Tag "J.D. Vance"
Jak wybielić cały naród
Republika Południowej Afryki, do niedawna symbol walki z instytucjonalnym rasizmem, jest dziś na celowniku amerykańskiej prawicy
Grup zawodowych i etnicznych, instytucji, a nawet idei, które według administracji Donalda Trumpa stanowią zagrożenie dla cywilizacji białego człowieka, jest tyle, że łatwo w tej spirali nienawiści się pogubić. Nie mają też sensu próby racjonalizacji tego zachowania, bo jest ono motywowane wyłącznie ideologią i osobistymi traumami protagonistów tej ofensywy. To zresztą działanie jak najbardziej celowe, zarówno w formie, jak i w treści. Już w 2019 r., pod koniec pierwszej kadencji Trumpa, naczelny ideolog ruchu MAGA i dzisiejszy propagator izolacjonizmu Ameryki Steve Bannon powiedział w wywiadzie dla telewizji PBS, że republikanie powinni „zalać strefę” (flood the zone), poruszając się z „prędkością kagańca” (muzzle velocity). Te frazy brzmią enigmatycznie, ale opisują dość banalną strategię polityczną, w jakimś sensie analogiczną do słynnego motta Marka Zuckerberga i innych startupowców o „szybkim poruszaniu się i niszczeniu status quo”. Chodzi o to, by zmieniać, atakować, uderzać w kilkanaście czy kilkaset celów jednocześnie, nawet jeśli robi się to bez ładu i składu. Osiąga się wówczas dwa efekty: chaosu informacyjnego i napięcia emocjonalnego. Pierwszy powoduje, że nie wiadomo już, na co reagować, bo następuje inflacja kryzysów. Drugi – że nie reaguje się na nic, bo dominuje uczucie przybicia, trwałej porażki i braku sprawczości wobec władzy.
Tyle, jeśli chodzi o teoretyczny wstęp do próby zrozumienia działań Trumpa, J.D. Vance’a czy Elona Muska. Oczywiście są między nimi znaczące różnice, ale wszyscy z całego serca nienawidzą starego porządku politycznego, normatywnego czy ekonomicznego. I nie zawahają się przed wykorzystaniem każdego dostępnego instrumentu w celu zniszczenia go, a przynajmniej zrównania z ziemią jego symboli.
MAGA przeciw „tęczowej demokracji”
Takim symbolem jest niewątpliwie Republika Południowej Afryki w swoim obecnym kształcie. Brytyjski tygodnik „The Economist” kilka tygodni temu napisał nawet, że w oczach Trumpa to „DEI w formie całego państwa”. Nawiązał w ten sposób oczywiście do diversity, equity and inclusion, czyli różnorodności, równości i włączania – zestawu polityk publicznych, rozwiązań administracyjnych oraz norm społecznych wprowadzonych głównie w świecie anglosaskim, by polepszyć sytuację mniejszości. Politycy i wyborcy spod znaku MAGA zwalczają DEI na każdym kroku, uważając to zjawisko za dowód upadku zachodniej cywilizacji. Sam Elon Musk, urodzony przecież w RPA, wielokrotnie mówił, że polityki równościowe eliminują najlepszych kandydatów z rynku pracy, wstrzymując postęp technologiczny. Równość uznano już w tym środowisku za sztuczny koncept, w dodatku nikomu niepotrzebny, wręcz kontrproduktywny. Trump i Vance są niechętni wszelkim uniwersalizmom, więc międzynarodowy system ochrony praw człowieka jest im całkowicie zbędny. Uznają go za wymysł skrajnej lewicy i niszczą wszystkie jego osiągnięcia. RPA zaś, znana również jako „tęczowy naród”, jedna z najważniejszych na świecie wielorasowych demokracji, jest niewątpliwie właśnie tym – osiągnięciem powojennego systemu opartego na normach i zasadach.
Komentatorzy, nawet ci, którzy obecnych amerykańskich przywódców znają osobiście, nie doszli jeszcze do zgody co do tego, jaką rolę w kształtowaniu się obecnych poglądów liderów ruchu MAGA odegrała RPA. Innymi słowy, trudno przesądzać, czy niechęć do „tęczowej demokracji” jest skutkiem czy przyczyną tego, co robi amerykańska władza – ale może też być jednym i drugim. Nie ulega wątpliwości, że jakiś wpływ ten czynnik wywarł i nie można go ignorować. Przeciwnicy nadawania mu sporego znaczenia, tacy jak raczej sceptyczny wobec ruchu MAGA publicysta „New York Timesa” Ezra Klein, przestrzegają przed nadmiernym psychologizowaniem działań Muska, Vance’a czy Petera Thiela, jednego z najciekawszych intelektualnie miliarderów technologicznych, założyciela PayPala. Klein sam przyznaje, że nie ma jeszcze wyrobionego zdania na temat doświadczeń afrykańskich technologicznego
Gęsty czas
Dałem Franiowi stary zegarek mojego ojca. Omegę, cebulę. Przed wojną odmierzał leniwy czas jemu i biednym uczniom w szkołach, bo ojciec był nauczycielem. Zegarek o dużej, okrągłej, białej twarzy chodził z ojcem w czasie wojny, widział tragiczną wędrówkę ludów we wrześniu 1939 r., potem chodził we Lwowie, okupowanym najpierw przez Rosjan, potem przez Niemców. W końcu przemierzał mroki warszawskiej okupacji. Nigdy nie rozmawiałem z ojcem o zegarku. Nie wiem, kiedy przestał go nakręcać i zamienił na zegarek na rękę. Możliwe, że omedze przestało bić serce 80 lat temu, a teraz, proszę, cud – nakręcona ożyła prawie po stuleciu i chodzi punktualnie. Niesamowite.
Franek, nasz 14-latek, szczęśliwy, chce nosić zegarek na łańcuszku. Chłopak modny, tylko markowe ubrania, można zbankrutować. Pewnie ze względu na modę zgodził się na sesję zdjęciową dla „Newsweeka” – mógł się wystroić. To zdjęcia do tekstu o starszych ojcach. Antek za żadne skarby, „nie i już, kropka”. Franek po sesji wpadł w panikę: byle to nie zawisło w internecie, jak będzie w internecie, może zostać wyśmiany przez kolegów. Młodzi śmiertelnie boją się ośmieszenia w sieci. Papieru Franek się nie boi, papier jest dla starców, tam koledzy go nie wypatrzą.
Pozowaliśmy w rękawicach bokserskich, markując walkę. Bałem się, że zdjęcie będzie błazeńskie, ale wyszło świetnie.
Nic w ostatnich latach nie było tak wykomentowane jak rozmowa w Gabinecie Owalnym w Białym Domu: Trump, Vance i Zełenski. Piszę o tym już tylko z kronikarskiego obowiązku. Byłem przerażony. Pozwolono nam zajrzeć nie tylko do kuchni negocjacji, ale też do toalety. Doszło do słownego mordobicia. A przecież prezydent Ukrainy, który siedział na brzegu wielkiego, żółtego fotela, znalazł się w paszczy lwa. Na dodatek był skazany na angielski, mówi nieźle, ale nie bardzo dobrze. Taka sytuacja językowa też osłabia. Wykazał się więc straceńczą odwagą. Politycy i komentatorzy są zgodni, że czegoś takiego jeszcze nie wiedzieli. Ja miałem dziwne uczucie, że to nie dzieje się naprawdę.
Chamstwo Trumpa i Vance’a
Powtórz kłamstwo wystarczająco często, a stanie się prawdą
Pokaż Trumpa wystarczająco często, a stanie się kandydatem większości
Korespondencja z USA
Gdy będą państwo czytać ten tekst, świat pewnie jeszcze nie otrząśnie się z szoku, ale już pojawi się wystarczająco wiele komentarzy i analiz wyjaśniających fenomen ponownej wygranej Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich w USA. W chwili gdy siadam do pisania, mam do dyspozycji wyłącznie szok, a za towarzystwo ciemny poranek, bo w noc wyborczą z 5 na 6 listopada w Kolorado, gdzie mieszkam, spadł pierwszy śnieg. Nad głową wisi więc ciężkie, szare niebo, a ulice zasnuwa równie szara mgła. Idealna aura do rozważań, co nas teraz czeka, jak napisała z samego rana znajoma, która w ramach protestu nie wysłała nawet dzieci do szkoły.
Ustaliliśmy w redakcji, że jeśli w chwili oddawania tego numeru do druku wyniki prezydenckiej potyczki wciąż będą nieznane, napiszę, co kształtowało wybory na ostatnim odcinku przed metą. Rozpoczęłam pracę już w przeddzień elekcji, a opierałam się na notatkach robionych w podróży, bo ostatni przedwyborczy tydzień spędziłam w Chicago. W korespondencji planowałam oddać klimat zaciekłej, acz wyrównanej walki, przyglądając się obojgu kandydatom i ich kampaniom. Sondaże do ostatniej chwili pokazywały przecież niebywale wyrównany bój. Obrazek, który zaczął się wyłaniać z tych zapisków, dał mi jednak do myślenia. Kłamstwa, skandale, mowa wykluczenia i nienawiści, status osądzonego kryminalisty prowadzającego się pod rękę z rasistami i suprematystami – wszystkie te sprawy były bardzo ważne i na pewno miały odegrać rolę w tych wyborach. Jeśli mimo wszystko nie przeszkodziłyby Trumpowi w sięgnięciu po laur zwycięzcy, oznaczałoby to jedno: że wygraną dała mu jego spektakularna widoczność i oglądalność, które przełożyły się na równie spektakularną klikalność, by użyć popularnego terminu.
Na czym opierałam tę przygnębiającą konstatację? Otóż w przekazach dnia, z których miała wypłynąć opowieść o zaciekłej walce, Kamali Harris nie było prawie wcale. Pojawiała się w przypisach, podczas gdy postać Trumpa rozpychała się łokciami i codziennie wypełniała niemal całą medialną przestrzeń. Kilkanaście godzin później miałam się przekonać, że moje wnioski były słuszne.
Możemy i powinniśmy się zastanawiać, do jakiego stopnia za zwycięstwem Trumpa stanęły „tradycyjne” czynniki kształtujące postawy wyborcze Amerykanów: „ekonomia, głupcze”, stosunek do imigracji i aborcji oraz wachlarz kwestii odwołujących się do osobistych przekonań i wartości, które od kilku dekad napędzają zjawisko nazywane wojnami kulturowymi. Mamy obowiązek zwrócić uwagę na skandalicznie eksponowany w kampanii Trumpa element rasizmu i suprematyzmu, który dzieli społeczeństwo i odbudowuje armię „jedynie słusznych właścicieli Ameryki”, uzurpujących sobie specjalne miejsce i prawa tylko dlatego, że mają „właściwy” kolor skóry i korzenie etniczne. Myśląc zaś o przyszłości naszych dzieci, szczególnie córek, powinniśmy niepokoić się informacją o entuzjazmie, z jakim męska część elektoratu odpowiedziała na seksizm i maczyzm kampanii Trumpa.
Pierwsze powyborcze badania wskazują, że szczególnie podatni na tego typu treści okazali się młodzi mężczyźni oraz wszyscy mężczyźni pochodzenia latynoskiego. Nie jest tajemnicą, że kultura latynoska pozostaje smutnym zakładnikiem maczyzmu w jego najgorszym wydaniu. Ani to, że w Ameryce dokonują się historyczne zmiany demograficzne, a populacja pochodzenia latynoskiego z całym jej dziedzictwem znajduje się w ich centrum. Latynosi są dziś najszybciej powiększającą się grupą etniczną w USA, w niektórych stanach wręcz większością wśród dzieci i młodzieży poniżej 18 lat.
Najgłośniej powinniśmy rozmawiać o dezinformacji i jej rosnącej roli w wyborach, nie tylko w Ameryce, ale i na całym świecie. Dezinformacja, szczególnie ta dotycząca rzekomych planów demokratów, by dać dziesięcioletnim dzieciom prawo zmiany płci bez wiedzy i zgody rodziców, miała zapewne największy wpływ na postawy wyborcze matek. Poświęcenie praw reprodukcyjnych wydawało im się w tej chwili mniejszym złem.
Nie zmieniam jednak zdania i pozostaję przy wniosku, że zwycięstwo Trumpa przejdzie do historii przede wszystkim jako znak dziwnych, niebezpiecznych czasów, w których żyjemy. Jeszcze jeden dowód na to, że wygrywa nie ten, kto trzyma się zasad i zdrowego rozsądku, ale ten, kogo widać i słychać. I kto sprawia, że rzeczywistość wydaje się dużo ciekawsza i bardziej rozrywkowa, niż jest naprawdę. Nie jestem w tej opinii odosobniona. Tom Nichols, ekspert ds. bezpieczeństwa i były doradca polityczny na Kapitolu, wyjaśnia: „Oczywiście niektórzy wyborcy wciąż upierają się, że prezydenci niczym magicy kontrolują ceny podstawowych dóbr. Inni mają szczere obawy dotyczące imigracji lub odpowiedzieli na hasła, w których pobrzmiewa faszyzm i natywizm. Jeszcze inni po prostu nigdy nie zagłosowaliby na kobietę, zwłaszcza czarnoskórą. Ale ostatecznie większość wyborców wybrała Trumpa, bo łaknęła tego, co im oferował: nieprzerwanego reality show opartego na wściekłości i żalach” („The Atlantic”, 6 listopada 2024 r.).
Mój kalendarz z ostatniego przedwyborczego tygodnia jest tego najlepszym potwierdzeniem.
Środa, 30 października
Gdy wyciągam walizkę, by się pakować przed podróżą do Chicago, Donald Trump prezentuje Ameryce najnowszy skecz. W odblaskowej kamizelce śmieciarza, ma co prawda trudności ze znalezieniem klamki na drzwiach śmieciarki, a jego skok do szoferki nie przypomina ruchów supermana, za jakiego każe się Ameryce uważać, ale telewizja to transmituje, wyborcy się śmieją – i to najważniejsze. Pomysł ze śmieciarką podsunął mu prezydent Biden, któremu dzień wcześniej puściły nerwy i w emocjach nazwał wyborców Trumpa „śmieciami”. Na wiec w Wisconsin Trump przyjechał więc zebrać „swoje śmieci”. Chodzi też o odwrócenie kota ogonem po tym, jak odwiedzając w weekend Nowy Jork, Trump zaprosił na scenę komika Tony’ego Hinchcliffe’a. Nawiązując do imigracyjnej retoryki Trumpa, w której imigranci często przedstawiani są jako „śmieci”, a Ameryka jako „światowe wysypisko”, Hinchcliffe stwierdził, że „wyspą śmieci” jest także Portoryko. Portorykańczycy głosować nie mogą, ale ich krewni na kontynencie – owszem. Armia latynoskich gwiazd w USA zagotowała się z oburzenia i zapowiedziała odwet przy urnach. J.D. Vance pomaga bossowi, jak może, i już od trzech dni doradza wszystkim, by „wzięli na wstrzymanie”, a najlepiej przyłączyli się do żartów. Pod koniec dnia w sondażach słupki poparcia Latynosów dla Trumpa nie tylko nie ucierpiały, ale wręcz podskoczyły.
Podzwonne dla starej gwardii
W wyborach prezydenckich debiutuje nowa prawica, która zmienia kurs amerykańskiego konserwatyzmu
Korespondencja z USA
Konwencje partyjne odbywające się latem w roku wyborów to w dzisiejszych czasach przede wszystkim wielka feta z udziałem partyjnej wierchuszki i występami celebrytów. Mamy oczywiście liczenie głosów i uroczyste ogłaszanie, kogo partia nominuje na kandydata w wyborach, ale to tylko formalność. Od 1912 r. kandydata wyłania nie partia – a stąd wzięła się tradycja organizowania konwencji, na której zapadała taka decyzja – lecz trwające kilka miesięcy prawybory. Od konwencji oczekuje się głównie tego, że zmobilizuje bazę wyborczą i przedstawi szerszej publiczności kandydata na wiceprezydenta. Jego wybór bowiem jest już subiektywny i niedemokratyczny, odbywa się za zamkniętymi drzwiami.
W atmosferze widowiska reżyserowanego przez najlepszych speców z branży i momentami przypominającego raczej biletowaną imprezę rozrywkową niż zjazd partii łatwo zapomnieć, że konwencja służy innym celom. Organizowana w tej formie raz na cztery lata, wprowadza do publicznej świadomości nowe nazwiska warte zapamiętania, poza tym jest swoistym przeglądem platform i stanowisk kładących podwaliny pod partyjny światopogląd i zaplecze programowe. Młodym mówcą na konwencji demokratów w 2004 r. był Barack Obama, który cztery lata później został prezydentem. Konwencje z lat 2016 (wyścig między Hillary Clinton a Donaldem Trumpem) oraz 2020 (Donald Trump kontra Joe Biden) ujawniły osłabiające partie rozłamy i walki frakcji. W 2016 r. w poważnym kryzysie tożsamości byli demokraci, cztery lata później republikanie.
Zmiana kursu
Od czasu do czasu, raz na kilka dekad, jesteśmy w czasie konwencji świadkami czegoś jeszcze innego – propozycji na tyle zasadniczej zmiany kursu, że nowe oblicze partii może się stać wręcz nierozpoznawalne dla jej własnego elektoratu. Tak było w roku 1996 w Chicago podczas konwencji demokratów. Ubiegający się o reelekcję Bill Clinton przedstawił wówczas wizję rozwoju państwa promującą oportunizm ekonomiczny kosztem interesu grup, które demokraci tradycyjnie reprezentowali. Przypieczętował tę zmianę podpisaniem kilka dni później sławetnej reformy systemu pomocy socjalnej, która drastycznie przedefiniowała rolę w nim i stopień zaangażowania państwa. Jej skutkiem, choć widocznym dopiero po kilkunastu latach, było nasilenie się biedy, zwłaszcza wśród dzieci, przy historycznym wzroście nierówności ekonomicznych. Drugim skutkiem była wymiana pasażerów pędzącego w nowym kierunku pociągu demokratów. Masowo zaczęli z niego wysiadać prowincjusze i niebieskie kołnierzyki, ustępując miejsca bardziej majętnym i wykształconym mieszczuchom. Trend ten utrzymuje się do dziś.
Rok 2024 przyniósł nam podobne przeobrażenie,
Niechciana pamięć
Trzecia rocznica ucieczki Amerykanów z Afganistanu.
Powiedzieć, że ktokolwiek „obchodził” w USA trzecią rocznicę ostatecznego zakończenia amerykańskiej wojny w Afganistanie, byłoby sporą przesadą. Temat stał się okazją do rocznicowych esejów w magazynach poświęconych sprawom międzynarodowym, seminarium naukowego i paru wpisów na platformie X. Część mediów odnotowała, że talibowie urządzili paradę wojskową, chwaląc się sprzętem niemal bez walki oddanym przez wczorajszych okupantów i uciekającą afgańską armię. Pojawiły się pojedyncze reportaże o trudnym losie Afgańczyków. W tym niedoszłych uchodźców, dla których wciąż nie ma łatwej drogi poszukiwania azylu w Stanach. Jednak Amerykanie mogą przypomnieć sobie najdłuższą wojnę w historii USA głównie dlatego, że służy teraz jako pretekst do przedwyborczych ataków.
Prawicowa stacja Fox News grzmi, że to przez Bidena i Harris Rosja dokonała inwazji na Ukrainę w 2022 r. Gdyby bowiem USA nie „porzuciły” Afganistanu, Putin by się przestraszył i nie najechał swojego sąsiada ledwie kilka miesięcy później. Jeszcze mocniejszych słów używa gwiazda amerykańskich konserwatystów i kandydat na wiceprezydenta u boku Donalda Trumpa, J.D. Vance. Na wiecu w Karolinie Północnej mówił, że Kamala Harris dopuściła się w 2021 r. „zdrady”, Ameryka zaś doznała największego upokorzenia od czasów Sajgonu. Trump lapidarnie dodaje, że wraz z prezydenturą Bidena zaczął się „sezon na Amerykę” i każdy może w USA walić, ile chce. Słowem się nie zająknął, że sam zainicjował negocjacje z talibami w formacie z Ad-Dauhy, które doprowadziły do zakończenia amerykańskiej okupacji.
Fakt, że prawica atakuje Bidena za wycofanie się z Afganistanu, choć to samo obiecywał Trump, jest dobrą ilustracją problemu USA z tą wojną. W wyobraźni publicznej ścierają się jej dwie niedające się pogodzić wizje. I w przeciwieństwie do inwazji na Wietnam czy Irak, których mało kto chce bronić (albo wojny koreańskiej, o której niewiele osób pamięta), Afganistan jest niezabliźnioną raną w amerykańskiej pamięci.
Wojny sprawiedliwa i wieczna.
Te dwie sprzeczne wizje to wojna sprawiedliwa i wieczna wojna. Wedle pierwszej w przeciwieństwie do innych konfliktów zbrojnych XX i XXI w. amerykański atak na Afganistan cieszył się międzynarodowym poparciem i uzyskał mandat Rady Bezpieczeństwa ONZ. Nawet Władimir Putin, wówczas nowy prezydent Federacji Rosyjskiej, gotów był Amerykanów poprzeć. Co więcej, militarnie Afganistan okazał się zwycięstwem. Przynajmniej na początku. Amerykanie zaś nie musieli się uciekać do zakłamanej propagandy, żeby uzasadnić tę wojnę.
Nawet długoletnia okupacja i powoływanie kolejnych marionetkowych rządów w Kabulu są w wizji wojny sprawiedliwej uzasadnione. Przecież im dłużej Amerykanie stacjonowali w Afganistanie, tym więcej dziewczynek udało się posłać do szkoły, więcej kobiet zrobiło karierę i więcej młodych Afgańczyków zetknęło się z kulturą Zachodu. Każdy kolejny rok miał przybliżać moment, w którym rzeczywiście między Kabulem a Heratem, Mazar-i-Szarif i Kandaharem powstanie społeczeństwo obywatelskie i spójne świeckie państwo.
„Jeśli jednak wojna w Afganistanie była taka dobra, to właściwie dlaczego należało ją kończyć?”, brzmią logiczne wnioski z doprowadzonej do skrajności opowieści o wojnie sprawiedliwej. Tu trzeba się zderzyć z mitem przeciwnym – wizją Afganistanu jako wiecznej wojny. Mówi ona, że sam ogrom czasu – ponad pokolenie! – jest wystarczającym powodem zakończenia obecności w Afganistanie. W wizji Afganistanu jako wiecznej wojny – co do faktów prawdziwej – konflikt staje się wręcz kluczem do wyjścia z Bliskiego Wschodu i zakończenia epoki „wojny z terroryzmem” raz na zawsze. Dlatego zresztą, mimo że są na przeciwległych biegunach politycznych, ten sam wniosek wyciągali Trump i Biden. Chodziło nie tylko o monstrualne koszty i niskie poparcie społeczne dla wojny w samych Stanach, ale także o symboliczne zakończenie pewnej epoki. Zakończenie wojny w Afganistanie jawiło się jako niezbędny warunek ograniczenia uwikłania USA na Bliskim Wschodzie i umożliwienia regionalnej stabilizacji. Jednak dzisiejsze wsparcie Ameryki dla Izraela także ośmieszyło nadzieje, że za wycofaniem się z Afganistanu pójdzie szersze przewartościowanie polityki Waszyngtonu.
Tych wizji – wojny sprawiedliwej i wiecznej wojny – pogodzić się nie da. Na dłuższą metę trudno byłoby zresztą uzasadnić logicznie, dlaczego USA nadal powinny w Afganistanie być. Jeśli wojna była porażką, należało to upokorzenie zakończyć i nie ciągnąć przez kolejne dekady. Ale jeśli była zwycięstwem, chyba tym bardziej?
Trump jak Hamilton?
Demokraci i republikanie nie tylko zauważyli zapomniane regiony USA, ale coraz głośniej wołają: globalizacji i wolnemu handlowi już dziękujemy.
Amerykańska kampania wyborcza jest – wybaczą państwo truizm – pełna niespodzianek. Jedną z bardziej nieoczywistych stanowi to, że w ostatnich tygodniach karierę robi kolejne nazwisko. Nie Trump, nie Harris, nie Vance ani Biden. To Alexander Hamilton. Tak, ten sam Alexander Hamilton, jeden z ojców założycieli Stanów Zjednoczonych, pierwszy sekretarz skarbu młodej republiki, którego uważa się także za twórcę dolara i którego wizerunek od ponad stu lat zdobi najpopularniejsze amerykańskie banknoty.
Dlaczego jednak publicyści, eksperci z think tanków i doradcy polityczni postanowili sobie przypomnieć o Hamiltonie właśnie? Powodów mogłoby być wiele, bo jego biografia pełna była zasług dla powstającego państwa. A niemal 10 lat temu, po premierze popularnego musicalu poświęconego Hamiltonowi i zatytułowanego jego nazwiskiem, zainteresowanie nim tylko wzrosło. Dziś chodzi jednak nie o zasługi ani legendarną śmierć w pojedynku z marzącym o pozycji prezydenta USA rywalem Aaronem Burrem.
Przyczyną ponownego zainteresowania Hamiltonem jest jego stanowisko w sprawie przemysłu. W swoim czasie jako jeden z najbardziej wpływowych twórców amerykańskiej polityki gospodarczej i systemu finansowego opowiedział się za protekcjonizmem i wprowadzeniem ceł i taryf. Stany Zjednoczone muszą pobierać cła, by uwolnić się od zadłużenia u zamorskich potęg, ale i by uniezależnić się od kosztownego importu. Właśnie dlatego – uważają niektórzy – młoda republika dziś jest światową potęgą, bo dzięki Hamiltonowi postawiła kiedyś nie na handel zbożem, ale na ochronę krajowego rynku i rozbudowę przemysłu. Coraz większe i bardziej wpływowe grono na amerykańskiej prawicy mówi zatem: „Musimy wrócić do Hamiltona!”.
Za tym hasłem kryje się jednak coś więcej. Choćby rosnące niezadowolenie z globalizacji, porzucenie dotychczasowych dogmatów partii republikańskiej, poszukiwanie nowej tożsamości amerykańskiego konserwatyzmu i debata o takich świętościach jak status dolara.
Złote lata i co dalej?
Po 1989 r. poparcie dla wolnego handlu, obniżania ceł i taryf oraz łagodzenia regulacji – wyrażające się w kolejnych umowach handlowych obejmujących coraz większe partie globu – było w USA niemal powszechne. Co prawda, przeciwko włączeniu Chin do Światowej Organizacji Handlu protestowały związki zawodowe i niektórzy akademicy, ale obie liczące się partie miały to w nosie. Zwolennikami liberalizacji handlu – i otwarcia na Chiny – byli i demokraci, i republikanie. Jeszcze wcześniejszą umowę NAFTA, dziś niepopularną i budzącą krytykę obu stron, poparło nawet więcej republikańskich senatorów niż demokratów. U progu XXI w. wydawało się, że jeśli chodzi o relacje handlowe, naprawdę obserwujemy „koniec historii”. Protekcjonizm umarł, a prędzej czy później wszystkie kraje otworzą się na handel albo podzielą los Korei Północnej.
Te złote lata nie trwały jednak wiecznie. Po 2008 r., na początku nieśmiało, amerykański główny nurt zaczął dostrzegać coś więcej niż pozytywne skutki wolnego handlu. Chiny bynajmniej nie stały się demokracją ani nie otworzyły rynku dla wielkich amerykańskich koncernów (jak choćby Polska). Import coraz tańszych dóbr codziennego użytku i przenoszenie miejsc pracy do innych krajów oznaczały wyrok śmierci dla wielu miast i miasteczek przemysłowych regionów USA. Sprzeciw wobec tego stał się motywem przewodnim kampanii Donalda Trumpa w 2016 r. Jego przeklinanie Chin, wolnego handlu i tragicznych konsekwencji globalizacji dla amerykańskiego przemysłu i bezpieczeństwa spowodowało, że nowojorski miliarder podbił serca białej klasy robotniczej.
Król bidoków
J.D. Vance wykiwał już chyba wszystkich w amerykańskiej polityce – ale musi uważać, żeby nie wykiwać też samego siebie.
Na początek odrobina prywaty, żeby czytelnicy mogli dobrze mnie zrozumieć. Ja też przeczytałem książkę Vance’a i przez długi czas byłem pod jej silnym wpływem. „Elegia dla bidoków” ukazała się w czerwcu 2016 r. i natychmiast stała się absolutnym hitem. Sprzedażowym oraz intelektualnym, co ma miejsce coraz rzadziej, zwłaszcza w przypadku autorów nieznanych i debiutujących. Świat wyglądał wtedy nieco inaczej niż teraz, na pewno jeśli patrzy się na niego z pozycji szeroko pojętego liberalizmu. Donald Trump coraz wyraźniej czołgał się po republikańską nominację prezydencką, żeby kilka miesięcy później pokonać Hillary Clinton w wyborach, które zdefiniowały politykę pierwszych dekad XXI w. Na początku, jeśli czytelnicy wybaczą tę wycieczkę w przeszłość, nikt Trumpa ani do końca nie rozumiał, ani nie brał na poważnie. Dopiero kiedy ten zmiótł z planszy Clinton, modelową kandydatkę liberalnych elit, stał się poważnym graczem i obiektem zaawansowanych badań czy diagnoz społecznych.
Podłoże.
Wpisany w szerszy kontekst Trump nie był oczywiście aż takim odchyleniem od normy. W końcu chwilę wcześniej wydarzył się brexit, inny polityczny happening. Na Węgrzech szalał Viktor Orbán, a w Polsce trwał już demontaż instytucji państwowych pod szyldem Zjednoczonej Prawicy. Narendra Modi cementował swoje poparcie w Indiach, a Jair Bolsonaro właśnie wjeżdżał na autostradę po prezydenturę w Brazylii. Niby ta populistyczno-antyestablishmentowa rewolucja była wokół nas wszędzie, niby formacje sceptyczne wobec liberalnej demokracji pokonywały centrum atakami z lewa i z prawa, a jednak wciąż brakowało odpowiedzi na kluczowe pytanie: dlaczego?
W świecie nauk społecznych furorę robił wtedy artykuł Pippy Norris i Ronalda Ingleharta, naukowców z Uniwersytetu Harvarda. Dowodzili oni, że eksplozja poparcia dla populistów wzięła się z wybuchowej mieszanki marginalizacji ekonomicznej i poczucia wykluczenia kulturowego. Ludzie, którzy głosowali na Trumpa, europejskich antyliberałów czy torysów chcących rozwodu z Brukselą, przez lata odczuwali pogorszenie swojego statusu materialnego, głównie z powodu procesów związanych z globalizacją, takich jak automatyzacja produkcji, przenoszenie jej do Azji czy Ameryki Łacińskiej. Jednocześnie mieli wrażenie, że nie rozpoznają już świata, który ich otacza. Nie rozumieją i nie akceptują procesów społecznych uderzających w ich fundamenty kulturowe: sekularyzacji, zmiany modelu rodziny, emancypacji kobiet czy pełniejszego włączania mniejszości w życie społeczne. Cytując tytuł innej głośnej książki z tego okresu, popularnej również w Polsce monografii Arlie Russell Hochschild, stali się „Obcymi we własnym kraju”.
Nie brakowało więc analiz tego, co działo się w rozwiniętych społeczeństwach. Co nie znaczy, że stało się to zrozumiałe, bo język analiz socjologicznych, nawet najbardziej przystępny, był wciąż wyłącznie zestawem skomplikowanych diagnoz, opatrzonych komentarzami o złożoności tych procesów. Naukowcy, zgodnie z podstawowymi zasadami ich zawodu, zastrzegali, że mogą się mylić, a w różnych krajach przyczyny eksplozji populizmu mogą być diametralnie różne. Brakowało kogoś, kto powiedziałby światowej opinii publicznej, na czym naprawdę polegały te marginalizacje i wykluczenia. Ale w życiu codziennym, w zmaganiach z rzeczywistością, a nie na wykresach opatrzonych zdaniami długimi na kilkanaście linijek.
Europa niech broni się sama
Najgłośniej przeciwko zaangażowaniu USA w wojnę w Ukrainie protestuje radykalna prawica. I liczy, że Trump wróci do władzy Nowa zimna wojna w jednym kluczowym aspekcie jest nie kontynuacją, ale zaprzeczeniem tej pierwszej. Niegdyś w USA to lewica i skrajna lewica były przeciwne zaangażowaniu Waszyngtonu w konfrontację militarną ze Związkiem Radzieckim, wojnie w Wietnamie i wyścigowi zbrojeń. A im dalej na prawo, tym żywsze były antykomunizm, wrogość do ZSRR i wsparcie dla proxy wars, wojen przez pośredników, toczonych przez USA i ZSRR w krajach od Afganistanu po Nikaraguę.









