Tag "Jarosław Kaczyński"

Powrót na stronę główną
Felietony Roman Kurkiewicz

Przykro już było, będzie tylko przykrzej

Wygaszanie się Andrzeja Dudy jako prezydenta jest dojmująco przykrym widowiskiem. Dziesięć lat konieczności przyglądania się człowiekowi bez właściwości i kręgosłupa, z pokracznym poczuciem własnych kompetencji na stanowisko, do którego nie powinien był się zbliżyć, było udręką, okraszaną gorzkim memicznym uśmiechem. Na całej tej „prezydenturze” położyła się cieniem jedna z pierwszych decyzji: ułaskawienie Kamińskiego i Wąsika w 2015 r., co przyklepał jeszcze potem łopatą kolejnego ułaskawienia w 2024 r., kiedy zapadł prawomocny wyrok w ich sprawie. Wszystko o tamtych żenujących i kompromitujących decyzjach „prezydenta” już napisano i powiedziano.

W ostatnim miesiącu pobytu w pałacu Andrzej Duda sięgnął po raz kolejny po swój przywilej ułaskawiania politycznych przyjaciół i partyjnych kompanów – teraz zainwestował w polityczną przyjaźń z nadchodzącym po PiS faszyzmem, ułaskawiając Roberta Bąkiewicza, skazanego za zrzucenie ze schodów kościoła aktywistki Katarzyny Augustynek, znanej jako Babcia Kasia. Za „Gazetą Wyborczą: „Doszło do tego w trakcie protestu kobiet w Warszawie w 2020 r., jednego z wielu, jakie wybuchły po ogłoszeniu przez Trybunał Konstytucyjny zmian w prawie dotyczącym aborcji. Środowiska narodowe mobilizowały się wtedy w obronie kościołów przed protestującymi. Bąkiewicz i jego ludzie pilnowali tego dnia wejścia do kościoła św. Krzyża na Krakowskim Przedmieściu. Protestujące kobiety były usuwane siłą. Babcia Kasia nie była jedyną poturbowaną aktywistką”.

Bąkiewicz, jeden z organizatorów Marszów Niepodległości, prezentujących skrajne prawicowo-faszystowsko-rasistowskie hasła i agresję, udających pielgrzymki oddanych katolików z dziećmi, beneficjent pisowskich dopłat do wszystkiego, co ksenofobiczne, nienawistne, pseudopatriotyczne, jest po prostu twarzą (wykrzywioną często w grymasie nienawiści) brunatniejącej Polski, Polski bojówkarskiej coraz częściej i ostentacyjnie bezkarnej. Andrzej Duda swoim aktem łaski nie tyle nawet żyruje faszyzującą przemoc, ile stawia ją poza prawem. To, że doktor Duda prawa nie rozumie na żadnym poziomie, dowiódł sam przez obie kadencje. Ten gest jest jednak czymś innym, jest poszukiwaniem akceptacji wśród najskrajniejszych ze skrajnych, choć pojęcie skrajności politycznej prawicy jest dziś powszechnie akceptowane w politycznym centrum. Narastająca atmosfera pogromowej nienawiści

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Hołownia, czyli harakiri

Polska 2050 rozsypuje się na naszych oczach. A koalicja?

Wybory prezydenckie, ich wynik i cała otoczka polityczna – to wszystko zmieniło polską politykę. Przegrana Trzaskowskiego wepchnęła obóz rządzący w stan zapaści. Jego liderzy sprawiają wrażenie, jakby wciąż nie wyszli z szoku. A my na to patrzymy.

I oto zobaczyliśmy, jak marszałek Sejmu Szymon Hołownia właśnie popełnił polityczne harakiri. On i jego partia. Bo został złapany, jak zajeżdżał do domu europosła PiS Adama Bielana, by po nocy knuć z Jarosławem Kaczyńskim.

Widzimy też, jak Donald Tusk się szarpie i przekłada rekonstrukcję rządu. W zasadzie pozostaje tylko jedno pytanie: czy koalicja ma szansę wywinąć się z kłopotów, czy to już równia pochyła?

Zacznijmy od Hołowni. Sam się przyznał, że dwukrotnie spotykał się z Kaczyńskim w mieszkaniu Bielana późną nocą. O czym rozmawiali? To również wiemy – o rządzie technicznym, którego Hołownia mógłby być premierem, o przedłużeniu jego marszałkowania, o zwołaniu Zgromadzenia Narodowego, które ma przyjąć prezydencką przysięgę Karola Nawrockiego. Plus polityczne ploteczki.

Tak naprawdę to, o czym Hołownia z Kaczyńskim rozmawiał, co ustalał, nie ma już wielkiego znaczenia – samo spotkanie zmieniło układ sił.

Hołownia, zanim wyszły na jaw nocne konszachty z PiS, już był politykiem mocno poobijanym. Jego wynik wyborczy – 4,99% poparcia w pierwszej rundzie – pokazał, że wpływy lidera Polski 2050 są gasnące. Wnioski z tego szybko wyciągnęło PSL, które przyjęło uchwałę o zakończeniu współpracy z partią Hołowni. Ta została więc sama na scenie politycznej, bez struktur i bez sojuszników. Także bez szans na samodzielne wejście do Sejmu, bo w sondażach nie przekracza 5%.

Nocne spotkanie z Kaczyńskim było dla tej resztki wyborców Hołowni potężnym ciosem. Szedł on bowiem do polityki jako człowiek czysty, prostolinijny. To się podobało, w wyborach w 2020 r. w pierwszej turze uzyskał 13,87% poparcia. Ten kapitał pozwolił mu przetrwać do 2023 r., zawrzeć koalicję z PSL i wprowadzić do Sejmu 31 posłów. Ale półtora roku marszałkowania i różnych zwrotów oraz nieudane tegoroczne wybory mocno nadszarpnęły jego pozycję. A knucie z Kaczyńskim, w tajemnicy nawet przed najbliższymi współpracownikami, ostatecznie ją zrujnowały.

Nie ma bowiem dziś powodu, by głosować na Hołownię i jego partię, gdyż nie wiadomo, co ją wyróżnia. Nie wiadomo, czego chce (poza stanowiskami), w oczach wyborców jest ugrupowaniem niepotrzebnym. A Hołownia z idealisty przeistoczył się w krętacza i intryganta. Gdy ujawnione zostały jego nocne kontakty z Kaczyńskim, pojawiła się teoria, że może to być wstęp do jakiegoś odwrócenia sojuszy, do wyjścia Polski 2050 z koalicji.

Szybko jednak się okazało, że to strachy na lachy. Politycy Polski 2050, postawieni wobec wyboru: lojalność wobec Hołowni czy stanowisko, zaczęli wybierać to drugie. Dziś zatem Hołownia nie ma ani twarzy, ani wyborców, ani partii, która jest zbiorem kilkudziesięciu ludzi grających na siebie.

Mogliśmy o tym się przekonać podczas środowego głosowania nad nowelizacją ustawy zwiększającej wydatki budżetowe na budownictwo społeczne. Ta ustawa to oczko w głowie Lewicy, pilotował ją zresztą jej przedstawiciel w Ministerstwie Rozwoju

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Przebłyski

Duda Wieszatiel

Taki był milutki. Gładko uczesany prymusik gładko wygłaszający frazesy. Mimo to Kaczyński przez cztery lata nie miał z Dudą kontaktu. Źli ludzie plotkują, że to z powodu bratanicy, ale kto by im wierzył? Na koniec urzędowania mógłby Duda choć trochę naprawić to, co zepsuł. Wiele osobiście, a jeszcze więcej, tolerując działania i podpisując ustawy przygotowane przez Ziobrę i jego pomagierów. Zamiast naprawy lub choćby skruchy Duda wybrał atak. Na kogo? Na sponiewieranych przez siebie sędziów. Mówi o nich językiem, którego używa jego otoczenie: spóła, koryto, zdrada. Sędziom grozi, że jak się nie opamiętają, to zostaną wyrzuceni bez prawa do stanu spoczynku. A może ich spotkać coś jeszcze gorszego, bo „dawno nikogo nie powieszono za zdradę”. Czyżby Duda znalazł sobie zajęcie po prezydenturze? Szykujcie mu katowskie wdzianko.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Jerzy Domański

Schadzka kombinatorów

Koalicja. Słowo, które sieje popłoch nawet wśród najbardziej przebiegłych polityków. Zawodową chorobą koalicjantów jest bezsenność. Bo nie znają dnia ani godziny, kiedy partner polityczny wykręci im jakiś paskudny numer. Koalicja to takie porozumienie polityków, które od pierwszego dnia prowadzi do rozwodu. A skoro taki ma być finał, to trzeba cały czas zbierać haki, które mogą się przydać na wypadek konfliktu wewnątrz koalicji.

W wielu krajach Unii Europejskiej od dawna nie da się zmontować rządu bez porozumienia kilku partii. Tamtejsze elity miały więc czas na wypracowanie reguł, których wszyscy muszą przestrzegać, żeby przeżyć. W Polsce też mieliśmy już takie porozumienia. Z rozmaitymi rezultatami, mimo że dotyczyły tylko dwóch partii. Od półtora roku mamy koalicję czterech partii, a jakby pogrzebać, to jest ich tam więcej. Co w oczywisty sposób musi komplikować sterowanie takim organizmem. Zmniejsza się skuteczność rządzenia, a zwiększają spory. Często ambicjonalne o drobiazgi.

Koalicja 15 Października to zbiór partii mających nawet w niektórych kluczowych sprawach odrębne programy. Co więc je łączy? Bardzo krytyczny stosunek do partii Kaczyńskiego i Ziobry. To silna więź, na której przy dobrej woli i założeniu, że niezbędne

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Dlaczego PiS wygrywa wybory

20 lat dzielenia Polaków zrobiło swoje

Prof. Filip Pierzchalski – politolog, dr hab. w Katedrze Teorii Polityki i Myśli Politycznej Wydziału Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego. W pracy badawczej zajmuje się fenomenem przywództwa politycznego i socjotechniką polityczną. Ostatnio opublikował książkę „Widzialność zawiści. O resentymencie w życiu politycznym”.

Kampania prezydencka pana nie zaskoczyła.
– Jesteśmy w takim miejscu, że polityka ma wiele wymiarów, ale nie może nam uciec jej wymiar emocjonalny czy afektywny. To, czego teraz doświadczyliśmy, jest tego rezultatem. Po prostu w Polsce od co najmniej dwóch dekad działa inżynieria emocjonalna, inżynieria polityczna bazująca na aktywowaniu i wygaszaniu różnych emocji.

Czyli ludzie nie myślą kategorią swoich interesów?
– To pytanie politologiczne, czy w XXI w. stać nas na nową ideologię. Bo jednak cały czas odgrzewamy XIX-wieczne projekty ideologiczne, zakorzenione w myśli liberalnej, konserwatywnej, socjalistycznej. Rzeczywiście, jest jakiś nowy pomysł – ruchy ekologiczne. Czyli poruszamy problemy środowiskowe, co stanowi pozytywną ideologiczną próbę odpowiedzi na wyzwania współczesności.Ale moim zdaniem polskie wybory pokazały po raz kolejny, że wymiar emocjonalny, afektywny polityki jest bardziej aktualny. To nie tylko wojna plemion, o której w „Przeglądzie” mówił prof. Lech Szczegóła. Ta wojna stanowi jeden element polityki. Drugi – to socjotechnika polityczna w wymiarze emocjonalnym, propaganda emocjonalna, ale też audiowizualna. Ten wymiar jest sugestywny i nad wyraz skuteczny, a prawa strona to zdominowała.

Emocje nas jednoczą

Bardzo?
– Było to widać przed drugą turą u Trzaskowskiego, który mówił: chcę być prezydentem wszystkich Polaków. Ale czy można być dzisiaj prezydentem wszystkich Polek i Polaków? Odpowiedź jest oczywista – nie. Ktoś, kto tak myśli, błądzi. Jesteśmy dwie albo trzy dekady za takim myśleniem. To nie jest czas Aleksandra Kwaśniewskiego. Dzisiaj powiedzenie: będę prezydentem wszystkich Polek i Polaków, okazuje się wtórne i bez sensu. Bo dziś to emocje, w wymiarze ponadjednostkowym, grupowym, nadają nam wspólne ramy doświadczenia. Te emocje tworzą wspólnotę. Prawa strona, bazując na doświadczeniach oraz na fenomenie prawicowego populizmu, nazwanego także angry populism, czyli wściekłego populizmu, który oczywiście kojarzymy z Donaldem Trumpem, znakomicie w to gra.

Więc?
– Więc mamy instrumentalizowanie emocji negatywnych. Poprzez odwoływanie się do naszych emocji pierwotnych, tych, które mamy ewolucyjnie przyporządkowane do homo sapiens. Każdy z nas ma wrodzone poczucie lęku i strachu. To emocja pierwotna. Ale to, co będzie wywoływało ten lęk czy strach, jest już kwestią inżynierii, o której mówimy.

Możemy zagrać na różnych emocjach i te przepływy, te fluktuacje między grupami wyborców za chwilę mogą całkowicie się odwrócić, przetasować, bo emocje mają to do siebie, że są bardzo skuteczne, ale krótkotrwałe. Trzeba pamiętać, że nowy sposób myślenia wynikający z trumpizmu polega na tym, że budujemy emocjonalne doświadczenie, ale to jest tymczasowe. Często też bardzo powierzchowne, co również w badaniach wychodzi.

To mnie nie dziwi.
– Wiemy, że tzw. statystyczni Polacy mają, po pierwsze, bardzo krótką pamięć polityczną. Po drugie, ich identyfikacja ideologiczna jest zerowa, bo ich wiedza polityczna jest zerowa. Tym bardziej są więc podatni na bodźce emocjonalne, na te krótkie epizody, które wzbudzają w nich raczej reakcje negatywne niż pozytywne.

Mamy dzisiaj do czynienia z zupełnie innymi ludźmi, którzy są zanurzeni w nowych mediach. I to zmienia ich percepcję. Nowe media, nowe technologie – w nich rozegrała się kampania wyborcza. Widzimy, że aktywność sztabu PiS była tam o wiele większa niż sztabu PO. No i niestety chyba dużo racji jest w stwierdzeniu, że ten system był wspomagany przez Amerykanów. Algorytmy pomagały.

Działały tak, by przyciągać uwagę?
– Dziś to się ładnie nazywa, że działały, żeby stworzyć kulturę fanowską wśród wyborców. Na zasadzie, że ja cały czas śledzę posty mojego bohatera. One są krótkie, emocjonalne, często audiowizualne. A ja robię to w sposób permanentny, cały czas patrzę w komórkę.

To tak zmieniło komunikację społeczną?
– Użytkownicy sieci przede wszystkim nie potrafią skoncentrować uwagi przez dłuższy czas na komunikacie, na treści. Dotrzeć do nich mogą tylko krótkie komunikaty, bo mamy zalew informacji, więc ludzie scrollują i wybierają hasłowo, co ich interesuje. Rzadko który mówi: sprawdzam, stąd uwagi o postpolityce i postprawdzie, bo nie mamy czasu na sprawdzanie, czy to jest deep fake news, czy prawda. Po prostu albo coś nam się podoba, albo nie, coś wzbudza emocje bądź nie.

Mamy więc zmiany percepcyjne, ludzie nie są w stanie długo koncentrować uwagi na treściach politycznych. W tym sensie przy tworzeniu kampanii należy zakładać, że społeczeństwo to zbiór różnych doświadczeń emocjonalnych.

My – patrioci, oni – gorszy sort

Jakich?
– Najważniejszym momentem jest przełożenie indywidualnego doświadczenia emocjonalnego, naszej indywidualnej reaktywności na coś zbiorowego, ponadjednostkowego. To jest klucz.

Trzeba zbudować jakąś opowieść, narrację emocjonalną, tak jak to zrobił Nawrocki i w jakiejś mierze próbował robić Trzaskowski. W tym momencie pojawiają się osoby, dla których to jest właśnie ich kandydat. On nie będzie kandydatem wszystkich Polek i Polaków, tylko tych, którzy akurat w tym momencie znaleźli się na podobnej płaszczyźnie emocjonalnej i to ich połączyło. A to mogą być ludzie kompletnie różni, o różnych statusach społecznych, ekonomicznych i światopoglądowych. Na Nawrockiego może głosować inteligent z Żoliborza, ale też mikroprzedsiębiorca z Raciborza i małohektarowy rolnik z Nowej Wsi Wielkiej.

Czyli chyba powinniśmy trochę przeformatować nasze myślenie, bo jednak fenomen nowego prawicowego populizmu i to, co się stało, sprawia, że, owszem, mamy wojnę plemion, ale te plemiona też są cały czas poddawane różnym bodźcom i często przebodźcowane.

I tak już będzie?
– Moim zdaniem polityka nie może przejść dzisiaj obojętnie obok tzw. emocji zbiorowych. A to są takie emocje, których nie mogę przeżywać sam, przeżywamy je tylko wspólnie.

Składają się na to trzy elementy. Pierwszy to element percepcyjny. Kluczowym zmysłem w rozpoznaniu świata, tej rzeczywistości nam najbliższej, także politycznej, jest zmysł wzroku. Dlatego w kampaniach politycznych kładzie się tak wielki nacisk na przekaz wizualny.

Drugi element to ten moment, kiedy jesteśmy w stanie odpowiedzieć z taką samą emocją na to, co widzimy w naszym otoczeniu. Jak zakończył wieczór wyborczy Karol Nawrocki? Odwołał się do tej wspólnoty, która jest budowana na doświadczeniu

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Jerzy Domański

Czarne jest zawsze czarne

Naród wybrał, więc akceptujemy tego prezydenta. Jakikolwiek by był. Po wyborach słyszę prawie wyłącznie takie głosy. Dwa obozy, jeden chór.

Pora więc powiedzieć, że wynik z 1 czerwca nie sprawił, że ci, którzy kradli, oszukiwali, zatrudniali rodziny i kumpli na państwowych posadach, wyprowadzali miliony złotych dla swoich, stali się nagle krystalicznie porządnymi obywatelami. A tak można by pomyśleć, gdy wyszli z biało-czerwonymi flagami, udając patriotów. Chętnie znowu poprowadzą naród. Przez osiem lat rządzili i, korzystając z krótkiej pamięci wyborców, już chcą wracać. Na posady. Może im się udać ten comeback, bo nieudolność koalicji rządzącej jest jeszcze większa niż to, co pokazał sztab Trzaskowskiego. Towarzystwo wzajemnej adoracji tak potykało się tam o własne nogi, że z nimi na pokładzie nikt by wyborów nie wygrał.

Obóz PiS, doraźnie zbratany z Konfederacją, minimalnie wygrał, bo kampanię Nawrockiemu organizowali i opłacali ludzie ze starej władzy. Skrajnie zdesperowani i zmotywowani. Porażka Nawrockiego oznaczałaby dla nich przyśpieszenie dochodzeń

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Smoleński kult, smoleński hochsztapler

15 lat kłamstw, które niszczą Polskę

Mija 15 lat od katastrofy smoleńskiej. To tragiczna data w polskiej historii, śmierć poniósł prezydent RP, a także wiele wybitnych postaci naszego życia politycznego. To już się nie zmieni – historię III RP dzielimy na tę przed Smoleńskiem i tę po Smoleńsku. Miesiące po katastrofie uważamy za czas narodowej traumy. Tym bardziej boli, że Smoleńsk został tak bezwzględnie wykorzystany w polskiej polityce, że żałoba, publiczny żal – stały się towarem. Po trumnach do władzy – pisaliśmy już kilka tygodni po katastrofie.

Nieustannie podsycana wiara, że 10 kwietnia 2010 r. pod Smoleńskiem doszło nie do katastrofy, lecz do zamachu, stała się polityczną religią, otwierającą PiS drogę do władzy. Głównym jej męczennikiem był Jarosław Kaczyński, a kapłanem – Antoni Macierewicz. To on miał wykryć zbrodnię.

Pamiętamy te powtarzające się co miesiąc sceny – Kaczyńskiego na drabince, wołającego, że Antoni już jest blisko, że za chwilę ujawni straszliwą prawdę. Oczywiście nic takiego nie następowało. Nawet wtedy, gdy PiS przez osiem lat rządziło, miało pod sobą wszystkie państwowe służby i prokuraturę – nic nowego w sprawie katastrofy smoleńskiej nie zostało przedstawione. Mieliśmy za to kłamstwo za kłamstwem. Wszystko po to, by budować, a potem podtrzymywać emocje wokół katastrofy: że zorganizowano zamach, że winni zostaną ujawnieni, a w zasadzie od początku wiadomo, że to Rosjanie i Tusk.

Szło to wielotorowo. Pisowskie media szalały, co tydzień racząc nas kolejnymi bredniami: że na lotnisku była sztuczna mgła, że rozpylono hel, że Tu-154M ściągnięto magnesem. Że tupolew to przerobiony bombowiec i powinien wytrzymać upadek z 80 m, a brzoza nie urwała skrzydła, tylko Rosjanie sami ją złamali. Poza tym w skrzydle była bomba, były dwa wybuchy, trzy osoby przeżyły, a rannych dobijano. A na koniec Tusk gratulował zamachu Putinowi. To tylko część bzdur wynotowanych z tamtych dni.

Inaczej zachowała się prokuratura. Najpierw śledztwo w sprawie katastrofy prowadziła Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie. Potem przejęła je Prokuratura Krajowa. I od marca 2016 r. prowadzi je Zespół Śledczy nr 1 Prokuratury Krajowej. Rozpostarto przed nim czerwony dywan, bo PiS wierzyło, przynajmniej oficjalnie, że udowodni on tezę o zamachu. Prokuratura zarządziła więc ekshumacje, nie licząc się ze sprzeciwem rodzin. Pobrano próbki ze szczątków ofiar i wysłano je do trzech laboratoriów za granicą: jednego we Włoszech i dwóch w Wielkiej Brytanii, wierząc, że badania wykażą ślady materiałów wybuchowych. Próbki ciał, jak zapowiadano początkowo, miały być zbadane w ciągu pół roku, potem te terminy się przedłużały. „Te ekshumacje już dawno są zakończone, z tego, co wiem, niczego nie wniosły do śledztwa, oprócz konkluzji, że pasażerowie ponieśli śmierć w wyniku obrażeń typowych dla katastrofy komunikacyjnej”, mówił w „Przeglądzie” (nr 16/2022) dr inż. Maciej Lasek, poseł PO, członek komisji Millera, były przewodniczący Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych. A dlaczego prokuratura trzyma wyniki badań w tajemnicy? Odpowiedź jest prosta – bo śledztwo jeszcze nie jest zakończone.

Według rzecznika Prokuratury Krajowej akta sprawy liczą już 1979 tomów. W ramach śledztwa weryfikowanych jest równolegle wiele wersji kryminalistycznych. By je sprawdzić, uzyskano już kilkaset opinii i ekspertyz biegłych różnej specjalności i przesłuchano ponad 1000 świadków.

W 2016 r. powołano międzynarodowy zespół biegłych z zakresu medycyny sądowej, którego zadaniem było m.in. określenie przyczyny zgonu, mechanizmu oraz okoliczności powstania stwierdzonych u ofiar obrażeń. „W sumie biegli wydali blisko 200 opinii medycznych, w tym opinie wstępne, uzupełniające i opinię końcową z zakresu medycyny sądowej”, mówił rzecznik Prokuratury Krajowej.

W 2019 r. powołano zaś międzynarodowy zespół biegłych, który miał wydać opinię w zakresie okoliczności katastrofy, w tym jej przyczyn i przebiegu. Zespół opinię przekazał – ta została przesłana tłumaczowi przysięgłemu, by ją przetłumaczył z angielskiego na polski. „Po przetłumaczeniu opinia zostanie poddana analizie w świetle pozostałego materiału dowodowego” – to słowa rzecznika. Ale oddajmy prokuraturom sprawiedliwość – swoją syzyfową pracę prowadzą, nie zaśmiecając opinii publicznej kłamstwami. To było domeną Antoniego Macierewicza.

Macierewicz, jeszcze jako poseł opozycji, prowadził w Sejmie zespół parlamentarny ds. katastrofy. Gdy PiS przejęło władzę, jako minister obrony powołał na bazie tego zespołu podkomisję. Było to w lutym 2016 r. – jej pierwsze posiedzenie odbyło się 7 marca. Podkomisja kosztowała państwo polskie 33 mln zł. Wiemy, że były to pieniądze wyrzucone w błoto. Ale jaki te działania tworzyły image! Tłum na miesięcznicach skandował: „Antoni! Antoni!”, a Macierewicz w glorii wielkiego śledczego mógł jeździć po klubach „Gazety Polskiej”, po salach parafialnych i opowiadać o wybuchach, bombach i spiskach.

Co istotne, żaden z członków podkomisji nie badał wcześniej katastrof lotniczych. Była więc organem złożonym

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Roman Kurkiewicz

Jajecznica uczyni prezydentem?

Powiedzieć, że kampania wyborcza na urząd prezydenta jest spektaklem żałosnym i urągającym rozumowi – to jakby wciąż za mało powiedzieć. Staram się zasadniczo trzymać z daleka, od dwóch dekad nie mam w domu telewizora, ale i tak dzisiaj człowiek pracujący na komputerze jest z definicji zaplątany w sieć społecznościówek takich czy innych. Dawnego Twittera, dzisiaj X, od zawsze obchodzę z daleka, ale odpryski wiralowych, czyli rozchodzących się najintensywniej, filmików, komentarzy, ekscesików dopadają człowieka i tak. I to bezwzględnie.

Ileż razy wyświetliła mi się sejmowa konfrontacja Romana Giertycha z Jarosławem Kaczyńskim, po tym jak ten drugi nazwał mecenasa Romana największym sadystą odpowiedzialnym bezpośrednio za śmierć Barbary Skrzypek. Górujący niemożebnie nad prezesem PiS poseł koalicji protekcjonalnie odsyłał do ław i zalecał spokój Kaczyńskiemu, który widowiskowo zaprotestował przeciwko zwracaniu się do niego na ty i okrasił tę reprymendę archaicznym, rozczulającym w sumie epitetem „łobuzie”. Giertych konsekwentnie wyjaśniał, że pozwala sobie na taką poufałość, gdyż zgodne z ustaleniami genealogów jest wujkiem Kaczyńskiego. „Mów mi wuju, Jarku” już przeszło do historii najbarwniejszych potyczek parlamentarnych III RP. A sama scenka będzie w najbliższym czasie fajerwerkiem oglądalnościowym.

Perory Kaczyńskiego, w tym ta o sadyzmie Giertycha, były doskonałym przykładem i ilustracją, na jak cyniczne, potężne i groźne tory emocji prezes chciałby skierować całą kampanię wyborczą. Krzyki jego sejmowych akolitów i akolitek „morderca!” skierowane do posła Giertycha nie wymagają komentarza. Cały ten rejwach znajdzie zapewne kontynuację w komisji regulaminowej.

Okazji do zachowania milczenia nie wykorzystał Andrzej Duda (w tej roli zostaje mu już niewiele ponad 100 dni), który popisał się komentarzem w mediach społecznościowych: „Myślę, że w ramach rozpaczliwej próby odwrócenia uwagi opinii publicznej od fiaska »kampanii antymigracyjnej« premiera Tuska

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Prokurator wyklęta

Ewa Wrzosek za czasów rządów PiS była represjonowana, bo walczyła o praworządność. Teraz też odsądza się ją od czci i wiary

„Nie ma w prokuraturze (…) prokuratora bardziej zawziętego, bardziej nienawistnego, bardziej upolitycznionego i upartyjnionego w sensie zachowania, pełnego jadu wobec środowiska, które reprezentuje i uosabia przede wszystkim Jarosław Kaczyński, niż właśnie pani Wrzosek”, stwierdził Zbigniew Ziobro. Były minister sprawiedliwości i prokurator generalny odniósł się w ten sposób do śmierci Barbary Skrzypek. Zaufana prezesa Prawa i Sprawiedliwości zmarła w swoim domu na zawał serca trzy dni po przesłuchaniu w prokuraturze przeprowadzonym przez Ewę Wrzosek w śledztwie dotyczącym tzw. dwóch wież.

Fala hejtu i gróźb

Politycy PiS i wspierające ich media rozpętali nagonkę na panią prokurator, obwiniając ją o śmierć byłej sekretarki Jarosława Kaczyńskiego. Wrzosek została okrzyknięta „morderczynią” i „funkcjonariuszką partyjną”. A zbuntowany zastępca prokuratora generalnego Michał Ostrowski powiedział, że „ta sytuacja budzi poważne wątpliwości, czy pani Barbara Skrzypek zmarła z przyczyn naturalnych, czy wskutek tego przesłuchania”. Ostrowski nie rozwinął swojej myśli, ale dla wyznawców PiS przekaz był jednoznaczny: Wrzosek musiała znęcać się fizycznie i psychicznie nad przesłuchiwaną. Prawdopodobnie przystawiała jej pistolet do głowy, biła pałką, oblewała zimną wodą, świeciła lampą po oczach i groziła wieloletnią odsiadką, by wymusić zeznania obciążające Kaczyńskiego. Problem w tym, że Barbara Skrzypek nie wniosła żadnych uwag co do czynności przesłuchania, nie złożyła żadnych skarg na niewłaściwe traktowanie. Nic o jakichkolwiek torturach nie powiedziała prezesowi PiS, z którym rozmawiała po wyjściu z prokuratury.

Na Ewę Wrzosek wylała się fala hejtu, dostała też liczne groźby, w tym pozbawienia życia. W czasie manifestacji zorganizowanej przez PiS pod Prokuraturą Okręgową w Warszawie Jacek Ozdoba w rozmowie z kolegami partyjnymi powiedział, że pchnie Wrzosek „i niech sp…”, na co Marek Suski „przestrzegał”: „Ale delikatnie, żeby się nie przewróciła”. Natomiast pisowska lustratorka Dorota Kania opublikowała w mediach społecznościowych wyniesiony z Instytutu Pamięci Narodowej wniosek paszportowy Wrzosek z danymi osobowymi, m.in. numerem PESEL, ówczesnym nazwiskiem i adresem zamieszkania.

Z obawy o bezpieczeństwo pani prokurator przydzielono ochronę. W poniedziałek 24 marca chciałem umówić się z nią na rozmowę, ale stanowczo odmówiła. Dzień później w mediach społecznościowych poinformowała, że do czasu zakończenia śledztwa w sprawie „dwóch wież” zawiesza aktywność medialną i nie będzie rozmawiać z dziennikarzami.

Choć śmierć Barbary Skrzypek została wykorzystana przez Jarosława Kaczyńskiego i jego obóz w sposób perfidny, to w tzw. liberalnych, antypisowskich mediach pojawiły się głosy, że prokurator Wrzosek powinna zostać odsunięta od śledztwa dotyczącego „dwóch wież” i w ogóle od prowadzenia postępowań związanych z rozliczaniem PiS. Zarzucano jej zbytnią aktywność w mediach (i kontrowersyjne wypowiedzi, m.in. że Roman Giertych byłby lepszym ministrem sprawiedliwości niż Adam Bodnar), wybujałe ambicje (podobno chciała być szefową CBA i startowała w konkursie na szefa Prokuratury Krajowej), a nawet brak doświadczenia (dotychczas pracowała w prokuraturze rejonowej, gdzie nie prowadzi się zbyt skomplikowanych spraw). Jednak główny zarzut sprowadza się do tego, że Wrzosek w odbiorze społecznym nie jest postrzegana jako gwarant bezstronności i obiektywizmu, co PiS będzie wykorzystywało,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Roman Kurkiewicz

Teodycea pisowskiej niewinności

Być może historia życia i śmierci legendarnej pani Basi, rozsławionej serialem komediowym, przez lata jednej z najbliższych współpracownic Jarosława Kaczyńskiego, godna jest obszernej opowieści. Może to temat na powieść, może na film. Na razie śmierć Barbary Skrzypek stała się kolejnym „paliwem” pisowskich narracji. Łącząc zgon z przyczyn naturalnych – tyle już wiemy – z faktem wcześniejszego o kilka dni przesłuchania w warszawskiej prokuraturze w sprawie budowy/niebudowy przez PiS „dwóch wież”, a nie łącząc go z bliższą mu w czasie rozmową z Jarosławem Kaczyńskim, wkraczamy na tereny niezbadanych meandrów teologii politycznej PiS.

Możemy jednak postarać się zrekonstruować niektóre elementy podwalin tej teodycei dla wyznawców, w końcu w kraju niewierzących praktykujących każde takie dywagacje mogą się wydać zajmujące, ożywcze, a może i inspirujące? Samo pojęcie teodycei to nazwa jednej z gałęzi teologii chrześcijańskiej, w której przez wieki bez większego powodzenia usiłowano się uporać z pewnym paradoksem, trudnym do ogarnięcia rozumem: jak pogodzić istnienie „dobrego”, miłosiernego Boga z równoczesnym istnieniem zła na świecie.

W teodycei pisowskiej miejsce boga zajmuje rzecz jasna PiS, czy to w osobie Jarosława Wszechdobrego, Nieomylnego, Namaszczonego, czy to – szerzej – całego ludu pisowskiego, ze szczególnym uwzględnieniem tych z owego ludu, którym podczas niepodzielnych rządów tzw. Zjednoczonej Prawicy w latach 2015-2023 było dane (rozdane) być zatrudnionym przez państwo – bo trudno nazwać to służbą. Na wielu, w tym osobnikach w randze ministrów, ciążą dość mocno uzasadnione podejrzenia popełnienia najrozmaitszych przestępstw pospolitych, głównie związanych z zaborem mienia i bezprawnym rozporządzaniem nim – krótko mówiąc, różnych kradzieży, możliwych z racji nadużywania funkcji urzędniczych. (Najbardziej spektakularną historią jest wyprowadzenie „dla swoich” ponad 100 mln zł z Funduszu Sprawiedliwości).

Teodycea zaczęła zresztą działać podczas rządów PiS, rozpościerając nad wszystkimi krewnymi i znajomymi królika (PiS) parasol absolutnej nietykalności, przy braku jakiegokolwiek zainteresowania instytucji państwa takich jak np. prokuratura. PiS zyskało nie tyle czapkę niewidkę, ile zbiorowy kostium niewidzialności dla wymiaru sprawiedliwości i niewykrywalności. Taką sprawą była afera z próbą wybudowania dwuwieżowego imperium PiS w centrum Warszawy, znanego pod nazwą Srebrna.

W sieci wcześniejszych zdobyczy majątkowych partii związanych z braćmi Kaczyńskimi po 1989 r. znalazły się niezwykle cenne grunty położone w samym centrum miasta. To tam miały powstać dwa gigantyczne wieżowce, których działanie finansowałoby funkcjonowanie środowisk pisowskich, postpisowskich, wokół- i obokpisowskich na wieki wieków, amen. Tak, zanim się ktoś zorientował, funkcjonował Trumpowski model monetyzowania polityki i władzy – nieruchomości, głupcze! Kalkulacje Jarosława

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.