Tag "historia Polski"
Niechciane dziedzictwo lewicy
Polska lewica padła ofiarą wielkiej socjotechnicznej operacji narzucenia społeczeństwu antykomunistycznej i klerykalnej świadomości narodowej
35 lat temu Polska Zjednoczona Partia Robotnicza przeszła do historii. Obradujący wtedy w warszawskiej Sali Kongresowej XI Zjazd PZPR 29 stycznia 1990 r. zdecydował o rozwiązaniu partii, która rządziła Polską przez ponad cztery dekady. W jej miejsce utworzono tego samego dnia nowe ugrupowanie, o bardzo wymownej nazwie: Socjaldemokracja Rzeczypospolitej Polskiej. Z jednej strony, wybrano zatem drogę demokratycznej lewicy zachodnioeuropejskiej, ostatecznie żegnając się z bankrutującą radziecką wersją ruchu komunistycznego, a z drugiej – w nazwie partii uwzględniono nową (choć jednocześnie dawną) nazwę państwa polskiego, wprowadzoną zaledwie kilka tygodni wcześniej do konstytucji. Tym symbolicznym gestem ludzie PZPR – a przynajmniej ich najaktywniejsza część – przeszli z PRL do III RP. I tak jak nigdy nie zdradzili Polski Ludowej, uważając ją za jedyne państwo polskie, które w powojennym świecie mogło istnieć, pozostali wierni III Rzeczypospolitej, choć większość jej elit nimi pogardzała i do dziś pogardza.
Nieuchronne
To, co wydarzyło się w styczniu 1990 r., było nieuchronne. PZPR była formą organizacyjną polskiej lewicy w epoce dominacji radzieckiej nad wschodnią częścią Europy. A ponieważ dominacja ta narzucała system autorytarnej władzy jednej partii głoszącej „jedynie słuszną” ideologię (w Polsce i tak znacznie złagodzony istnieniem ZSL i Stronnictwa Demokratycznego oraz stowarzyszeń katolickich), to w praktyce PZPR stała się partią wewnętrznie pluralistyczną. Dawała przestrzeń aktywności ludziom o różnych poglądach – od skrajnie lewicowych po skrajnie prawicowe, wskutek czego przez jej szeregi przechodzili zarówno (nieliczni co prawda) wyznawcy Trockiego, jak i (znacznie liczniejsi) wyznawcy Dmowskiego.
W tej sytuacji trudno się dziwić, że zdecydowana większość członków rozwiązanej PZPR nie przystąpiła do SdRP. Nurt socjaldemokratyczny istniał w partii rządzącej Polską Ludową właściwie zawsze – wszak PZPR powstała w grudniu 1948 r. z połączenia komunistów z PPR i socjaldemokratów z PPS. I trudno byłoby udowodnić, że tacy ludzie jak Józef Cyrankiewicz, Adam Rapacki czy Henryk Jabłoński nagle stali się komunistami tylko dlatego, że zmienili legitymację partyjną. Socjaldemokratów w PZPR nie brakowało nigdy, tyle że mieli do wyboru dwie drogi. Jedni – jak prof. Edward Lipiński czy Jan Strzelecki – w latach 70. porzucali partię, wiążąc się z opozycją. Drudzy zostali w partii do końca, a w latach 80. stanowili nieraz intelektualne zaplecze ekipy gen. Jaruzelskiego. Mowa o takich ludziach jak prof. Jerzy J. Wiatr, prof. Andrzej Werblan, prof. Hieronim Kubiak czy Mieczysław F. Rakowski, których na Kremlu traktowano jako „socjaldemokratów” właśnie – przy czym to słowo na łamach moskiewskiej „Prawdy” oznaczało skrajny brak zaufania.
Socjaldemokracja była bowiem tym nurtem światowej lewicy, który odniósł sukces, szczególnie w zachodniej Europie, gdzie po wojnie udało się jej przedstawicielom połączyć ekonomiczną wydajność kapitalizmu z autentycznym awansem socjalnym i kulturowym ludzi pracy, dokonującym się w ramach sprawnie działającego „państwa opiekuńczego”. Nic dziwnego, że będący w coraz gorszym stanie system radziecki widział w socjaldemokracji głównego konkurenta, podejrzenie zaś o sympatie socjaldemokratyczne nie ułatwiało kariery w PZPR.
Lewica stanie twardo na nogi
Przez wiele lat doświadczał tego Rakowski, którego droga polityczna w PRL była wyboista. Jako redaktor naczelny tygodnika „Polityka”, w niczym nieprzypominającego nudnego organu partyjnego, a także człowiek świetnie mówiący po angielsku
Polityka wschodnia a mit Kresów
O Kresach Wschodnich nasłuchałem się od dziecka. Moi rodzice przyjechali pod koniec wojny do Krakowa z Tarnopola, w którym mieszkali przed wojną i w którym urodziła się jeszcze moja starsza siostra. W Krakowie zostali na resztę życia. Ja urodziłem się już w tym mieście. Po wojnie do rodziców dołączyli dziadek z babcią jako repatrianci. Przed wyjazdem dziadek zdążył posiedzieć parę tygodni w NKWD-owskim więzieniu, z którego szczęśliwie go wypuszczono.
Po wojnie kolonia lwowiaków (jak się okazuje, kategoria dość pojemna, obejmująca mieszkańców całej dawnej Galicji Wschodniej) nie była zbyt duża. Większość repatriowała się na Śląsk, szczególnie do Bytomia, ale najwięcej do Wrocławia i na cały Dolny Śląsk. Ta krakowska kolonia lwowiaków trzymała się razem. Mieli swoje stałe miejsca spotkań, nawet zęby wszyscy leczyli u dentystki lwowianki, która otworzyła gabinet w Krakowie przy ulicy Karmelickiej. Poczekalnia tego gabinetu to był istny klub kresowian! Nawiasem mówiąc, prawdziwego klubu założyć nie było wolno. W tej poczekalni wymieniano się wiadomościami o znajomych sprzed wojny, wspominano Lwów, Tarnopol i inne miasta wschodniej Galicji, informowano się, kto umarł, a kto odezwał gdzieś z zagranicy.
Przez nasze mieszkanie też przewinęło się wielu lwowiaków. Różni wujkowie, ciotki, znajomi… Wszyscy żyli wspomnieniami, tęsknotą, nadzieją na powrót. Czasem nawiązywano do wielkiej polityki. Wojna koreańska budziła nadzieję, a gdy prezydentem USA został gen. Eisenhower, zapamiętałem, że moja babcia, nieinteresująca się polityką, mówiła do kuzynki z nadzieją: „Jak prezydentem Ameryki został generał, to już na pewno będzie wojna z bolszewikami”. Nie chodziłem jeszcze do szkoły, nie bardzo rozumiałem, co tak babcię cieszy, więc zapytałem, czy to dobrze, jeśli będzie wojna. Babcia zapewniła mnie
Towarzysze, obywatele i wy, ludzie zza Buga
Wbrew powszechnemu wyobrażeniu osadnictwo na „Ziemiach Odzyskanych” nie było tylko koniecznością, bywało też wyborem
Żeby trafić „na zachód”, trzeba tam najpierw dojechać. Ci, którzy ruszyli ze wschodu, muszą przeciąć nie jedną, ale dwie granice.
Najpierw jest ta nowa, wschodnia granica Polski. Jej przekroczenie musiało być osobliwe. Jak mogą wjeżdżać do Polski, skoro z niej nie wyjeżdżali? W końcu Polska w ich pamięci jest przecież inna, szersza. Pawłowiczowie stwierdzają nawet, że ich podróż ciągnie się „od krańca do krańca Polski”, choć tam, skąd wyruszają, Polski już nie ma. Geografia powojnia jest mglista, niewyraźna. Stanisław wspomina, że słyszy głos ojca, który mówi: „Już Polska”. Doskakuje więc do drzwi wagonu i wygląda na zewnątrz: ale nic się nie dzieje, ciemność i tylko ciemność.
Reakcja przypomina rozczarowanie młodego Cezarego Baryki, który po dręczącej podróży pociągiem w końcu wysiada w tej nowej Polsce. Rozczarowanie obu chłopców, tego wymyślonego i tego prawdziwego, dzieli niespełna 30 lat. Baryka, idąc przez zrujnowane przygraniczne miasteczko, powtarza jak mantrę słowa o nieistniejących szklanych domach. We wspomnieniu Stanisława Polskę skrywa „tylko ciemność”. Ale tam, gdzie podróż Baryki się kończy, droga wysiedlonych trwa. Bo jest jeszcze ta druga granica. I nie, nie ta na linii Odry i Nysy, ale granica, która przed 1945 r. oznaczała, że wjeżdżało się na terytorium Niemiec. Mówi się, że Sowieci mieli swój sposób na oznaczanie tej linii. Mówi się, że za Wieleniem, gdzie na Noteci ustawiono tymczasowy most dla wojska, stała brama z napisem „Wot ona, proklataja Giermania”. We wspomnieniach osadników i osadniczek takie bramy się nie pojawiają – nie dla nich wszak są przeznaczone i raczej nie dla pociągów, które ich wiozą.
Rodzina Pawłowiczów nie wie, dokąd jedzie. Mają tylko przypuszczenia. Podobno „jakimś ważnym punktem jest Piła”. (…) Duży węzeł kolejowy i morze ruin – najbardziej zrujnowane miasto regionu, z którego centrum zostało jakieś 10% zabudowań. „Miasto zniszczone kompletnie”, pisze więc Stanisław i dodaje: „Nikt nawet nie myśli o pozostaniu tutaj”. A jednak przetrwał przecież okazały budynek rejencji. Zaczynają się deliberacje, czy nie jest to dobry punkt dla nowych polskich władz regionu. Stąd pełnomocnik rządu ppłk Leonard Borkowicz wyśle instrukcję dla urzędników, w której wyznacza im za cel nawiązanie stosunków z komendantami radzieckimi. W pilskim biurze Borkowicza stawia się też wraz z grupą potencjalnych osadników Bronisław, który swoje wspomnienia opatruje pseudonimem „Kołobrzeżanin”. Zobaczmy, co widzimy jego oczami: „Cel podróży nie był nam dokładnie znany. Z dokumentów wynikało, że mamy pojechać do Piły i zameldować się w biurze Pełnomocnika Rządu na Pomorze Zachodnie, skąd otrzymamy dalsze instrukcje i skierowanie”. Punktem orientacyjnym na mapie są nie tyle miejscowości, których nazwy są Bronisławowi obce, ile pełnomocnik, którego w tym topograficznym gąszczu trzeba odnaleźć.
Pawłowiczowie w ogóle nie mają kontroli nad kierunkiem ruchu. Stoją w Pile dość długo. Czekają. Dopiero potem ruszą dalej, na Stargard, wtedy nazwany bardziej po piastowsku Starogrodem. Jeszcze w 1947 r. nowa nazwa tego miasta będzie budzić kontrowersje. (…) Wątpliwości geograficzne nie opuszczają nowych osadników przez cały czas. Po dotarciu do Stargardu/Starogrodu rodzina Pawłowiczów staje przed kolejnym dylematem: „Czy zostać tutaj, czy jeszcze próbować szczęścia. Słupsk ponoć daleko, o Szczecinku nikt niczego konkretnego nie wie”.
Póki gdzieś się nie wysiądzie, niewiele wiadomo. Pawłowiczowie nie mają wtedy pojęcia, że Szczecinek, w przeciwieństwie do Piły, został zdobyty szybko i nie jest specjalnie zniszczony. Dowie się tego za to Drugi Bronisław – wspomnienia opatrzy godłem „Koszalinianin”. Dojeżdża właśnie tam, do Neustettin, Szczecinka. Wywieziony na roboty przymusowe do Rzeszy mężczyzna po wojnie, w maju 1945 r., rusza na wschód, aby dotrzeć na polski zachód, i po wyjściu z pociągu kieruje swoje kroki do miejscowego oddziału PUR (Państwowy Urząd Repatriacyjny – przyp. red.). Na Neustettin kieruje się również z Jastrowa inna rodzina osadników. Siedzą w wagonie i obserwują kolejarzy, nalepiających na ich wagon napis „Drawsk”. Zastanawiają się wówczas, „gdzież więc jest ten Drawsk?”. Drawsk, Drawsko, Dramburg. Miasta „odzyskane” istnieją czasami tylko w wyobraźni. Ich istnienie jest niepewne, nazwy nic nie znaczą, póki nie wysiądzie się z wagonu.
Pierwsze wrażenia z miast, które mają być nowymi miejscami do życia, są mieszaniną zachwytu, strachu, niepewności. A przede wszystkim inności. Pawłowicz pisze: „Wszystko było tu inne. Domy, kształty kamienic, ich fizjonomia, układ ulic. I te mury: bure, szare, brązowe. Zupełnie inne niż u nas”. Inni skupiają się na zniszczeniach: „Samo miasto zrobiło na mnie i początkowych osadnikach wrażenie przygnębiające. Większość domów stała pustką, bo przeważna część ludności niemieckiej uciekła za Odrę. Pootwierane i puste sklepy oraz wybite szyby w oknach wzbudziły u przybyłych uczucie smutku i zawodu. Gruz i śmiecie zawalały jezdnię i chodniki, a rynek i sąsiednie ulice nosiły ślady ciężkich zmagań wojennych”. Tak pisał Franciszek, weteran, który już 7 maja 1945 r. przyjechał do Koszalina, by objąć jeden z nowo utworzonych urzędów.
Ale miasta „odzyskane” i porzucone istnieją podwójnie. Bo skoro coś zostało odzyskane, to znaczy, że ktoś coś również stracił. Miejsca, które zostały opuszczone, to miejsca, które – choć fizycznie istnieją w przestrzeni – przetrwają tylko w pamięci. Pawłowicz napisze o Wołkowysku, z którego wyjeżdża: „Chodzą [radzieccy] żołnierze z pannami, harmoszki tęsknie zawodzą do późnej nocy. Już to miasto jest inne. Nie ma Żydów, którzy nadawali ton przed wojną, prawie nie ma Polaków
Fragmenty książki Karoliny Ćwiek-Rogalskiej Ziemie. Historia odzyskiwania i utraty, Wydawnictwo RN, Warszawa 2024
Jałta – początek nowej Polski
Naszej historii nie zmienimy, ale spróbujmy na nią spojrzeć rozsądnie i długofalowo, a nie bezmyślnie i histerycznie, bo nikogo takim podejściem nie przekonamy
Istnieją w języku polskim słowa, których wymiaru emocjonalnego żaden obcokrajowiec nie pojmie. Chodzi zwłaszcza o słowa dotyczące naszych relacji z Rosją w ostatnich trzech stuleciach. Targowica, Sybir, Katyń – każde z nich brzmi w polskich uszach wyjątkowo mocno, przywołując najdotkliwsze upokorzenia ze strony wschodniego imperium. Do takich słów należy też Jałta, choć jej ładunek emocjonalny ma charakter nie tylko antyrosyjski, lecz także antyzachodni. Jałta to bowiem miejsce, w którym – jak wierzy zdecydowana większość Polaków – Roosevelt i Churchill sprzedali Polskę Stalinowi.
Mit „jałtańskiej zdrady”, której dopuścili się nasi zachodni sojusznicy, logicznie i konsekwentnie wpisuje się w przeświadczenie rodaków, że polska historia (szczególnie ta najnowsza) stanowi jedno wielkie pasmo zdrad. Przecież zanim doszło do Jałty, we wrześniu 1939 r. zdradzili nas Anglicy i Francuzi. Czołowy kaznodzieja prawicowej polityki historycznej, prof. Andrzej Nowak, napisał zaś książkę o wojnie 1920 r. pod jednoznacznym tytułem „Pierwsza zdrada Zachodu”. Jak więc widać, doszukiwanie się zdrady zawsze i wszędzie – wśród obcych, ale i wśród swoich, w czym specjalizują się zastępy IPN-owskich pseudohistoryków – jest w Polsce najpopularniejszym kluczem czy po prostu wytrychem do opowiadania narodowych dziejów.
Skutki tego widać w polskiej polityce, którą już lata temu zdominowali ludzie skrajnie nieufni, ksenofobiczni, niezdolni do kompromisu i porozumiewania się z kimkolwiek w kraju i za zagranicą, nierozumiejący Europy i świata, a co gorsza, niepróbujący nawet zrozumieć. Dlatego nasze relacje z sąsiadami są głównie złe lub bardzo złe, a podejście do Unii Europejskiej jest pełne lęku przed „utratą niepodległości na rzecz Brukseli i Berlina”. Stosunek do NATO z kolei sprowadza się do nadskakiwania „dobrej (bo antyrosyjskiej i antyniemieckiej) Ameryce” i do skrajnej nieufności wobec pozostałych członków sojuszu. Z takim podejściem trudno się spodziewać sukcesów czy to w polityce wewnętrznej, czy zagranicznej. I rzeczywiście – III RP największe sukcesy osiągnęła w pierwszym 15-leciu istnienia (system demokratyczny, reformy gospodarcze, samorząd lokalny, nowoczesna konstytucja, wejście do struktur zachodnich). Potem było już tylko gorzej, aż doszliśmy do sytuacji, w której Polacy nie są w stanie porozumieć się ze sobą w żadnej sprawie. Tym bardziej nie jesteśmy w stanie porozumieć się z kimkolwiek z zewnątrz.
Mit zdrady
„Zdrada jałtańska” łączy się w świadomości naszego społeczeństwa z przekonaniem o wyjątkowości Polski i Polaków, szczególnie podczas II wojny światowej. W tym przekonaniu prawdą jest jedno: wojnę rozpoczął atak hitlerowskich Niemiec na Polskę 1 września 1939 r. Ale nawet ten oczywisty fakt wymaga dopowiedzenia, którego u nas się nie robi: że wojna niemiecko-polska stała się światową dopiero 3 września, gdy Londyn i Paryż wypowiedziały wojnę Berlinowi w obronie Polski. Jednak nic z tego, co wydarzyło się w następnych sześciu latach, nie kręciło się wokół naszego kraju. Była to bowiem wojna ze złem absolutnym, za jakie powszechnie uznano nazistowską Rzeszę. W celu pokonania tego zła anglosaskie demokracje bez wahania sprzymierzyły się ze stalinowskim Związkiem Radzieckim, choć zdawały sobie sprawę z totalitarnego charakteru tego państwa. Nie była to bowiem „wojna z totalitaryzmem” (takiego słowa jeszcze wtedy nie znano), lecz wojna o to, by rasistowskie Niemcy nie zdominowały całej Europy, a sprzymierzona z nimi Japonia – Azji i Pacyfiku. Dlatego ludzie rządzący w Londynie i Waszyngtonie nie stawiali na równi „dwóch zbrodniczych totalitaryzmów” (jak to dziś robi IPN, a bezmyślnie powtarzają liczni politycy i dziennikarze), choć najczęściej zdawali sobie sprawę, że radziecki komunizm ma na sumieniu nie mniej ofiar niż niemiecki nazizm. Nie była to jednak wojna o jakąś abstrakcyjną sprawiedliwość dziejową – ze szczególnym uwzględnieniem „wyjątkowo” skrzywdzonej Polski – chodziło o taki ład światowy, w którym istnienie poszczególnych narodów i państw narodowych nie będzie przez nikogo kwestionowane.
I takie było zasadnicze spoiwo Wielkiej Koalicji z lat 1941-1945, którą połączyła niezgoda na przerażającą wizję zwycięstwa Hitlera i jego szalonego, imperialnego rasizmu. Wobec tej wizji, zagrażającej przecież fizycznej egzystencji wszystkich Słowian, stalinowski komunizm szybko nabrał cech narodowych, walka z uniwersalnym dotąd „faszyzmem” zamieniła się zaś w Wielką Wojnę Ojczyźnianą. Także z polskiego punktu widzenia odwrócenie sojuszy, które nastąpiło 22 czerwca 1941 r., i powstanie Wielkiej Koalicji, z którą Niemcy i Japonia nie miały szansy wygrać, było wydarzeniem przełomowym, by nie powiedzieć błogosławionym. Bo ten sam Stalin, który jeszcze niedawno kazał mordować polskich oficerów w Katyniu i zsyłać tysiące Polaków na Syberię, musiał odtąd uznać, że jednym ze skutków zwycięstwa nad III Rzeszą będzie odbudowa państwa polskiego.
Było to możliwe nie tylko dlatego, że w Londynie urzędował rząd Rzeczypospolitej na uchodźstwie, a podległe mu wojska wzmacniały brytyjski wysiłek wojenny na różnych frontach. Było to możliwe również dlatego, że Stalin – w przeciwieństwie do Hitlera – nie był rasistą, a radziecki komunizm, przynajmniej w wymiarze propagandowym, miał nieść wyzwolenie wszystkim ludom. O ile więc po 17 września 1939 r. na Kremlu wyrażano radość z powodu definitywnego końca „burżuazyjnego państwa polskiego”, o tyle po kilku latach niemieckiej okupacji ziem polskich Moskwa nie mogła już negować prawa narodu polskiego do własnego państwa. Stalin prowadził bowiem
IPN nigdy nie był apolityczny
Czy istnienie IPN przyniosło Polsce jakąkolwiek korzyść?
Czy kogoś może dziwić, że urzędujący prezes Instytutu Pamięci Narodowej został kandydatem największej partii prawicowej w wyborach prezydenckich? Przecież to nie tylko naturalny awans dla kogoś, kto od lat wykazuje się gorliwością (czy wręcz nadgorliwością) w realizowaniu prawicowej polityki historycznej. To także ostateczne zdarcie z IPN maski apolitycznej instytucji. Bo IPN nigdy nie był apolityczny. Co więcej, nigdy nie był prawdziwą placówką naukową, a jego nazwa od początku była oszustwem – to nie jest żaden instytut, to po prostu państwowy urząd do narzucania „jedynie słusznej” wersji historii. Takie Orwellowskie „ministerstwo prawdy”, w którym liczy się nie dorobek naukowy pracowników ani ich rzetelny warsztat historyczny, ale właśnie gorliwość w tworzeniu i upowszechnianiu „właściwej” wersji najnowszych dziejów Polski.
O tym, jaka ma być ta „właściwa” wersja dziejów, mówiła już ustawa o IPN, uchwalona w grudniu 1998 r. W jej preambule wskazuje się „patriotyczne tradycje zmagań Narodu Polskiego z okupantami, nazizmem i komunizmem”, a w art. 1 zapisano definicję: „Zbrodniami komunistycznymi, w rozumieniu ustawy, są czyny popełnione przez funkcjonariuszy państwa komunistycznego w okresie od dnia 8 listopada 1917 r. do dnia 31 lipca 1990 r. polegające na stosowaniu represji lub innych form naruszania praw człowieka wobec jednostek lub grup ludności bądź w związku z ich stosowaniem, stanowiące przestępstwa według polskiej ustawy karnej obowiązującej w czasie ich popełnienia”. I dalej: „Funkcjonariuszem państwa komunistycznego, w rozumieniu ustawy, jest funkcjonariusz publiczny, a także osoba, która podlegała ochronie równej ochronie funkcjonariusza publicznego, w szczególności funkcjonariusz państwowy oraz osoba pełniąca funkcję kierowniczą w organie statutowym partii komunistycznych”.
Pomińmy już zupełnie arbitralny dobór dat – bo cóż mogą mieć ze sobą wspólnego takie wydarzenia jak przejęcie władzy przez Lenina w Piotrogrodzie z rozwiązaniem Służby Bezpieczeństwa w pierwszym roku III RP? Ale z całej tej pompatycznej, pseudoprawniczej i pseudohistorycznej twórczości autorów ustawy wynika, że Polska po II wojnie światowej – aż po rok 1990 – to nic, tylko „komunizm”, czyli rządy „funkcjonariuszy państwa komunistycznego”, oczywiście popełniających „zbrodnie komunistyczne”.
Równia pochyła
A to oznacza, że ktoś, kto nie zgadza się z takim postrzeganiem najnowszej historii, nie ma szans zrobienia kariery w IPN. Dlatego od początku zatrudniano tam głównie ludzi, którzy nie mieli żadnych wątpliwości, że 45-lecie Polski powojennej było złem i tylko złem. „Obywatelski” kandydat na prezydenta Karol Nawrocki nie jest więc żadnym wyjątkiem. Wręcz przeciwnie, jest on typowym przedstawicielem młodej kadry IPN-owskich funkcjonariuszy, a wykrzykiwany przez niego publicznie slogan „Precz z komuną!” jemu i jego podwładnym zastępuje cały trud myślenia historycznego.
Swoim kandydowaniem – ewidentnie łamiącym nawet ustawę o IPN, która zakazuje prezesowi działalności partyjnej i sprawowania innych funkcji publicznych – Nawrocki w dość perwersyjny sposób „uczcił” 25 lat działalności instytutu. To właśnie w 2000 r. ówczesna większość sejmowa koalicji AWS-UW wybrała pierwszego prezesa IPN, wrocławskiego prawnika, prof. Leona Kieresa. Wprawdzie pierwszym kandydatem na tę funkcję był czołowy krakowski historyk, prof. Andrzej Chwalba, jednak został on zmuszony do rezygnacji z kandydowania, gdy okazało się, że w latach 1977-1981 – jako młody asystent na UJ – był członkiem PZPR. Ta „skaza na życiorysie” już wtedy okazała się barierą nie do pokonania, co tylko pokazuje, jak szybko skrajny antykomunizm stał się ideologią panującą w III RP (i nie miało absolutnie żadnego znaczenia, że prof. Chwalba w stanie wojennym działał w strukturach solidarnościowego podziemia).
Od tego czasu IPN konsekwentnie idzie wytyczoną drogą, de facto stacza się po równi pochyłej – prezesem tej instytucji nie ma szans zostać nikt wybitny, ze znaczącym dorobkiem naukowym czy tytułem profesorskim. Dlatego kariera Nawrockiego – specjalisty od „oporu społecznego wobec władzy komunistycznej w województwie elbląskim 1976-1989” (to tytuł jego doktoratu) – jest logiczną konsekwencją całej ideologiczno-personalnej konstrukcji IPN, której trwałości pilnuje Kolegium Instytutu, składające się z propisowskich profesorów, takich jak Andrzej Nowak, Wojciech Polak, Mieczysław Ryba, Tadeusz Wolsza i Jan Draus, ale też z janczarów antykomunizmu: Bronisława Wildsteina
Czarnek z Nawrockim nie są autorytetami
Nie mam złotego środka, jak powinien postępować historyk, ale na pewno nie jest to formuła w wydaniu dzisiejszego IPN
Robert Traba – profesor nauk społecznych i historyk, zajmuje się pamięcią społeczną i historią kulturową XIX i XX w. Współprzewodniczący Rady Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej. Inicjator i wieloletni przewodniczący Stowarzyszenia Wspólnota Kulturowa Borussia oraz od 20 lat redaktor naczelny pisma „Borussia”. Autor i redaktor ponad 30 publikacji książkowych. Przez 13 lat był współprzewodniczącym Wspólnej Polsko-Niemieckiej Komisji Podręcznikowej, która w tym czasie opracowała drugi na świecie bilateralny podręcznik do nauki historii „Europa. Nasza historia”. W 2024 r. opublikował w krakowskim wydawnictwie Austeria tom „Historia (nie) na sprzedaż”.
Kandydatura Karola Nawrockiego na prezydenta RP wzbudza wiele kontrowersji. Najgorsze oceny wystawiają mu chyba historycy, w tym prof. Antoni Dudek, stwierdzając, że jest on niebezpieczny dla Polski. Swego czasu Nawrocki jako prezes IPN nawoływał do usunięcia z centrum Olsztyna pomnika według projektu Xawerego Dunikowskiego, ale spotkał się z ostrą repliką.
– Nie wtrącam się do polityki, ale reaguję wtedy, gdy polityka wchodzi z butami do nauki, np. do historii. W październiku 2022 r. prezes IPN wystąpił na briefingu w Olsztynie w sprawie „dekomunizacji pomnika Wyzwolenia Ziemi Warmińskiej i Mazurskiej”, jak napisano potem w komunikacie IPN. Stwierdziłem, że w tym wystąpieniu jest tyle nieścisłości i manipulacji, że nie mogę pozostawić tego bez komentarza. To był taki odruch w obronie sensu historycznego myślenia, przeciw zakłamywaniu historii i zastępowaniu jej ideologią nowej polityki historycznej.
Oczywiście były pomniki stawiane po przejściu Armii Czerwonej z nakazu NKWD – symboliczne naznaczanie sowieckiej strefy wpływów. Od tamtych czasów minęło 80 czy 70 lat, 35 lat od upadku komunizmu, co w Polsce udało się dzięki rewolucji Solidarności, a potem dzięki dziełu pojednania wyrażonego w idei i praktyce Okrągłego Stołu. Teraz przyszedł czas nie na bezmyślne zacieranie śladów przeszłości, do czego zobowiązuje tzw. ustawa dekomunizacyjna z 2016 r., lecz na mądre uczenie się z najnowszej historii. Wspomniany pomnik w Olsztynie, jako niekwestionowane dzieło sztuki, powinien stać się eksponatem dopowiadającym najnowszą historię regionu, Polski, Europy Środkowej, w ramach przestrzenno-wystawienniczego „Projektu dla pokoju. Wystawy o dramatycznym wieku XX na Warmii i Mazurach”.
Na ustawę z 2016 r. jak na Biblię powoływał się prezes Nawrocki. Dziś można powiedzieć, że wykonywanie przez niego usług politycznych zgodnych z oczekiwaniami władzy okazało się dobrą inwestycją. Pośrednio przygotowało grunt pod kandydowanie na prezydenta Polski.
– Bardzo źle to rokuje. Podpisuję się pod słowami kolegów, prof. Antoniego Dudka i prof. Andrzeja Friszkego, że to człowiek niebezpieczny dla Polski. W tym sensie, że będzie próbował formatować nas według własnej ideologii. Takiej chociażby, w której centralnym świętem będzie 1 marca, Narodowy Dzień Pamięci „Żołnierzy Wyklętych”. Takiej formacji nigdy nie było. Po wojnie działały różne oddziały podziemia antykomunistycznego. Wielu walczącym w nich trzeba oddać hołd, ale wielu uprawiało zwykły rozbój, dopuszczając się mordów, np. na mniejszościach etnicznych. Określenie „żołnierze wyklęci” z istoty fałszuje historię. Myślenie Nawrockiego o historii nosi znamiona idei „wielkiej narodowej Polski katolickiej”. Łatwo odnaleźć skutki takiego myślenia w przeszłości i teraźniejszości.
Z pewnością łatwiej było prawicy wyeksponować znaczenie „żołnierzy wyklętych” w sytuacji, gdy w oficjalnej historii mówiło się o wyzwoleniu Polski przez Armię Czerwoną, co zwłaszcza wobec grabieży i gwałtów sołdatów w niemieckich miastach stało się przykładem zakłamywania historii. Pomnik w Olsztynie stał się tego symbolem. Czy on musi się ostać?
– Nic nie musi, ale moim zdaniem powinien. To dzieło sztuki, co przyznają nawet jego przeciwnicy, powstałe w czasach polskiego totalitaryzmu, czyli w latach 1949-1956, na zamówienie ówczesnego wojewody olsztyńskiego Mieczysława Moczara. Mógłby być częścią nowoczesnej wystawy, pamiątką tego właśnie okresu. W Muzeum Historii Polski takim eksponatem, nieporównywalnym artystycznie, będzie zrekonstruowany pomnik Feliksa Dzierżyńskiego, obalony w 1989 r. W Olsztynie mamy oryginalny pomnik, w realnej topografii miasta. Nie jest on – jak chcą jego przeciwnicy – tylko emanacją polskiego stalinizmu, to również część przedwojennej historii Polski poprzez biografię Xawerego Dunikowskiego, wybitnego rzeźbiarza, ideowo związanego z polskimi socjalistami, w czasie wojny więźnia nr 774 niemieckiego obozu koncentracyjnego Auschwitz, którego po pięciu latach niewoli wyzwoliła Armia Czerwona.
I co z tego wynika?
– To, że miarą naszej cywilizacyjnej dojrzałości powinna być umiejętność obchodzenia się z czasem trudnym czy nawet niechcianym dziedzictwem, które przecież nie jest biało-czarne, ma wiele odcieni i kontekstów. I jeszcze jedno: pozostawienie pomnika autorstwa Dunikowskiego jest również demonstracją siły naszej tożsamości: polskiej, demokratycznej. Nie boimy się duchów przeszłości i właśnie ten pomnik nas od nich uwalnia, pozwala lepiej zrozumieć losy własne i europejskie.
Komu przeszkadza wyzwolenie Warszawy?
17 stycznia 1945 r. był symbolem odrodzenia Polski po najstraszliwszej z dziejowych tragedii
Mają rację ci, którzy twierdzą, że Polacy lubują się w czczeniu klęsk, a nie zwycięstw. Polityka historyczna III RP niestety potwierdza tę złośliwą opinię. Mamy bowiem marcowy Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych, czyli tych nielicznych uczestników podziemia, którzy nie pogodzili się z wynikiem II wojny światowej i liczyli na wybuch trzeciej.
Mamy obchodzoną co roku z coraz większym rozmachem rocznicę masakry polskich żołnierzy pod Monte Cassino, która nie miała przecież żadnego wpływu na wynik wojny. Mamy wreszcie dzień 1 sierpnia, który już od dawna nie stanowi okazji do poważnej refleksji i zadumy nad tragedią powstania warszawskiego, lecz stał się dniem bezmyślnych przebieranek i radosnych koncertów, w dodatku uprawianych nie tylko w stolicy, ale w całej Polsce. Nie mamy za to świąt upamiętniających prawdziwe polskie sukcesy, tyle że bezkrwawe: Października 1956 r. czy porozumień Okrągłego Stołu z 1989 r.
Niechciana data
Ofiarą tej bezmyślnej cenzury historycznej padają też rocznice, które na ich nieszczęście obchodzono w czasach PRL. Chodzi o takie daty jak październikowa bitwa pod Lenino czy majowe święto zwycięstwa nad Trzecią Rzeszą. Do tych niechcianych dat należy też 17 stycznia 1945 r., czyli symboliczny dzień wyzwolenia Warszawy przez żołnierzy Armii Czerwonej i Wojska Polskiego. Symboliczny – bo wyzwolono wówczas morze ruin, które pozostały po powstaniu warszawskim i celowym zniszczeniu lewobrzeżnej części stolicy przez hitlerowców. Jednak ten symbol dla ówczesnych Polaków – a także dla następnych pokoleń – miał bardzo ważne znaczenie.
Uwolnienie stołecznego miasta spod obcej władzy stanowi dla każdego zniewolonego narodu moment kluczowy. Dlatego wszystkie polskie zrywy niepodległościowe miały na celu wyzwolenie Warszawy. Jeżeli to się udawało, to zwykle na krótko (jak w czasie powstań kościuszkowskiego czy listopadowego), a upadek stolicy oznaczał kres marzeń o własnym państwie. Nieprzypadkowo też druga niepodległość w listopadzie 1918 r. na poważnie zaczęła się od wyzwolenia Warszawy, a odparcie armii bolszewickich na przedpolach stolicy w sierpniu 1920 r. ocaliło młode państwo polskie.
Dlaczego więc rocznica uwolnienia Warszawy w styczniu 1945 r. – po ponad pięciu latach najkrwawszej i najbrutalniejszej w naszych dziejach okupacji – została wykreślona z kanonu pamięci historycznej III RP? „Historycy” z IPN i powielający ich tezy propagandziści dowodzą, że żadnego wyzwolenia wtedy nie było, gdyż okupację niemiecką zastąpiła sowiecka. To pogląd tak absurdalny, że nie powinno się z nim w ogóle dyskutować, lecz niestety w ostatnich latach staje się coraz popularniejszy. Trzeba więc za każdym razem przypominać, że nie da się na jednej szali położyć „dwóch zbrodniczych totalitaryzmów”, skoro jeden z nich – ten hitlerowski – zlikwidował państwo polskie i planował uczynić z Polaków bezwolną masę „gorszych rasowo” niewolników, drugi zaś – ten stalinowski – mimo licznych zbrodni i niegodziwości ostatecznie dał jednak naszemu narodowi możliwość odbudowania państwa i powrotu do normalnego życia narodowego (choć oczywiście pod hegemonią Moskwy). Mówienie o „dwóch okupacjach”
Dekomunizacja Kruczkowskiego
Nakaz IPN usunięcia go z nazw szkół czy ulic natrafił na opór społeczny
Czy ktoś 10 lat temu mógł przewidzieć, że IPN w ramach bezrozumnej dekomunizacji podejmie działania zmierzające do wykreślenia z narodowej pamięci Leona Kruczkowskiego, autora o międzynarodowym rozgłosie? A jednak…
Po przyjęciu 1 kwietnia 2016 r. Ustawy o zakazie propagowania komunizmu lub innego ustroju totalitarnego poprzez nazwy budowli, obiektów i urządzeń użyteczności publicznej jedną z jej ofiar – tzn. osób przeznaczonych do wymazania z pamięci narodowej – stał się Leon Kruczkowski (1900-1962). Pisarz i publicysta, z zawodu nauczyciel. Po 1945 r. także działacz polityczny związany z PPR i PZPR, wiceminister kultury i sztuki (1945-1948), członek Komitetu Centralnego PZPR i Rady Państwa PRL. To właśnie wybór polityczny dokonany przez Kruczkowskiego w 1945 r. stał się powodem jego tzw. dekomunizacji z pominięciem zasług dla kultury i literatury polskiej.
Polityczny wybór
Tak, Leon Kruczkowski był jedną z najważniejszych postaci życia kulturalnego Polski powojennej, a w okresie zimnej wojny aktywnie angażował się w akcje poparcia dla polityki PRL i ZSRR. W dramatycznym roku 1945 każdy Polak musiał dokonać wyboru politycznego. Kruczkowski też go dokonał. Właśnie takiego. Stanął po stronie Polski pojałtańskiej, czyli – co dzisiaj chętnie się podkreśla – władzy zainstalowanej przez Moskwę. Nie był w tym odosobniony wśród ówczesnych ludzi pióra i szeroko pojętej kultury.
Domyślam się, jakie były powody takiego wyboru Kruczkowskiego. Komunistą sensu stricto nie był nigdy. Był jednak człowiekiem lewicy, polskiej, romantycznej, wywodzącej się z Mickiewicza i powstania styczniowego. W jej etosie wyrósł i do niego nawiązywał w twórczości literackiej. W eseju „Dlaczego jestem socjalistą?” z 1938 r. zacytował na wstępie właśnie Mickiewicza: „Socjalizm jest wyrazem poczucia tak starego, jak poczucie życia, wyrazem odczuwania tego, co w naszym życiu jest niezupełne, obcięte, nienormalne, a wskutek tego nieszczęśliwe. Poczucie socjalistyczne jest polotem ducha ku lepszemu bytowi, nie indywidualnemu, lecz wspólnemu i solidarnemu”.
Następnie przytoczył belgijskiego socjalistę Henriego de Mana (1885-1953), który uważał socjalizm wyłącznie za problem moralno-psychologiczny: „Ludzi należy sądzić nie wedle ich poglądów, lecz wedle tego, jakimi czynią ich te poglądy. Socjalizm jest wiarą, która czyni ludzi lepszymi, gdyż wznosi ich ponad nich samych i wskazuje im cele ponadosobiste”. Takie były źródła lewicowości Kruczkowskiego – bynajmniej nie leninowskie i stalinowskie.
Być może w 1945 r. uległ złudzeniu, że Polska, do której dodano przymiotnik Ludowa, stanie się Polską Szklanych Domów, czyli zrealizuje romantyczny mit o egalitarnym i sprawiedliwym społeczeństwie. Gdyby żył dłużej, miałby więcej czasu na konfrontację tego złudzenia z rzeczywistością i nie można wykluczyć, że dokonałby jego krytycznej rewizji. Uczyniło tak przecież wielu ludzi świata kultury
Moda na antyniemieckość
Niemcy stały się dla Polaków dyżurnym chłopcem do bicia – o tyle wygodnym, że całkowicie bezpiecznym
35 lat po upadku muru berlińskiego trudno w Polsce znaleźć jakiekolwiek ślady sympatii wobec Niemiec. Polska prawica całkowicie uległa antyniemieckiej obsesji Jarosława Kaczyńskiego, narastającej u tego starego człowieka z roku na rok i przybierającej coraz bardziej chorobliwe oblicze – aż do nazywania premiera Tuska „niemieckim agentem”. Minęły już czasy, gdy naszej prawicy imponowała siła i trwałość niemieckiej chadecji, jeśli nawet nie w wersji CDU, to na pewno bawarskiej, katolickiej CSU. Dziś do bliskich związków z partią kanclerzy Konrada Adenauera, Ludwiga Erharda, Helmuta Kohla i Angeli Merkel nikt z polskich polityków się nie przyznaje. Nawet Donald Tusk, który europejską karierę zawdzięcza przecież w dużej mierze współpracy z CDU/CSU w ramach Europejskiej Partii Ludowej. Obecny premier najwyraźniej uległ szantażowi moralnemu prezesa PiS i robi wszystko, by nie sprawiać wrażenia, że może być owym „niemieckim agentem”.
Ale z Niemcami nie chce mieć nic wspólnego także polska lewica, choć ostatnie lata to rządy socjaldemokratów w Berlinie. Nasza lewica uwierzyła w prawicową narrację, przedstawiającą SPD jako putinowską agenturę. Tymczasem mowa o jednym z najstarszych ugrupowań w Europie, którego początki sięgają roku 1863, a więc czasów naszego powstania styczniowego, gdy na ziemiach polskich nikt jeszcze nie myślał o tworzeniu nowoczesnych partii politycznych. Mowa o partii Augusta Bebla, Wilhelma Liebknechta, Karla Kautskiego, Eduarda Bernsteina i Róży Luksemburg. Partii, która budowała niemiecką demokrację po obu wojnach światowych. Partii kanclerzy Willy’ego Brandta i Helmuta Schmidta, którzy jako pierwsi uznali granicę na Odrze i Nysie Łużyckiej oraz szeroko otworzyli Polsce Ludowej drzwi do zachodniej Europy. Wreszcie partii kanclerza Gerharda Schrödera, głównego orędownika przyjęcia Polski do Unii Europejskiej.
Ostatnim liderem polskiej lewicy – i zarazem przedstawicielem III Rzeczypospolitej – który potrafił za to wszystko wyrazić Niemcom wdzięczność, był Aleksander Kwaśniewski. To z jego rąk najwyższe polskie odznaczenie, Order Orła Białego, odebrał zarówno Gerhard Schröder, jak i jego poprzednik Helmut Kohl, a także kolejni prezydenci RFN: Johannes Rau z SPD i Horst Köhler z CDU, oraz wybitny tłumacz i popularyzator literatury polskiej w Niemczech Karl Dedecius. Potem już żaden prawicowy następca Kwaśniewskiego – ani Lech Kaczyński, ani Bronisław Komorowski, ani Andrzej Duda – nie miał odwagi uhonorować w ten sposób kogokolwiek zza Odry, choć najwyższe odznaczenia trafiały do polityków z różnych krajów, często odległych i mało istotnych dla Polski. Trudno o wymowniejszą ilustrację niechęci polskich elit do Niemiec i Niemców.
Niechęć i niewdzięczność
Niechęci, która łączy się z niewdzięcznością. Bo Polaków niestety cechuje niewdzięczność – i wobec obcych, i wobec swoich, czego doświadczyło wielu naszych wybitnych rodaków. Z tej niewdzięczności wynika zakłamana historia, w której Niemców kojarzy się tylko z Adolfem Hitlerem (może jeszcze z Ottonem von Bismarckiem). Tak jakby sześć lat II wojny światowej miało unieważnić ponadtysiącletnie sąsiedztwo, dzięki któremu Polska stała się częścią cywilizacji europejskiej, czyli chrześcijańskiej albo łacińskiej – by użyć określenia rozpropagowanego przez Feliksa Konecznego, przedwojennego historyka, tak modnego dziś wśród polskiej prawicy. Zresztą owa popularność Konecznego bierze się też z jego antyniemieckości. Autor ten głosił bowiem kuriozalny pogląd, że Niemcy należą do cywilizacji bizantyńskiej, a więc stojącej moralnie niżej niż łacińska, której sztandarowym reprezentantem ma być naród polski (dodajmy, że w teorii Konecznego Rosja to cywilizacja turańska, czyli mongolska, a wszelkie odmiany socjalizmu należą do cywilizacji żydowskiej).
Zdumiewająca jest ta polska niewdzięczność, ale jeszcze bardziej zdumiewa usilne zakłamywanie naszej tożsamości narodowej, której znaczącym elementem zawsze był czynnik niemiecki. Każde polskie dziecko uczy się o Dobrawie, ale już nie o drugiej żonie Mieszka I, niemieckiej księżniczce Odzie, która jest tak samo zapomniana jak pierwsza polska królowa, Rycheza. A to pochodząca z cesarskich rodów niemieckiego i bizantyńskiego żona Mieszka II po jego śmierci wywalczyła na cesarskim dworze pomoc w odbudowie państwa polskiego pod rządami jej syna Kazimierza Odnowiciela. Nie pamięta się o niemieckich żonach kolejnych polskich królów: Kazimierza Wielkiego (Adelajda Heska), Władysława Jagiełły (Anna Cylejska), Kazimierza Jagiellończyka (Elżbieta Rakuszanka), Zygmunta Augusta (Elżbieta i Katarzyna Habsburżanki), Zygmunta III Wazy (Anna i Konstancja Habsburżanki), Władysława IV (Cecylia Renata Habsburżanka), Michała Korybuta Wiśniowieckiego (Eleonora Habsburżanka).
Nawet jeśli Polacy słyszeli o tych polskich królowych, zazwyczaj nie zdają sobie sprawy, że ich językiem rodowym był niemiecki.
Wilno krzepi
Do Wilna tylko autobusem. Trasę z Warszawy znam od dziesięcioleci i byłem jej zawsze wierny. Ale tym razem jechałem z Krakowa – niemal dwa razy dłużej. Czy było warto? Cóż, dla Wilna warto się pomęczyć. A przy okazji – pomyśleć.
Kraków-Wilno! Droga, którą w roku 1551 przemierzał konno Zygmunt August, towarzysząc trumnie swej żony, Barbary. Tę miłość ostatniego Jagiellona pamiętamy po stuleciach, dlaczego więc uległa zapomnieniu miłość nie mniejsza: jego stryja Aleksandra? Ona też była tragiczna, bo żona, Helena Moskiewska, nie mogła być jako prawosławna królową Polski, nie mogła też zostać pochowana, tak jak przystało osobie panującej. Barbara i Helena spoczywają w Wilnie. Lecz grób pierwszej, w katolickiej katedrze św. Stanisława, został przed laty odnaleziony, a grób drugiej, w prawosławnym soborze Przeczystej Bogurodzicy, popadł od razu w zapomnienie.
Rosyjskie Wilno. Zbitka tych dwóch słów brzmi dziś nieledwie bluźnierczo. A przecież rosyjskie Wilno – to nie tylko Murawjow Wieszatiel. Zachód i Wschód spotykają się tu przez domy i podwórka, a rosyjskość stała się miejscowa, wileńska. W Ostrej Bramie świeci katolicki obraz Matki Bożej, lecz kościół Ostrobramski styka się murem z prawosławnym monasterem Świętego Ducha. Z ulicy Subocz idzie się do Markuć, w których odbywali kiedyś schadzki filomaci, lecz później wybudowano tam rosyjski dwór, gdzie osiadł Grigorij Puszkin, syn poety Aleksandra. Synowa poety, Warwara, przeżyła w Markuciach niemal całe międzywojnie: zmarła tu 11 grudnia 1935 r. Czy nadal istnieje muzeum puszkinowskie, do którego szedłem kiedyś samotnie, wiosennym popołudniem, by stanąć na koniec w obliczu XIX-wiecznej rosyjskości?
Taktownie nie pytałem o Markucie, bo nawet na najściślejsze centrum Wilna brakło mi teraz czasu. Uczestniczyłem w konferencji
a.romanowski@tygodnikprzeglad.pl









