Tag "europejska polityka"
Dozbrajaniu Europy Rzym mówi „nie”
Włosi pod silnym wpływem nastrojów pacyfistycznych
We Włoszech tradycje katolickie i komunistyczne jednoczą się, by odrzucić ideę wojny, a zdecydowana większość Włochów sprzeciwia się ponownemu zbrojeniu kraju i Europy.
5 kwietnia 2025 r. na ulice Rzymu wyszło prawie 100 tys. ludzi, domagając się zakończenia programu dozbrajania Europy. Podczas wiecu demonstranci i mówcy potępili plan „ReArm Europe”, zainicjowany przez przewodniczącą Komisji Europejskiej Ursulę von der Leyen, oraz projekty dotyczące wydatków wojskowych ogłoszone przez rząd premier Giorgii Meloni. W okresie poprzedzającym protest opozycyjny Ruch Pięciu Gwiazd (Movimento 5 Stelle, M5S) skrytykował priorytety wojskowe rządu. Aktywiści obliczyli, że fundusze na planowane transakcje związane z obronnością mogłyby zostać wykorzystane do złagodzenia kryzysów w opiece zdrowotnej i edukacji.
Choć protest zainicjował Ruch Pięciu Gwiazd, akcja zyskała szersze poparcie polityczne i obywatelskie, od zrzeszeń lewicowych po katolickie. Marsz poparł arcybiskup Bolonii kard. Matteo Zuppi, który w przeszłości na prośbę papieża Franciszka próbował przeprowadzić misję pokojową, mającą wesprzeć zakończenie rosyjskiej inwazji na Ukrainę. Podczas manifestacji zaś na ulicach mieszały się flagi tęczowe symbolizujące pokój, organizacji antywojennych, związków zawodowych, propalestyńskie i świeckiego stowarzyszenia katolickiego wspierającego ubogich Comunità di Sant’Egidio.
Protesty zgromadziły zarówno ludzi starszych, jak i młodzież, która niosła transparenty z hasłami: „Nie dla dozbrojenia! Zatrzymajmy ich!” lub krytykującymi premier Meloni i ministra obrony Guida Crosetta. Na telebimie wyświetlono dwa filmy przesłane przez ukraińską pacyfistkę Katrin (Katię) Cheshire i Aleksandra Belika, koordynatora ruchu rosyjskich dezerterów, który schronił się na Łotwie.
W pewnym momencie tłum zaczął skandować: „Meloni i Crosetto, zdejmijcie kaski!”. Powiewały nad nim tęczowe flagi z wypisanym wielkimi literami słowem „Pokój”, będące popularnym odniesieniem kulturowym i symbolem solidarności włoskich pacyfistów. Flagi te czasami można zobaczyć w kawiarniach i restauracjach we włoskich miastach.
Niechętną zbrojeniom postawę Włochów potwierdzają sondaże: zdecydowana większość respondentów sprzeciwia się dozbrajaniu kraju i Europy. W ankiecie opublikowanej 20 marca przez magazyn „Le Grand Continent” 62% pytanych uważa, że są pilniejsze wydatki publiczne niż na obronność – takiej odpowiedzi udzieliło też średnio 34% obywateli krajów Unii Europejskiej. Włosi najliczniej także (53% w porównaniu z 39% ogółu społeczeństw Unii) odrzucili propozycję rozszerzenia francuskiego mechanizmu odstraszania na całą UE.
Pacyfizm z tradycjami
Podobny trend pokazuje sondaż z 30 marca, opublikowany przez turyńską „La Stampę”. 37,5% Włochów opowiada się za wysłaniem pomocy humanitarnej do Ukrainy, natomiast za wysłaniem wojska jedynie 5,8%; na bezpośrednie finansowanie zakupu broni zgadza się 12,8%.
Tak do tej kwestii odniosła się w „La Stampie” politolożka i dyrektorka instytutu badawczego Euromedia Research, Alessandra Ghisleri, według której „przyczyn można się doszukiwać w okolicznościach historycznych, kulturowych i politycznych”. „Z pewnością wielu Włochów, nawet jeśli potępia rosyjską agresję, jest przekonanych, że wysyłanie broni może jedynie przedłużyć konflikt, zamiast go rozwiązać, nie przynosząc żadnych rezultatów poza zwiększeniem liczby ofiar i zniszczeń. Wysyłanie broni raczej niechętnie traktuje co drugi obywatel, podczas gdy wysyłanie pomocy humanitarnej jest interpretowane jako moralny obowiązek, który nie niesie – według prawie 40% społeczeństwa – bezpośrednich negatywnych konsekwencji dla naszego kraju”, pisze Alessandra Ghisleri.
Pacyfizm we Włoszech sięga jeszcze lat 60. W 1961 r. odbył się pierwszy marsz pokojowy połączony ze zbiorową modlitwą. Demonstranci przeszli wówczas ulicami Perugii i Asyżu – miasta św. Franciszka, które obecnie znane jest na świecie z zapoczątkowanych przez papieża Jana Pawła II Międzynarodowych Dni Modlitwy o Pokój. Pierwszy marsz Perugia-Asyż został zorganizowany jako świadectwo umiłowania pokoju i braterstwa między narodami z inicjatywy pacyfisty Aldo Capitiniego, nazywanego włoskim Gandhim. Flaga pokoju, symbol sprzeciwu wobec wszelkich wojen, powiewała wtedy pierwszy raz. W marszu uczestniczyli zarówno komuniści, jak i katolicy, intelektualiści i robotnicy. Według Capitiniego „pacyfizm i niestosowanie przemocy nie oznaczają biernej i bezwolnej akceptacji istniejącego zła, lecz są działaniami i walką przy użyciu własnej metody”.
Od tego czasu marsz pokoju odbywa się co dwa lata, między końcem września a początkiem października, a jego uczestnicy pokonują dystans ok. 24 km. Do dziś jest on punktem odniesienia dla innych marszów pokojowych we Włoszech.
Jak zauważają analitycy prawicowego think tanku Centro Studi Machiavelli, „powojenna kultura polityczna starała się dystansować od militaryzmu i wizerunku agresywnych Włoch, aby zapobiec powrotowi ekstremistycznego
Z tarczą czy na tarczy?
W polskiej polityce najbardziej nie lubię tego, że wrzask przykrywa ważne debaty i zamiast refleksji, wyboru wariantów działań mamy obrzucanie się inwektywami.
Spójrzmy na ostatnie dni. Sejm przegłosował uchwałę w sprawie bezpieczeństwa Polski. Niby rzecz oczywista, ale PiS było przeciw. Dlaczego? Żeby nie głosować razem z Tuskiem? Ten po głosowaniu miał swoje pięć minut i wołał, że PiS się zhańbiło, pokazało swoje prawdziwe oblicze, nie chce obrony polskich granic. Złapał PiS w pułapkę i nie miał litości. Cóż… Oczywiście partia Kaczyńskiego popełniła w sprawie uchwały błąd. Ale to nie znaczy, że Tusk może odmawiać jej członkom prawa do patriotyzmu. Rzecz jest bowiem bardziej skomplikowana.
Uchwała Sejmu nawiązywała bezpośrednio do rezolucji Parlamentu Europejskiego z 12 marca, dotyczącej przyszłości europejskiej obrony. Do tej rezolucji europosłowie PO dorzucili poprawkę dotyczącą Tarczy Wschód, by uznana została za flagowy projekt bezpieczeństwa Unii. Innymi słowy, Tusk otworzył furtkę dla europejskich pieniędzy, które pomogą wybudować pas umocnień na naszej granicy wschodniej.
To źle? Dla PiS źle, dlatego było przeciw. Uznaje bowiem, że hasła o wzmacnianiu europejskiego systemu obronnego prowadzą do zmniejszania roli Stanów Zjednoczonych w Europie, a zwiększania znaczenia Niemiec. I Francji – ale to PiS mało boli. Oto więc dylemat, przed którym stoi Polska i który powinien wybrzmieć.
Czy mamy angażować się w budowę europejskich sił, czy stawiać konsekwentnie na USA? Ale jak stawiać, skoro mamy Donalda Trumpa, nieprzewidywalnego i zafascynowanego rozmowami z Władimirem Putinem? Europa zatem? Ale czy sensowne jest kibicowanie Niemcom
Nie zdajemy sobie sprawy ze skali katastrofy Ukrainy
Kiedy w czasach rządów PiS bywali tam polscy politycy, w tle widniały czarno-czerwone sztandary UPA
Prof. Rafał Chwedoruk – politolog z Uniwersytetu Warszawskiego
Badania internetu pokazały, że po spotkaniu Trump-Zełenski, po tej awanturze, polscy internauci – nie całość społeczeństwa, tylko ta grupa – opowiedzieli się po stronie Trumpa, przeciwko Zełenskiemu. To przypadek czy tendencja? Co tu się dzieje?
– Książkę można na ten temat napisać! Po pierwsze, jest to element uniwersalnego procesu. W tę stronę zmierzają postawy wyborców w wielu państwach Europy. Szczególnie naszego regionu. Prezydent Chorwacji w cuglach wygrał wybory, opowiadając się za jak najszybszym pokojem. W Bułgarii wypłynęli na tym prorosyjscy nacjonaliści. Widzieliśmy, co się działo w Rumunii. U Słowaków kolejny raz wrócił lewicowy Fico. Na Węgrzech jest prawicowy Orbán.
W Czechach faworytem w nadchodzących wyborach jest Babiš.
– W Polsce nakładają się na to inne konteksty. Dlatego powiedziałbym, że z Ukrainą, i w aspekcie relacji państwowych, i w relacjach międzyludzkich, było trochę tak jak w polskiej polityce z ruchami Palikota czy Kukiza. W pierwszej chwili zaskoczenie i entuzjazm. A potem, im dłużej przyglądano się zjawisku, dostrzegano coraz większe mankamenty. Rodziło się rozczarowanie, że ta postać i ten ruch są odległe od pierwotnych oczekiwań. Podobnie jest z działaniami Ukrainy.
Stąd przejście od entuzjazmu do sceptycyzmu?
– Polska opinia publiczna z czasem musiała dostrzec skutki ekonomiczne wojny w ogóle, ale także ukraińską politykę. Kto pamięta, że tuż przed wojną Ukraina poszła na skargę do instytucji europejskich związanych z rynkiem transportu, co uderzało bezpośrednio w polskie firmy transportowe? Tuż przed wojną! Kiedy już wiedziała, że Polska będzie kluczowa dla obrony przed agresją. Takich punktów konfliktowych jest więcej: cement, miękkie owoce, rynek zbożowy… No i oczywiście polityka historyczna, gdzie nie tylko nie doczekano się żadnego gestu ze strony ukraińskiej, ale można wręcz powiedzieć, że w tej materii trwają tam bachanalia faszyzmu.
Twarde słowa.
– Jeśli latem 2022 r. – wiemy, co się działo wtedy na froncie, to były decydujące chwile konfliktu, Polska była maksymalnie zaangażowana w pomoc Ukrainie, jak tylko się dało – w Białej Cerkwi, największym mieście obwodu kijowskiego, nazwano ulicę imieniem Piotra Diaczenki… Pacyfikatora powstania warszawskiego i Lubelszczyzny, kolaboranta. Podobnie stało się jeszcze w kilku miejscowościach. Albo teraz – Ukraina, której siłą rzeczy brakuje środków na wszystko, znajduje czas i możliwości, żeby na poziomie miasta Lwów zajmować się odbudową zniszczonego bombardowaniem muzeum Szuchewycza, wykonawcy rzezi wołyńskiej. Mam wyliczać despekty wobec polskich polityków? Kiedy w czasach rządów PiS bywali na Ukrainie, tak się dziwnie składało, że w tle widniały czarno-czerwone sztandary UPA. Trudno nazwać to wszystko przypadkiem. Sama Ukraina postarała się jako państwo – nie mówię o Ukraińcach, którzy są w Polsce – o to, żeby postawa Polski i Polaków ewoluowała w niekorzystną dla niej stronę. Do tego dochodzi tendencja uniwersalna, to znaczy migracja.
Która zawsze generuje nieporozumienia.
– Akceptacja migracji miała charakter głęboko humanitarny. Pomagamy, bo to są ludzie jak my, niewiele kulturowo od nas się różnią, spotkało ich nieszczęście. Poza tym już byliśmy przyzwyczajeni do obecności Ukraińców na rynku pracy, często bardzo pożytecznej. Ale w dłuższym horyzoncie czasowym masowa migracja zawsze rodzi napięcia. Największe – w gorzej płatnych segmentach rynku pracy. Warto też pamiętać, że migranci, tak jest na Zachodzie, osiedlają się tam, gdzie jest taniej. Wbrew stereotypom, że Ukraińcy w Polsce jeżdżą limuzynami, odwiedzają drogie restauracje, tak naprawdę większość osiedla się w mniej zamożnych częściach dużych miast. Na tym zachodnie partie socjaldemokratyczne tracą, bo wtedy te dzielnice…
…stają się antyimigranckie, czyli prawicowe.
– Narastają konflikty, czy to z powodu sposobu życia, czy przez obawy związane z rynkiem pracy, czy po podwyżkach czynszów w okolicy. Ten proces, chociaż powolny, też w Polsce ma miejsce. Tyle że przy naszej strukturze to dotyczy elektoratu prawicy.
Lewica z dzielnic robotniczych, proletariackich dawno wyemigrowała.
– Lewicę mamy w stylu Izraela czy Turcji. Mieszczańską, kampusową itd. I ostatnia rzecz, ale ważna – my, Polacy, jesteśmy społeczeństwem proamerykańskim. Żeby nie wiem co, nie jesteśmy w stanie przyjąć do wiadomości, że Reagan i Breżniew już nie żyją. Oni organizują nasze życie! Nie Dmowski z Piłsudskim!
Polską rządzą trumny Reagana i Breżniewa?
– Raczej tamten czas. Jest zimna wojna, tu jest dobry Zachód, tam zły Związek Radziecki, który jest wszechpotężny, a Zachód zjednoczony jak nigdy. Nikt nie chce przyjąć do wiadomości, że np. Francja wyszła ze struktur militarnych NATO, że Reagan w czasie naszego stanu wojennego nałożył faktyczne sankcje na firmy z państw Europy Zachodniej za handel surowcami ze Związkiem Radzieckim. Żyjemy w jakiejś mitycznej rzeczywistości. A Trump jedynie ujawnił to, co od dawna było wiadome. Że w naszym proamerykańskim społeczeństwie Zachód to, po pierwsze, Columbo, Kojak i westerny. A dopiero po drugie Napoleon Bonaparte.
Tak myśli prawica.
– I elektorat PiS, i Konfederacji jest w swojej masie proamerykański. A elektorat Platformy i lewicy jest podzielony, nie jest homogeniczny, jeśli chodzi o poszukiwanie balansu między Europą a Ameryką. Składa się to na obraz, który dla mnie był jasny od pierwszej minuty tej wojny – że taki będzie jej wewnętrzny finał w Polsce.
Że mając do wyboru Trumpa i Ukrainę, wybierzemy Trumpa?
– Najciekawsze jest to, że partią, która w najmniejszym stopniu wyciągnęła wnioski, było PiS. Ta partia była fanką Trumpa, ale realizowała linię Bidena. A teraz się dziwi, że wystąpił strategiczny problem i niekoniecznie jej kandydat wypada w tej kwestii wiarygodnie na tle kandydata Konfederacji.
W PiS jest pęknięcie? Czy raczej politycy ślepo opowiadają się za Trumpem?
– Najgorsze dla PiS jest to
Z Włoch do Albanii i z powrotem
Ośrodek repatriacyjny w Albanii ma przede wszystkim pełnić funkcję odstraszającą i propagandową. Na razie stoi pusty
Problem migracji zaważy na losach Europy
Migracje stają się wiodącym wyzwaniem, zwłaszcza jako następstwo konfliktów zbrojnych, katastrofy klimatycznej czy kryzysów gospodarczych. Od kilku lat na Zachodzie zmienia się nastawienie do nielegalnej migracji i migrantów. Społeczeństwa stają się coraz mniej tolerancyjne. Palące problemy związane z migracją są nadal tematem tabu, a dysfunkcyjna polityka migracyjna nie pomaga integracji, lecz spycha przybyszów do szarej strefy i faworyzuje tworzenie się gett migracyjnych. Wydatki na szeroko pojętą politykę migracyjną rodzą coraz większy opór obywateli i samorządów, co wraz z niemożnością integracji kulturalnej, społecznej i religijnej jest tykającą bombą mogącą rozsadzić Europę.
Wygrana Donalda Trumpa, który obiecał masową deportację nielegalnych migrantów i zamierza dotrzymać słowa, stanowi przykład tego, w jakim kierunku zwracają się zachodnie społeczeństwa. Nominacja Thomasa Homana, pełniącego już obowiązki dyrektora Urzędu Imigracyjnego i Celnego za pierwszej kadencji Trumpa i zaangażowanego w deportacje oraz rozdzielanie dzieci i rodziców, pokazuje, że świat zachodni idzie w kierunku kryminalizacji migracji „nieudokumentowanej”, jak ostatnio zaczęto mówić w ramach europejskiej poprawności politycznej.
Korespondencja z Rzymu
„Można paradoksalnie powiedzieć, że Niemcy pod rządami nazistowskimi były krajem niezwykle bezpiecznym dla zdecydowanej większości niemieckiego społeczeństwa: z wyjątkiem Żydów, homoseksualistów, przeciwników politycznych, osób pochodzenia romskiego i innych grup mniejszościowych, ponad 60 mln Niemców szczyciło się godnym pozazdroszczenia stanem bezpieczeństwa. To samo można powiedzieć o Włoszech pod rządami reżimu faszystowskiego. Jeżeli kraj miałby zostać uznany za bezpieczny, gdy ogółowi społeczeństwa gwarantuje się bezpieczeństwo, prawne pojęcie bezpiecznego kraju pochodzenia można by zastosować do prawie wszystkich krajów na świecie, a zatem byłoby pojęciem pozbawionym jakiejkolwiek spójności prawnej”. Tak trybunał w Bolonii umotywował decyzję o skierowaniu do Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej (TSUE) w Luksemburgu sprawy migranta z Bangladeszu ubiegającego się o azyl we Włoszech. W ten sposób pozostawił sędziom europejskim rozstrzygnięcie kwestii nadrzędności prawa wspólnotowego nad prawem krajowym.
Wyrok w sprawie obywatela Bangladeszu, który wystąpił o ochronę międzynarodową we Włoszech, lecz jej nie uzyskał, jest kolejnym uderzającym w sztandarowy projekt polityczny włoskiej premier Giorgii Meloni. W październiku sądu w Rzymie zakwestionował pierwszy transport migrantów do Albanii, nakazując ich sprowadzenie z powrotem do Włoch. W przypadku decyzji trybunału w Bolonii przedmiotem kontrowersji jest dekret w sprawie krajów bezpiecznych pod względem migracji, zatwierdzony przez włoski rząd w następstwie owego orzeczenia rzymskiego sądu o zawróceniu migrantów wysłanych do albańskich ośrodków repatriacyjnych. Na włoskiej liście krajów bezpiecznych znajduje się obecnie 19 państw: Albania, Algieria, Bangladesz, Bośnia i Hercegowina, Czarnogóra, Egipt, Gambia, Ghana, Gruzja, Kosowo, Macedonia Północna, Maroko, Peru, Republika Zielonego Przylądka, Senegal, Serbia, Sri Lanka, Tunezja oraz Wybrzeże Kości Słoniowej. Dla sędziów istotne jest wyjaśnienie, jakie parametry określają tzw. bezpieczne kraje pochodzenia migrantów i czy zasada pierwszeństwa prawa europejskiego przed narodowym obowiązuje w przypadku kolizji przepisów migracyjnych.
Listę krajów bezpiecznych Włochy wprowadziły już cztery lata temu i od tego czasu trzykrotnie ją modyfikowały. Zabieg ma na celu stopniowe ograniczenie prawa do azylu, a także ograniczenie gwarancji proceduralnych. Słowem, utrudnia lub uniemożliwia staranie się o azyl osobom pochodzącym z krajów uznanych za bezpieczne, nawet jeżeli osoby te w ich ojczyźnie mogą być prześladowane za poglądy polityczne czy orientację seksualną lub narażone na łamanie praw człowieka.
Model albański
„Włosi dają przykład reszcie Europy, wysyłając imigrantów do kraju trzeciego, gdzie będą oni czekać na rozpatrzenie wniosków o azyl – oświadczyła premier Meloni, broniąc we włoskim parlamencie swojego sztandarowego projektu. – Wszyscy w Europie są zainteresowani »modelem albańskim« i chcą go skopiować”.
Podczas kampanii wyborczej Giorgia Meloni obiecała, że rozwiąże problem nielegalnej imigracji i drastycznie zmniejszy jej napływ do Włoch drogą morską.
Polska może być w pierwszej grupie. Tylko musi tego chcieć
Rozmowa z Aleksandrem Kwaśniewskim
Gdy myślę o pańskiej drodze i o pańskim pokoleniu, zawsze przypomina mi się opowiadana przez pana sytuacja. Gdy w roku 1974 przyjechał pan po wakacjach w Londynie na studia, zaczepił pana dr Kamiński, pytając: „Był pan w Londynie, zauważył pan, że doganiamy Zachód?”. A pan nie wiedział, co odpowiedzieć.
– To był mój pierwszy wyjazd na Zachód, w 1974 r. spędziłem prawie trzy miesiące w Londynie i pod Londynem. Doznałem szoku poznawczego, a rozmowa z dr. Kamińskim po powrocie stanowiła puentę. Kamiński był pod czterdziestkę, mógł ocenić Polskę gierkowską, porównać ją z wcześniejszą i powiedzieć, że się zbliżamy. Natomiast dla mnie, wrzuconego z realnego socjalizmu, nawet gierkowskiego, do wolnorynkowego ustroju Zjednoczonego Królestwa, był to absolutny wstrząs. Pojechałem tam na zaproszenie krewnego naszych znajomych z Białogardu, pana Józefa Dypka, robotnika, który pracował w fabryce Rovera, miał żonę Angielkę, a do Anglii trafił w czasie wojny; był z pokolenia mojego ojca. Jeździł samochodem, mieszkał w bardzo zadbanym segmencie z małym ogródkiem, podobnych segmentów na tej ulicy było zresztą mnóstwo. Teza o ustroju, który w centrum uwagi stawia klasę robotniczą, w zderzeniu z sytuacją robotnika brytyjskiego nie dała się w żaden sposób wytłumaczyć. To były dwa światy. Nie było tu czego dokładniej analizować. Szok pogłębił się parę miesięcy później.
Historia puka nam do drzwi
Bo pojechał pan do Moskwy.
– Nasza grupa studencka zorganizowała wyjazd sylwestrowy do Moskwy, Władimira i Suzdalu. Moskwa – hotel Intourist. Straszny był. Zamiast WC – stopy Lenina, czyli dziura w podłodze. Jeżeli oglądasz w roku 1974 Londyn i Moskwę, twoja podatność na propagandę o wyższości ustroju socjalistycznego nad innymi ustrojami zupełnie się rozmywa. Przepada. I w gruncie rzeczy od tamtego czasu cała postawa moja i mojego pokolenia krążyła wokół pytania: jak to zmienić? Co zrobić, żeby bardziej dogonić tych z Zachodu, a nie iść w stronę modelu, który nie był żadnym wzorem.
I się udało.
– Mam z tego powodu wielką satysfakcję. W Londynie byłem tyle razy, że nie jestem w stanie zliczyć. A gdy mnie pytają, w jakich hotelach tam mieszkałem, odpowiadam, że w wielu, także w tym najbardziej prestiżowym, w pałacu Buckingham. Bo składając oficjalną wizytę z żoną, mieszkaliśmy w Buckingham. Ale jest i innego rodzaju satysfakcja, ważniejsza: dzisiaj różnice między Warszawą a Londynem są naprawdę niewielkie, a niektóre są wręcz na korzyść Warszawy. To dopiero radość!
Spełniło się marzenie pańskiego pokolenia? Bo to przecież było marzenie pokoleniowe: przejść na tamtą stronę.
– Spełniło się w ogromnym stopniu. Powiem więcej: miałem – dzisiaj to widzę – naiwną nadzieję, że możemy być najszczęśliwszym pokoleniem w historii. Dlaczego? Bo urodziłem się w 1954 r., czyli nawet fizycznie nie mogłem dotknąć stalinizmu. Polska PRL-owska była najweselszym barakiem w obozie socjalistycznym, co miało znaczenie, ale przecież dała nam coś, co jest naprawdę ogromną zasługą tamtego ustroju – przyzwoite, więcej, niezwykle porządne wykształcenie. Gierek dał nam otwarcie granic. Mogliśmy zacząć ten świat zwiedzać. I kiedy byliśmy już w dobrym wieku, z tym dobrym PRL-owskim wykształceniem, z tym obejrzanym światem, z możliwością porównania i próbą zaadaptowania niektórych wzorców z zewnątrz, okazało się, że dokonuje się wielki przełom, w którym miałem satysfakcję wziąć istotny udział. Polska staje się demokratyczna, my robimy kariery – jedni polityczne, drudzy biznesowe, jeszcze inni dziennikarskie. Kraj się rozwija…
Jak powiedział Fukuyama, koniec historii! Jest wspaniale!
I nagle historia zapukała!
– Pierwszym sygnałem, że wizja pokolenia, które omija wszystkie wojny i rafy, może zostać zachwiana, był dla mnie covid. Stanowił pierwszy szok: ten świat nie jest tak poukładany i bezpieczny. A później nastąpił szok absolutny, czyli agresja rosyjska na Ukrainę. I wszystko się pozmieniało. Raz, mamy wojnę za granicą. Dwa, mamy miliony uchodźców. Trzy, cała architektura świata się zmienia. Na razie jesteśmy na etapie chaosu, a co z tego chaosu się urodzi, nie wiemy. I to nie musi być lepszy świat.
Donald Tusk mówi, że żyjemy w epoce przedwojennej.
– Choć trzeba dzisiaj zachowywać bardzo dużo realizmu, a nawet w niektórych sytuacjach trochę wyostrzać, to przecież tego scenariusza odrzucić się nie da. Jeśli ktoś by pytał 10 lat temu, czy Polsce grozi fizyczna, wojskowa, bezpośrednia konfrontacja, odpowiedź brzmiałaby „nie”. Tym bardziej że jesteśmy w NATO, a kto by się chciał bić z NATO… Do dziś uważam, że to jest najlepsza tarcza i że Putin, chociaż coraz starszy i coraz bardziej oderwany od rzeczywistości, nie będzie się rzucał na NATO, bo nawet rzucenie się na Ukrainę nie przyniosło mu zwycięstwa szybko i łatwo, tylko krwawi. Jednak poczucie, że możemy być najszczęśliwszym pokoleniem w historii, zostało mocno zachwiane.
Moje rozmowy z Putinem
Parokrotnie spotykał się pan z Władimirem Putinem. Rozmawialiście też o Ukrainie. Co zaskakujące, Putin myślał, że Ukraina to taki obszar, o który Polska rywalizuje z Rosją.
– Tymi kategoriami myślał! Podczas jednej z rozmów powiedział: Ukraina to walka dwóch imperiów. Pierwsze imperium przyszło mi do głowy natychmiast, a drugie… Już bardziej myślałem o Turcji. A on twardo o Polsce. Tłumaczyłem więc: nasze imperialne ambicje ustały wraz z końcem I Rzeczypospolitej, zresztą brutalnie przez was zdławione, to odległa historia. Ja tego nie widzę nawet w polskiej mentalności.
Tak to przedstawiałem.
Przekonał go pan?
– Nie wiem. Ale był to dla mnie praktyczny powód do przyjazdu, kiedy Leonid Kuczma poprosił mnie o pomoc w czasie pomarańczowej rewolucji. Dołączył się do tego Wiktor Juszczenko, od razu zacząłem dzwonić do Javiera Solany i Valdasa Adamkusa, żeby nie być samemu. Bo jak przyjadę sam, będzie to absolutne potwierdzenie tezy, że dwa imperia walczą o Ukrainę. Przyjechaliśmy we trzech, to była międzynarodowa misja, co miało sens. Natomiast gdy mówimy o Putinie, moja całkiem intensywna znajomość z nim przypadła na lata 2000-2005. To był Putin numer 1. Gdy patrzę dzisiaj na jego ewolucję i rozwój putinizmu jako swoistej ideologii, która organizuje to państwo, myślę, że musimy mówić o Putinie numer 4, a nawet numer 5.
Tak bardzo się zmienił?
– Putin numer 1 chciał rozmawiać i słuchać. W 2002 r. po inauguracji piłkarskich mistrzostw świata w Korei, wracając do Warszawy, zatrzymałem się w Moskwie. Rozmawialiśmy prawie cztery godziny! W cztery oczy, bez tłumacza, co wszyscy liderzy bloku poradzieckiego lubią. W obecności tłumacza są bardziej usztywnieni. Bo nie wiadomo… Putin już wtedy wyłożył mi, mówiąc wprost, główne cele, które chce osiągnąć. Pierwszy – odbudowanie silnej pozycji Rosji na arenie międzynarodowej. To dla mnie cel oczywisty, każdy przywódca chce budować silną pozycję swojego państwa. A drugi cel to odbudować silną Rosję. No, jak słyszysz Wielikaja Rossija i jak jeszcze on powiedział, z kogo czerpie i kogo uważa za największych przywódców w historii tego kraju, czyli Piotra Wielkiego, Katarzynę Wielką i Iosifa Wissarionowicza, to wiemy, o jaką wielką Rosję chodzi! O wielką Rosję imperialną. A skoro on mówi o wielkiej Rosji, to Ukraina jest tu kluczowa, bo wielkiej Rosji bez Ukrainy zbudować się nie da. To oczywiście też oznacza, że w strefie rosyjskich wpływów są Białoruś, Kaukaz, Mołdawia, Azja Centralna… Ale Ukraina jest kluczowa.
Zatem już wtedy chciał ją podporządkować.
– To było jego marzenie. Ale później przyszła pomarańczowa rewolucja, która stanowiła dla niego szok. Uznał, że jeśli w Kijowie ulica może wymóc uczciwe wybory i zmiany polityczne, to oczywiste jest, że podobnie może być w Moskwie. I od roku 2004, od pomarańczowej rewolucji, marzenie Putina staje się planem Putina. Ten plan stara się on konsekwentnie realizować. Poprzez umocnienie wpływów politycznych na Ukrainie, poprzez prorosyjskie partie, poprzez odpychanie Kijowa od kontaktów z Zachodem. A od 2014 r., od Majdanu, od aneksji Krymu i Donbasu, zaczyna się już obsesja. Rezultatem owej obsesji jest ta wojna, absolutnie bezrozumna.
Gdyby Putin chciał mieć Ukrainę w strefie swoich wpływów, to metody soft power dałyby nieporównanie większy efekt. A tak tworzy podstawy do konfliktu ukraińsko-rosyjskiego na pokolenia. Bo nawet jeśli którego dnia – mam nadzieję, że tak się nie stanie – będzie miał całą Ukrainę w swojej strefie wpływów, to będzie ją miał razem z terroryzmem, partyzantami, wrogimi aktami i niską efektywnością pracy. Z niewolnika nie będzie miał przyjaciela. Duch ukraiński, który wzmocnił się za sprawą agresji Putina, będzie już stałym elementem.
I Zachód, i Rosja zmarnowały swój czas
Komisja w pół drogi
Ursula von der Leyen pokazała światu swoją drużynę na kolejne pięć lat. Mało kto jest zadowolony
Zaczęło się prawie jak u Hitchcocka – choć nie od trzęsienia ziemi, tylko od awantury, i to na ostatniej prostej. Zakulisowe doniesienia z Brukseli wskazywały, że zarówno nominacje kandydatów, jak i podział obowiązków właściwie były już dopięte na ostatni guzik, kiedy kilkanaście dni temu do Ursuli von der Leyen zadzwonił prezydent Francji Emmanuel Macron. Rozmowa była krótka i konkretna, jak donosi europejska odsłona serwisu Politico, powołując się na trzy niezależne źródła we francuskiej dyplomacji. Chodziło o Thierry’ego Bretona, francuskiego komisarza zajmującego się w poprzedniej kadencji rynkiem wewnętrznym.
Przez całe lato wydawało się w zasadzie pewne, że wróci on do Komisji na kolejną pięciolatkę, zwłaszcza że naciskał na to sam Macron. Wokół tej nominacji rozpętała się burza nad Sekwaną, bo podobnie jak w przypadku wyboru premiera różne stronnictwa polityczne rościły sobie prawo wysuwania swojego reprezentanta do władz Unii. Jordan Bardella, przewodniczący Zjednoczenia Narodowego, chciał forsować kandydata skrajnej prawicy, również dlatego, że Bretona organicznie nie znosi. Macron pozostał jednak nieugięty.
Każdy, tylko nie Breton
Tyle że za Bretonem nie przepada też jego dotychczasowa szefowa. Albo kłócili się publicznie, albo zamrażali wszelką komunikację, a Francuz zachowywał się, jakby nie uznawał niczyjego autorytetu. Żeby oddać mu sprawiedliwość, miał na koncie sporo sukcesów. To on był głównym architektem skutecznej koordynacji produkcji szczepionek przeciw COVID-19 i dzięki niemu (oraz szefowi unijnej dyplomacji Josepowi Borrellowi) udało się szybko zmobilizować Europę do wsparcia Ukrainy po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji. Breton nie bał się konfrontacji, w których bywał skazany na porażkę, np. z wielkimi korporacjami technologicznymi w sprawie zasad konkurencji na europejskim rynku. Walczył nawet z Elonem Muskiem, który na tle Bretona i innych eurokratów chciał uchodzić za ewangelistę wolności w internecie – a Bruksela chciała opiłować mu pazury, dyktując, co w mediach społecznościowych jest dozwolone, a co zakazane.
Trudno jednoznacznie opisać istotę konfliktu Bretona z von der Leyen, bo to, co było jego przyczyną, zależy od punktu widzenia. Francuskie media, m.in. dziennik „Le Monde”, zwracały uwagę na ekspansywny styl pracy komisarza, który miał w ten sposób zagrażać samej szefowej Komisji. Innymi słowy, była to po prostu odsłona konfliktu na osi Paryż-Berlin. Obie stolice lubią myśleć, że to one – i nikt inny – nadają ton europejskiej polityce, mimo że w obu przypadkach rzeczywistość mocno już odbiega od wyobrażeń. Po stronie europejskiej mówiło się natomiast, że Breton zwyczajnie nie szanuje porządku instytucjonalnego. Politico w pewnym momencie nazwało go nawet „komisarzem od wszystkiego”, bo nieustannie wchodził na cudze terytorium. Jeśli dodać do tego hierarchiczny styl zarządzania samej von der Leyen, widać jak na dłoni, że ta współpraca trwać już nie mogła. Jeden z francuskich dyplomatów, komentując wspomnianą rozmowę telefoniczną z Macronem, powiedział nawet, że podejście Niemki było oczywiste: każdy, tylko nie Breton.
Ostatecznie Francuzom przedstawiono ofertę: małe portfolio z Bretonem, albo duże – bez niego. Macron starego komisarza wycofał. Zamiast niego Francję w nowej Komisji reprezentować będzie Stéphane Séjourné, ostatnio pełniący funkcję ministra spraw zagranicznych. Zajmie się on strategią przemysłową i jednolitym rynkiem, choć nie należy się spodziewać, żeby miał tak wielki wpływ na działania całej Komisji jak Breton. W dodatku to dla niego nagroda pocieszenia, po tym jak Macron wrzucił własną ekipę pod autobus, rozpisując w czerwcu przedterminowe wybory parlamentarne. Młodzi liberalni politycy pozostali niezagospodarowani, ich kariery brutalnie przerwano. Séjourné jako jeden z niewielu dostał od szefa drugą szansę.
W Europie zaraza
Sukces, jaki Nowy Front Ludowy odniósł we Francji 7 lipca, przestał mnie już ekscytować. Nie dlatego, bym był dyżurnym pesymistą, lecz dlatego, że do pesymizmu skłania rzeczywistość. Partia Le Penów (najpierw ojca, potem córki) systematycznie, od lat, zyskuje na popularności. Choć lokuje się dziś w Zgromadzeniu Narodowym na trzecim miejscu, jest jednak silniejsza niż kiedykolwiek. A w Parlamencie Europejskim już teraz stała się trzonem Patriotów dla Europy – grupy, w skład której wchodzą m.in. Fidesz Viktora Orbána, Vox Santiaga Abascala, Partia Wolności Geerta Wildersa czy Liga Mattea Salviniego. „Patrioci” są w Parlamencie Europejskim trzecią siłą, zdystansowali prawicowych Konserwatystów i Reformatorów, którym ton nadają Fratelli d’Italia (Bracia Włosi) Giorgii Meloni, a w których lokuje się też polskie PiS. Czy PiS bliżej do Meloni, czy do Orbána? To się okaże.
Identyczny wzrost prawicy występuje u polskich sąsiadów. Na Węgrzech Orbána „demokracja nieliberalna” już dawno się zakorzeniła (choć ostatnio jest kontestowana przez nowe ugrupowanie Pétera Magyara), na Słowacji Roberta Ficy dopiero co zakiełkowała na nowo. Rzec można: oś Budapeszt-Bratysława odtwarza Węgry w ich historycznym kształcie – czy takie skojarzenie rzeczywiście podoba się Słowakom? Tymczasem w Niemczech Alternative für Deutschland jeszcze wprawdzie nie rządzi, lecz i tu wyrasta na trzecią siłę. I oto kolejne pytanie: czy w Polsce uchronimy się od wiatrów z zachodu i południa? Ba, ale czy uchronimy się od wiatrów z północy i wschodu? Wszak graniczymy z krajami coraz mniej różniącymi się od despotii: na północy z Rosją, na wschodzie z Białorusią. Z sąsiadów Polski najmniej eurosceptycyzmu wykazuje Litwa, bo nawet Czechy mają ANO Andreja Babiša, które przystąpiło do „Patriotów”.
Dryfowanie w stronę mielizny
Triumf skrajnej prawicy w wyborach do Parlamentu Europejskiego nie doprowadzi do znaczących przetasowań.
To właściwie jedyny trend widoczny od Portugalii po Polskę. Partie tzw. dalekiej prawicy, często wywodzące się ze środowisk radykalnych, miejscami antydemokratycznych, zyskały sporo miejsc w nowym Parlamencie Europejskim. Najbardziej wyraziste były oczywiście triumfy w dużych krajach – miejscami wywołały trzęsienia ziemi na lokalnych scenach politycznych.
31% poparcia dla Zjednoczenia Narodowego, co było wynikiem dwukrotnie wyższym niż uzyskany przez koalicję rządową z prezydencką partią Odrodzenie, pchnęło Emmanuela Macrona do rozwiązania parlamentu i rozpisania przyśpieszonych wyborów. W Niemczech AfD, partia otwarcie proputinowska i antyeuropejska, zdobyła niemal 16% głosów, zajmując drugie miejsce i pokonując socjalistów z SPD, największego gracza w koalicji rządzącej.
Dwa pierwsze miejsca zajęte w belgijskim głosowaniu przez radykałów doprowadziły do dymisji premiera Alexandra De Croo. W Hiszpanii urósł Vox, w Polsce historyczny wynik osiągnęła Konfederacja. W Portugalii, w której ugrupowania radykalne niemal nie istniały i która przez dekady pozostawała bastionem lewicy, partia Chega (co tłumaczy się jako Dość) też zajęła trzecie miejsce, wprowadzając do Brukseli dwóch deputowanych.
Cienka czerwona linia.
Na poziomie Parlamentu Europejskiego wygląda to jeszcze mocniej, zwłaszcza po dokładnej analizie. Nominalnie ugrupowania uchodzące za bardzo lub radykalnie prawicowe mają łącznie 131 mandatów, bo tyle zdobyły razem istniejące już frakcje Tożsamość i Demokracja (ID) oraz Europejscy Konserwatyści i Reformatorzy (EKR).
Biorąc pod uwagę fakt, że parlament liczy 720 deputowanych, a do większości koalicja pod przewodnictwem Ursuli von der Leyen potrzebuje 361 głosów, teoretycznie prawica nie powinna odegrać ważnej roli. Faktycznie jednak jej stan posiadania może być znacznie większy. Aż 97 miejsc, o 35 więcej niż w poprzedniej kadencji, przypada w tej chwili partiom bez przynależności frakcyjnej. W tej grupie znajdują się właśnie AfD, Konfederacja, ale też bułgarscy prawicowcy z partii, która także nosi nazwę Odrodzenie, czy Fidesz Viktora Orbána, usunięty w minionej pięciolatce z Europejskiej Partii Ludowej (EPP). Jeśli zsumować te liczby i uznać skrajną prawicę za całość, byłaby ona zapewne silniejsza od EPP, która może liczyć na 189 mandatów (o 13 więcej niż poprzednio).
Kto to wszystko wygrywa?
Po każdych wyborach, referendach i innych formach zbiorowego wyrażenia opinii, stanowiska, które jest wprost policzalne, następują analizy, rozkminy, przemyślonka, wszak po coś te głosowania są, coś z nich winno wynikać, czegoś można się nauczyć, cokolwiek zrozumieć, przygotować się na przyszłość. To oczywiście skrajnie optymistyczna wersja. Przeważnie nic istotnego z tego wałkowania wyników przecież nie wynika.
To kto wygrał te wybory europejskie? Platforma, PiS, Tusk, Kaczyński, Konfa? Polska, Europa? Lepiej widać, kto przegrał: Trzecia Droga, Lewica, Jacek Kurski (to akurat cieszy). Ale właściwie dlaczego? Mamy tylko przybliżone modele interpretacyjne, które nakładają się na siebie, zniekształcając obraz całości, i pojedyncze, anegdotyczne historyjki; w skali społeczeństwa to nie działa. Pół roku tuskowych rządów przynosi oczekiwaną, wypatrywaną od dekady mijankę dwóch zmór politycznych polskiej sceny – PiS i Platformy? Potworna polaryzacja, której bynajmniej nie złagodziły „epokowe” wyniki jesiennych wyborów, podtrzymuje klincz dwóch najmocniejszych zawodników, a nogę w drzwi, zgodnie z europejskimi i światowymi trendami, wkłada skrajna, antyunijna prawica konfederacka. Ale już dawno nas przecież nie dziwi, że do koryta obfitości pchają się ludzie pod hasłami nienawiści do samego koryta. Oczekiwanie od polityków, a także od klasy wyborczej, że będzie spójna i konsekwentna, to dzisiaj jakaś perwersja umysłowa. Nic nie łączy się z niczym, nic z niczego nie wynika, nic za niczym nie stoi – ludzkie poglądy rozbijają się półprzytomnie po scenie jak wolne elektrony. Co ma z tego Polska, Europa? Niewiele albo jeszcze mniej, ale co za problem? Tak już jest, trzeba z tym się pogodzić.









