznie próbie zastraszenia i nękania kogoś, kogo ABW sobie wytypowała. Rzecz dotyczy bliskiej mi bardzo osoby, jej wiarygodność jest niepodważalna.
Owa osoba w nieodległym czasie pracowała w małym, niezależnym medium, pisała teksty, reportaże, komentarze. Taką pracę nazywamy dziennikarstwem, mamy nawet w Polsce ustawę, zwaną Prawem prasowym, która opisuje reguły funkcjonowania tego „niezależnego” zawodu. Znajdujemy w niej m.in. takie zapisy: „Nie wolno utrudniać prasie zbierania materiałów krytycznych ani w inny sposób tłumić krytyki” oraz: „Kto utrudnia lub tłumi krytykę prasową, podlega grzywnie albo karze ograniczenia wolności”. I dokładnie taki wymiar miało przesłuchanie osoby, o której piszę.
Pozornie pretekstem do wezwania było prowadzone przez prokuraturę od dwóch lat dochodzenie w sprawie źródeł finansowania medium, gdzie nasz bohater czy bohaterka pisali swoje teksty. Nie wiem, jak gigantyczną niewiedzą trzeba dysponować, by usiłować wyciągnąć od szeregowego dziennikarza małego, niezależnego medium informacje, skąd właściciel czy redaktor naczelny brał pieniądze na mizerne wypłaty. Chyba że chodzi nie tyle o zdobycie wiedzy i dowodów w sprawie, potwierdzenie podejrzeń, ile o postraszenie i nękanie dziennikarza. Jak inaczej można interpretować dociekliwość przesłuchującego oficera ABW (nazwisko i stopień znane), który pyta o znajomość
Młodzi dziennikarze o swoim pokoleniu
Nagroda Ibisa, wybitnego dziennikarza, zobowiązuje
„Wchodzę i idę po betonowej podłodze. Nie mam firan. Szafek kuchennych. Płytek w łazience. Normalnej toalety. Nie wpuszczę nikogo do domu. Dla mnie to jest nie do pokonania w głowie. Więc co robię, żeby nie patrzeć? I tu nie chodzi o sprawdzanie powiadomień. Nie. Tu chodzi o trzymanie i dotykanie telefonu”.
Tak zaczyna się poruszający reportaż Nikoli Budzińskiej o e-uzależnieniu. Ulega mu niemal jedna trzecia młodych użytkowników sieci, wpadając w pułapkę niszczącą osobowość, niezależność i zdolność do samodzielnego myślenia. Reportaż opublikowany na portalu Respublica.pl, a potem w Onecie, przyniósł autorce tegoroczną Główną Nagrodę w Konkursie im. Andrzeja Ibisa Wróblewskiego, już po raz trzeci rozpisanym przez Oddział Warszawski Stowarzyszenia Dziennikarzy Rzeczypospolitej Polskiej.
Konkurs jest adresowany do młodych dziennikarzy z Warszawy i Mazowsza, którzy nie ukończyli 28. roku życia, i stanowi dobrą okazję do wyróżniania autorek i autorów charakteryzujących się społeczną wrażliwością, darem obserwacji i umiejętnością nadawania podjętym tematom odpowiedniej formy. Nazwisko patrona nagrody, wybitnego dziennikarza, obrońcy piękna języka polskiego, zobowiązuje.
Laureatka nagrody tak skomentowała wyróżnienie na swoim Facebooku (a więc jednak… w sieci): „Całkowicie niespodziewanie, ale z ogromną radością dowiedziałam się, że mój tekst »Duck Hunt« zdobył Nagrodę Główną w Konkursie im. Andrzeja Ibisa Wróblewskiego! Przede wszystkim ogromne podziękowania kieruję do Kapituły i jury konkursu Stowarzyszenia Dziennikarzy RP Oddział Warszawski. Dużo dobra spotkało mnie dzisiaj po gali, trudno słowem ująć, jak wiele. Jeśli macie chwilę, gorąco zapraszam do lektury tekstu. Mam nadzieję, że »Duck Hunt« zainspiruje Was do refleksji i rozmów – dajcie znać, co o nim myślicie. Przeczytajcie tutaj: https://www.onet.pl/…/respub…/duck-hunt/y8m1w6v,30bc1058”.
Trzeci z rzędu konkurs przyniósł satysfakcjonujące żniwo: młodzi autorzy poruszali sprawy żywo ich obchodzące, ważne z punktu widzenia kondycji moralnej, psychicznej i kulturowej młodego pokolenia. Dowodzą tego przyznane w konkursie nagrody. Obok wspomnianego reportażu Nikoli Budzińskiej nagrody zdobyli Zuzanna Kostrzewska za reportaż o życiu i walce z depresją, Natan Chwalewski za esej o prawie młodych do własnego głosu i Łukasz Cieśliński za osobisty felieton o doświadczeniach pandemii. Bardzo to obiecujące konkursowe plony, a przecież nadeszło wiele innych wartościowych prac, potwierdzających, że dojrzewają mocne, dobre pióra.
16 maja w warszawskim Domu Dziennikarza z uczestnikami i laureatami konkursu spotkali się członkowie kapituły nagrody, m.in. profesorowie Jerzy Bralczyk i Tadeusz Kononiuk, pieśniarka Elżbieta Wojnowska, żona patrona konkursu, i Adam Sęczkowski, inicjator, sekretarz i organizator konkursu. Spotkanie zgromadziło także liczne grono starszych dziennikarzy i przedstawicieli stowarzyszeń, obecny był również prezes Izby Wydawców Prasy Marek Frąckowiak, no i nie mogło zabraknąć laureatów poprzednich edycji.
Spotkanie przerodziło się w żywą rozmowę o misji ludzi piszących, którą z profesjonalnym rozmachem prowadziła Zofia Czernicka. Nie brakowało atrakcji i niespodzianek: wystąpił Kataryniarz Jan z wiązanką warszawskich piosenek, a także w duecie z Elżbietą Wojnowską, dedykującą uczestnikom na koniec song Marka Grechuty „Białe litery”. Andrzej Maślankiewicz, sekretarz generalny SDRP, zapraszał wyróżnionych do obecności w życiu stowarzyszenia, a do udziału w następnych konkursach namawiał redaktor Tomasz Miłkowski słowami z poematu Antoniego Słonimskiego „Sąd nad Don Kichotem”: „Łatwo się mnie nie pozbędziecie”, zachęcając do wytrwałości i uporu w dążeniu do celu.
(red)
PS Organizatorzy konkursu dziękują Marszałkowi Województwa Mazowieckiego za patronat oraz Stowarzyszeniu Dziennikarzy i Wydawców Repropol za wsparcie.
Lojalność i zaufanie. Różewicz oczami filmowca
Z Tadeuszem Różewiczem trzeba było przejść pewien proces, żeby dojść do spotkania człowieka z człowiekiem
Andrzej Sapija – dokumentalista i wykładowca na Wydziale Reżyserii Filmowej i Telewizyjnej PWSFTviT w Łodzi. Od 2016 r. także prodziekan tego wydziału. Za najważniejsze filmy reżysera uznaje się biografie cenionych artystów (m.in. Tadeusza Różewicza, Tadeusza Kantora i Kazimierza Karabasza). W 2021 r. ukazała się jego książka „Co Pan widzi? Różewicz filmowy”. W 2023 r. odznaczony Brązowym Krzyżem Zasługi.
Jakie jest pańskie ostatnie wspomnienie o Tadeuszu Różewiczu?
– Ostatnie silniejsze wspomnienie to moment odwiedzin u niego w domu, już pod koniec życia poety. To było spotkanie z serii tych bezinteresownych, czyli nie filmowych, ale takich czysto ludzkich, by nie powiedzieć towarzyskich. Kiedy skończyliśmy pracę nad naszymi filmami biograficznymi, to ten kontakt nadal pozostał. Nieraz Różewicz pytał mnie, kiedy będę we Wrocławiu. Zapraszał do siebie, a ja bardzo chętnie go odwiedzałem. To spotkanie, które do dziś pamiętam, było jakoś na wiosnę. Mocno grzało słońce i poeta zachęcał mnie, abym obejrzał jego ogródek, bo tam akurat zaczynały kwitnąć różne rośliny. Bardzo przy tej okazji chwalił żonę Wiesławę. „Ona tak wspaniale tym ogródkiem się zajmuje”, opowiadał z pasją. Sam mam ogród, więc wymienialiśmy się informacjami o roślinach, a także wskazówkami co do ich pielęgnacji. To wspomnienie pogodne, jasne, nawet i słoneczne. Takiego pragnę go pamiętać.
A pierwsze spotkanie było z poezją czy z człowiekiem?
– Z poezją – jeszcze w latach licealnych. Tworzyliśmy ze znajomymi grupę towarzysko-intelektualną w jednym z wrocławskich liceów. I tam interesowaliśmy się Różewiczem, być może dlatego, że pewne osoby z naszego kręgu znały Kamila, syna poety, który zresztą mieszkał niedaleko, w tej samej dzielnicy. Mocno utkwiło mi wtedy w pamięci „Przygotowanie do wieczoru autorskiego”. I to zdanie: „Patrzę na studenta, który siedzi przede mną. Powiem mu prawdę, powiem mu, że nic nie wiem i nic nie mam do powiedzenia…”. Byłem tym w jakimś sensie wstrząśnięty. Zdziwiło mnie, że można się zdobyć na tego typu publiczne wyznanie. Poza tym ta poezja bardzo mi odpowiadała, bo jest prosta i „przyjazna” w odbiorze.
Co to znaczy?
– To są proste wersy i słowa, bardzo oszczędne oraz skondensowane, bliższe prozy. Kiedyś o tym rozmawialiśmy i w kontekście swojej twórczości Różewicz przytoczył stwierdzenie Przybosia: „Udało ci się tym swoim prozo-wierszem stworzyć poezję przez wielkie P”. Odwołał się też do Kazimierza Wyki, który analizując warsztat Różewicza, mówił o zamienniku literackim. Twierdził, że u Różewicza poezja, proza i dramat przemieniają się ze sobą. Poeta przywołał w tej rozmowie także cytat z Ezry Pounda: „Dobra poezja powinna być równie jasna i czytelna jak dobra proza”.
Wracając do tamtych licealnych lat, dla mnie (wówczas młodego człowieka) wielką zaletą w czytaniu poezji Różewicza była jej klarowność. Chodzi o czytelność formalną przy jednoczesnej kondensacji treści. A to dawało mocny w przekazie efekt. „Efekt wystrzeliwanego pocisku” – tak też Różewicz o tym mówił. Choćby takie wersy: „Różowe ideały poćwiartowane / wiszą w jatkach”. Albo to: „Nowy człowiek / to ten tam / tak to ta/ rura kanalizacyjna / przepuszcza przez siebie / wszystko”. I to jest cały wiersz! Mógłbym przytoczyć jeszcze wiele innych strof, które miały w sobie tę ascetyczność formalną, do tego klarowność i kondensację oraz siłę myśli przekazu. Dlatego bardzo chętnie się z tą poezją komunikowałem. Robię to zresztą do dziś.
Na chwilę odłóżmy poezję na bok. Jaki Różewicz był jako człowiek?
– Moje poznawanie Różewicza jako człowieka ewoluowało. I to jest chyba zrozumiałe, bo nie od razu, zwłaszcza w relacjach między autorem filmu a człowiekiem, który jest jego bohaterem, ten bohater się przed nim „otwiera”. Dość wcześnie zacząłem zawodowo zajmować się artystami. Najpierw były filmy o Tadeuszu Kantorze. Potem o kolejnych twórcach: Abakanowicz, Opałce, Fangorze i wielu innych. Zauważyłem, że w przypadku bohaterów, jakimi są artyści i twórcy, towarzyszy mi poczucie, że oni przywdziewają maski. A te wyrażają jakąś ostrożność, czasami nieufność, tworzą pewien dystans, głównie do kamery i dziennikarzy telewizyjnych. Twórcy to grupa ludzi z dużą świadomością tego, czym są media, czym jest film
Jak politycy wkręcili media w swoje wojny
Czy dziennikarze są bardziej podzieleni niż politycy?
To przecież nie powinno się zdarzyć. Świat mediów ma swój kod kulturowy. Dziennikarz lubi słuchać, ale ma też potrzebę opowiadania, czuje się obserwatorem i wykładowcą równocześnie. Każdy rozmówca jest dobry, pod warunkiem że ma coś do powiedzenia – i pan stojący w kolejce do pośredniaka, i minister w drogim garniturze. Ani przed jednym, ani przed drugim strachu nie ma. Dobra anegdota, celna puenta – o, to są rzeczy, za które dziennikarz dużo by dał. „Miałem rację, już o tym mówiłem pół roku temu!” – to zwrot, który słychać w każdej redakcji. I drugi: „Nie wtrącajcie się!”. Oto on, trochę narcyz, trochę ksiądz, trochę nauczyciel.
Jeżeli więc ktoś chce opowiadać, że dziennikarzy dzieli od polityków „chiński mur”, ma go jak na dłoni – to jest inny rodzaj człowieka. Co jednak się stało, że ten kolorowy świat zszarzał nam w ostatnich latach? Że nie ma nic bardziej przewidywalnego niż dziennikarskie komentarze? Że publicyści, od których wymagalibyśmy szacowności, tłuką się między sobą?
Prof. Janusz Adamowski, były dziekan Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego, pytany o podziały w środowisku dziennikarskim mówi wprost: „Są dziś większe niż wśród polityków. Jest więcej niechęci”.
Jacek Żakowski z kolei daje odpowiedź tylko z pozoru nieoczywistą: „Dziennikarze nie są bardzo podzieleni. Bo dziennikarze służą odbiorcom. Zachowują dystans do stron politycznego sporu i mogą się różnić w ocenie rozmaitych działań, ale to są różnice merytoryczne. Natomiast bardzo podzieleni, skonfliktowani z takim nienawistnym wręcz posmakiem, są propagandyści obu stron. W mediach jest ich wielu. Biorą udział w wojnie plemion. Dziennikarze w tej wojnie udziału nie biorą. Oni ją opisują, tak jak to widzą, więc ich opisy się różnią. Ale to zupełnie co innego i tu spory są w miarę rozstrzygalne”.
Gdzie przebiega granica między dziennikarzem a propagandystą? „Dziennikarz utożsamia się z interesem swoich odbiorców – odpowiada Żakowski – a propagandysta z interesem aktorów, czyli polityków, partii”.
Łatwo tak mówić, jeśli ma się stalowe nerwy i zero emocji w sobie. Piotr Semka, o którym napisać, że jest publicystą o poglądach prawicowych, to nie napisać nic, wyjaśnia prosto: „Jeżeli wojna staje się wojną totalną, ogarnia wszystkich! To są też decyzje poszczególnych szefów stacji. Nie widzę specjalnych obrońców i nie widzę specjalnie teoretyków wartości debatowania ludzi różnych poglądów, ani po jednej, ani po drugiej stronie. A ja zawsze byłem zwolennikiem takiej dyskusji. Zanikają ostatnie elementy, które jakoś łączyły dziennikarzy. Niedawno znalazłem zdjęcie z takich tweet-upów premiera Morawieckiego. Jednak na nie wpuszczani byli wszyscy dziennikarze. Teraz rząd Tuska w ogóle nie wpuszcza dziennikarzy Republiki i wPolsce24 nawet na konferencje. To ma swoje znaczenie. I ma swoje znaczenie, że jednak dziennikarze z głównego nurtu nie protestują przeciwko wyrzucaniu. Takie rzeczy zatruwają”.
Że świat mediów jest zatruty, mówi też Wojciech Czuchnowski: „Kiedyś jako dziennikarze byliśmy dużo bardziej zintegrowani i bardziej solidarni. Ale w związku z rządami PiS doszło do tej potwornej polaryzacji całego środowiska. I chyba jednak większej wrogości niż między politykami. Nie wiem, z czego to wynika. Mogę powiedzieć, z czego to wynika w moim wypadku. W »Gazecie Polskiej« np. są dziennikarze, którzy atakowali moje żony, zmarłą i obecną, którzy lustrowali mojego ojca, robili mi różne osobiste świństwa na łamach, korzystając z tego, że wcześniej się znaliśmy. Trudno, żeby nie było wrogości. W środowisku dziennikarskim mam jedną osobę, której nie byłbym skłonny wybaczyć. Wszystkim innym swego czasu wybaczyłem.
Drugi element – to jest też związane z mediami tzw. tożsamościowymi. W polskim przypadku to tożsamość partyjna. Przykładem jest Telewizja Republika, która nie kryje, że jest związana z PiS. Czują się funkcjonariuszami partyjnymi. Tak samo było w czasach telewizji publicznej Jacka Kurskiego za rządów PiS. A w związku z tym, że ci ludzie zdawali sobie sprawę z tego, że w tej telewizji mają taką pozycję, jaką mają, i funkcjonują tylko dlatego, że takie, a nie inne było nadanie partyjne, to z odpowiednią zaciekłością atakowali innych. I to się przenosi na te media, do których przeszli”.
Wojna totalna. Na pewno jej ofiarą był Rafał Woś, który przeszedł długą dziennikarską drogę: od „Gazety Wyborczej”, przez „Politykę”, do „Tygodnika Solidarność”. „Było to tak dawno temu, że już nawet o tym nie myślę
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl
Prus dla Joanny Solskiej
Joanna Solska z „Polityki” została laureatką Nagrody im. Bolesława Prusa. Nagroda za całokształt dokonań dziennikarskich przyznawana jest przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Rzeczypospolitej Polskiej.
Laureatami, wręczanej od roku 1969 nagrody, byli m.in. Ryszard Kapuściński, Janusz Rolicki, Zygmunt Kałużyński, Hanna Krall, Helena Ciemińska-Kowalik. A po 2015 r. – Jacek Żakowski, Grzegorz Sroczyński, Tomasz Sekielski, Robert Walenciak.
Laureatem Zielonego Prusa przyznawanego młodym dziennikarzom (w przeszłości trafił m.in. do Rafała Wosia, Janusza Schwertnera i Mateusza Lachowskiego) został nasz redakcyjny kolega Kornel Wawrzyniak.
Kapituła przyznała również Niebeskiego Prusa dla wydawcy – otrzymał go Jurek Jurecki, wydawca „Tygodnika Podhalańskiego”.
Po raz pierwszy przyznano Nagrodę Specjalną, ponad podziałami – dostał ją legendarny reporter Romuald Karaś.
„Joasia potrafi ciąć rzeczywistość słowami jak brzytwą. Z precyzją, bez zbędnych ruchów – mówił o Joannie Solskiej Jacek Żakowski. – »Państwo to Jan« – mało jest tekstów, które odegrały w życiu państw tak istotną rolę. Warto przypomnieć sobie okoliczności jego powstania i publikacji, 26 kwietnia 2003 r. To jest tekst, który zatrzymał proces oligarchizacji Polski. W Polsce proces oligarchizacji, naturalny element transformacji od gospodarki planowanej do gospodarki rynkowej, został gwałtownie zatrzymany w 2003 r. przez zatrzymanie potęgi Jana Kulczyka, która narastała i obrastała tymi mniejszymi oligarchami”.
Przyjmując nagrodę, Joanna Solska mówiła: „Wolność słowa – potrafimy o nią walczyć, potrafimy wychodzić na ulice. Ale ja boję się czegoś innego. Boję się zamachu na wolność myśli, gdyż tutaj dziennikarze okazują się bezbronni. Ponieważ o tym, o czym mamy myśleć, decydują wielkie big techy i póki co jesteśmy bezbronni. I na pytanie, czy wolne media, czy dziennikarze, czy jesteśmy jeszcze potrzebni – nie media odpowiedzą. Muszą odpowiedzieć sobie społeczeństwa, a one, mam wrażenie, nie do końca są świadome tego wyzwania”.
Wśród gości na uroczystej gali byli: podsekretarz stanu w Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego Sławomir Rogowski, Artur Gasiński (Izba Wydawców Prasy), Janusz Fogler (ZAiKS), profesorowie Wydziału Dziennikarstwa, Informacji i Bibliologii UW Janusz Adamowski, Robert Cieślak i Tadeusz Kononiuk, Zbigniew Bajka – honorowy przewodniczący SDRP, oraz Krystyna Mokrosińska – honorowa przewodnicząca SDP.
Stowarzyszenie Dziennikarzy Rzeczypospolitej Polskiej reprezentowali Jerzy Domański – przewodniczący, i Andrzej Maślankiewicz – sekretarz generalny.
(rw)









