Tag "Jarosław Kaczyński"

Powrót na stronę główną
Kraj

Pani Barbara i tajemnice Jarosława Kaczyńskiego

Bez jej zgody nikt nie mógł wejść do prezesa. Od niej zależało, czy połączy z Kaczyńskim lub umówi spotkanie

Barbarę Skrzypek poznałem w roku 2000. Byłem początkującym dziennikarzem tygodnika „Nie”. Spotkanie zaaranżował poprzez swoich znajomych Hipolit Starszak, dyrektor spółki URMA, wydawcy „Nie”, pułkownik Służby Bezpieczeństwa i zastępca prokuratora generalnego w czasach PRL. Nie było jeszcze PiS, a Jarosław Kaczyński jako szeregowy poseł i polityczny outsider kierował nic nieznaczącą kanapową partyjką Porozumienie Centrum. Skrzypek była wtedy anonimową osobą. Miałem jednak – jak mi się wydawało – kompromitujące dokumenty i relacje świadków na temat współpracowniczki Kaczyńskiego, zaciekłego antykomunisty i dekomunizatora. Były to: kserokopie kwestionariusza osobowego, życiorys oraz opinia przełożonych. Z dokumentów wynikało, że Skrzypek w latach 1980-1989 pracowała w Urzędzie Rady Ministrów (URM), m.in. w kancelarii tajnej, jako sekretarka w Gabinecie Prezesa URM i Gabinecie Ministra – Szefa URM. Według moich informatorów miała dostęp do najważniejszych tajemnic państwowych przekazywanych premierom przez urzędy i instytucje, w tym Służbę Bezpieczeństwa i Wojskową Służbę Wewnętrzną (kontrwywiad wojskowy), a także do raportów przesyłanych z ministerstw i placówek dyplomatycznych. Skrzypek musiała więc być dokładnie prześwietlona i cieszyć się zaufaniem przełożonych. Niewykluczone, że czuwali nad nią opiekunowie ze służb.

Ze współpracowniczką Jarosława Kaczyńskiego spotkałem się w restauracji resortowego hotelu Karat, znajdującego się w sąsiedztwie redakcji „Nie”, niedaleko Belwederu, Łazienek Królewskich i ambasady Federacji Rosyjskiej. Barbarze Skrzypek towarzyszył postawny mężczyzna w wieku ok. 60 lat, o nienagannych manierach, który przedstawił się jako jej znajomy i pracownik Naczelnej Organizacji Technicznej (NOT). Rozmowa przebiegała w miłej atmosferze, choć Skrzypek nie okazała się zbyt wylewna. Utrzymywała, że była jednym z kilkuset pracowników biurowych URM niskiego szczebla i nie zajmowała się niczym szczególnym. Zaprzeczyła, by należała do PZPR, ZSMP i współpracowała ze służbami PRL.

Skrzypek mieszkała w tzw. Zatoce Czerwonych Świń, niegdyś elitarnym osiedlu na warszawskim Wilanowie, wybudowanym w latach 80. na zlecenie URM. Zamieszkiwali tam m.in. Jerzy Urban, Aleksander Kwaśniewski, Leszek Miller, Józef Oleksy, Janusz Zemke i Jerzy Szmajdziński. Sekretarka Kaczyńskiego twierdziła, że mieszkanie dostała jako członkini spółdzielni, a oprócz dygnitarzy mieszkali tam zwykli urzędnicy. Z Barbarą Skrzypek rozmawiałem około godziny. Potem nie miałem już kontaktu ani z nią, ani z towarzyszącym jej mężczyzną.

Pod okiem generała

Barbara Skrzypek pracę w URM rozpoczęła 16 września 1980 r. Premierem był wtedy Józef Pińkowski. Skrzypek miała zaledwie 21 lat. Był to gorący okres protestów Solidarności, masowych wystąpień społecznych i strajków. Nie wiadomo dokładnie, w jakich okolicznościach Skrzypek dostała prestiżową posadę, ale na pewno musiała mieć czyjeś wsparcie, choć stanowczo temu zaprzeczała. W lutym 1981 r. na czele rządu stanął gen. Wojciech Jaruzelski, a na szefa URM wyznaczył swojego zaufanego podkomendnego gen. Michała Janiszewskiego, który został przełożonym Barbary Skrzypek.

Janiszewski zawodową służbę wojskową rozpoczął w 1950 r. Jako oficer łączności służył na strategicznym odcinku – w Węźle Łączności MON oraz Szefostwie Wojsk Łączności, a od 1963 r. w Sztabie Generalnym WP. W 1971 r. Janiszewski został zastępcą szefa Gabinetu Ministra Obrony Narodowej (gen. Wojciecha Jaruzelskiego), a rok później objął kierownictwo tej komórki. Do 1981 r. kierował pracami kancelarii szefa MON. W czasie stanu wojennego Janiszewski wszedł w skład Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego.

W 2007 r., gdy rządziło PiS, a ministrem sprawiedliwości i prokuratorem generalnym był Zbigniew Ziobro, prokuratura IPN skierowała do sądu akt oskarżenia przeciwko autorom stanu wojennego, których określono jako „członków związku przestępczego, o charakterze zbrojnym, mającego na celu popełnianie przestępstw”. Było to najgłośniejsze śledztwo IPN, cieszące się zainteresowaniem mediów, a rozliczenie autorów stanu wojennego było wówczas jednym z postulatów PiS. Na ławie oskarżonych zasiadło 10 osób, w tym generałowie Wojciech Jaruzelski, Florian Siwicki, Czesław Kiszczak i Tadeusz Tuczapski. Zabrakło tam jednak gen. Michała Janiszewskiego, bo zdaniem prokuratury nie żył, co było nieprawdą. Janiszewski zmarł, ale dopiero w 2016 r., czyli prawie 10 lat po wniesieniu aktu oskarżenia.

Jak to możliwe, że prokuratura pominęła w akcie oskarżenia Janiszewskiego, tego nie wyjaśniono. O tym, że Janiszewski żyje (mieszkał w resortowej willi w podwarszawskim Konstancinie), mówił w trakcie procesu gen. Wojciech Jaruzelski, ale sędziowie nie zareagowali. Jednym z tych sędziów był Piotr Schab, ten sam, którego w 2018 r. Zbigniew Ziobro powołał na funkcję rzecznika dyscyplinarnego i który zasłynął ze stosowania represji wobec sędziów sprzeciwiających się upolitycznieniu wymiaru sprawiedliwości przez PiS.

W Kancelarii Prezydenta RP

Barbara Skrzypek, pracując w URM, przetrwała aż pięciu premierów. Oprócz Józefa Pińkowskiego

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Żelazny elektorat to mit

Polscy wyborcy nie są wierni. Czekają na dobre propozycje

Do pierwszej tury wyborów prezydenckich pozostało kilka tygodni. Wszechobecne sondaże rysują coraz ciekawszą sytuację. Wiąże się ona z coraz lepszymi notowaniami Konfederacji i – przede wszystkim – ze słabnięciem Nawrockiego, a wzrostem siły Mentzena.

Przyjrzyjmy się paru ostatnim sondażom. Nawrocki ma w nich poparcie na poziomie 20%. Jest ono zatem dużo niższe niż partii, która go wystawiła. Dlaczego tak się dzieje? Sondaże kłamią? A może na naszych oczach tworzy się nowa tendencja – elektorat PiS, przynajmniej istotna jego część, wypowiada posłuszeństwo Kaczyńskiemu i nie chce głosować na kandydata wskazanego przez prezesa? Czy żelazny elektorat PiS pęka?

Jeżeli tak i tendencja ta jest trwała, mielibyśmy wielki przełom. Połowa publicystów politycznych musiałaby zjeść swoje, pisane latami, analizy. Przyjmowały one w ciemno, że Kaczyński ma swój zabetonowany elektorat, nie do ruszenia. Że choćby nie wiem co się działo, jego wyborcy i tak uwierzą we wszystko, co prezes powie, nawet że białe jest czarne, i karnie pójdą do urn. Tak było przez lata, przynajmniej od wyborów prezydenckich w 2005 r.

A teraz? Teraz ta konstrukcja, jeśli jeszcze się nie rozpada, to w każdym razie mocno trzeszczy.

Składa się na to kilka elementów. Zacznijmy od kandydata na prezydenta, czyli Karola Nawrockiego. Po kilkunastu tygodniach kampanii wiemy już na pewno, że nie jest wartością dodaną. Przeciwnie – sztampowy, sztywny, klepie wyuczone frazy kiepską polszczyzną, regularnie się myląc. W zasadzie im więcej występuje, tym gorzej mu idzie. Ani wiedzą, ani inteligencją nie porywa, słuchamy go i zastanawiamy się, dlaczego Kaczyński go wybrał. Przecież miał w PiS kilkunastu, ba, kilkudziesięciu lepszych!

Może prezes uznał, że do drugiej tury wejdzie każdy z nalepką PiS, a potem będzie już plebiscyt: jesteś przeciw rządowi Tuska czy za? Czy nie była to jednak zbyt ryzykowna kalkulacja?

Historia III RP pokazuje, że kandydaci na prezydenta nie są sklejeni z elektoratem popierających ich partii. Aleksander Kwaśniewski zdecydowanie wychodził poza elektorat lewicy. W 2005 r. zdecydowanie poza ówczesny elektorat PiS wyszedł Lech Kaczyński. Wyniki wyborcze i Kwaśniewskiego, i Lecha Kaczyńskiego były podwalinami potęgi ich formacji. Ba, w roku 2000 Andrzej Olechowski, startujący jako kandydat pozapartyjny, obywatelski, zdobył 17% głosów, wyprzedzając Mariana Krzaklewskiego (15,5%). Ten wynik okazał się wielkim kapitałem politycznym, bo Olechowski na jego bazie razem z Donaldem Tuskiem i Maciejem Płażyńskim powołał do życia Platformę Obywatelską.

Z kolei źle dobrany kandydat może utopić formację. Na pewno fatalny wynik Krzaklewskiego w 2000 r. przyczynił się do upadku AWS. Innym spektakularnym przykładem był wynik Magdaleny Ogórek. W 2015 r. wysunął ją jako kandydatkę na prezydenta Leszek Miller. Ogórek uzyskała 2,38% głosów, co wprowadziło SLD w korkociąg, z którego ta partia już się nie wydostała…

Jeżeli jesteśmy przy SLD – w 2005 r. Sojusz zdołał się obronić przed upadkiem i w wyborach do Sejmu uzyskał 11,31% głosów. Sondaże dawały mu… 6%, ale kandydatura Włodzimierza Cimoszewicza w wyborach prezydenckich pozwalała na realne nadzieje, że SLD wskoczy na wyższy, 20-procentowy poziom. Że się odbuduje. Bo w sondażach kandydat Sojuszu notował grubo ponad 20% poparcia. Cóż, mieliśmy kłamstwa pani Jaruckiej, sfałszowane dokumenty, bezpieczniacką intrygę

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Złodziejstwo i szczucie pod auspicjami rządu PiS

Czy nadużycia w Polskiej Fundacji Narodowej zaprowadzą na ławę oskarżonych Jarosława Kaczyńskiego, Beatę Szydło i Macieja Świrskiego?

Władze Polskiej Fundacji Narodowej poinformowały, że przygotowały zawiadomienie do prokuratury w związku z przestępstwami, których mieli się dopuścić pisowscy nominaci zarządzający fundacją w latach 2017-2023. Chodzi o zawieranie niekorzystnych umów i wytransferowanie środków finansowych fundacji bez dostatecznego uzasadnienia. Straty wyceniono na 30 mln zł, ale audyt trwa i należy się spodziewać, że to nie koniec.

Niecny proceder

Polska Fundacja Narodowa powstała w 2016 r. z inicjatywy rządu Beaty Szydło i miała się zajmować promocją Polski za granicą. Fundację utworzyło 17 największych firm państwowych obsadzonych przez ludzi PiS: Polska Grupa Energetyczna, Enea, Energa, Tauron, KGHM, PZU, PKN Orlen, Grupa Lotos, PGNiG, Grupa Azoty, Totalizator Sportowy, Polska Wytwórnia Papierów Wartościowych, Giełda Papierów Wartościowych, Polski Holding Nieruchomości, Polska Grupa Zbrojeniowa, PKO BP oraz PKP.

Jeszcze w 2016 r. spółki przelały na konto PFN prawie 100 mln zł. Jednocześnie zobowiązały się, że do 2026 r. przekażą jej w sumie ponad 633 mln zł.

Prawie wszystkie spółki będące fundatorami PFN mają własne fundacje, które zajmują się tym samym, co ona. Tworzenie kolejnej fundacji, dublującej zadania już istniejących podmiotów, nie miało racjonalnego uzasadnienia. Małego tego! Statut PFN został tak skonstruowany, że gigantyczne pieniądze można było wyprowadzać na prawo i lewo pod byle pretekstem. A wiele wskazuje na to, że właśnie kradzież i defraudacja środków publicznych legły u podstaw utworzenia PFN. W 2017 r. poinformowałem o tym Centralne Biuro Antykorupcyjne, Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego i prokuraturę. Z Prokuratury Regionalnej w Warszawie dostałem odpowiedź, „że zgodnie z obowiązującymi przepisami prawa postępowanie karne wszczyna się, gdy zachodzi uzasadnione podejrzenie popełnienia przestępstwa, przy czym przez »uzasadnione podejrzenie« należy rozumieć konieczność oparcia się przez organ procesowy na konkretnych informacjach – dowodach”.

Moje przewidywania się sprawdziły, lecz nie mam z tego powodu wielkiej satysfakcji (o nadużyciach w PFN pisaliśmy w tekście „Fundacja propagandy PiS”, „Przegląd” nr 9/2024). Teraz przyjrzymy się szczegółowo jednej sprawie. Jest ona wisienką na bogato ozdobionym torcie afer, bo nie tylko wyprowadzono pieniądze do ludzi związanych z PiS i zorganizowano polityczną nagonkę na środowiska sędziowskie, ale jeszcze stali za tym wszystkim premier polskiego rządu i prezes PiS.

Układ przestępczy

Prokuratura Regionalna w Rzeszowie prowadzi śledztwo w sprawie nadużycia uprawnień i niedopełnienia obowiązków przez członków zarządu PFN w związku ze sfinansowaniem w 2017 r. kampanii medialnej „Sprawiedliwe sądy”, czym wyrządzono fundacji szkodę majątkową w wielkich rozmiarach, w kwocie nie mniejszej niż 8 428 542,74 zł.

Członkami zarządu w tym czasie byli Cezary Jurkiewicz (w randze prezesa), Maciej Świrski i Paweł Kozyra.

Jurkiewicz to niedoszły ksiądz (cztery lata spędził w seminarium), ojciec ośmiorga dzieci, były szef klubu warszawskich radnych PiS i lider Klubu „Gazety Polskiej” w stołecznej dzielnicy Wawer. Jest też zaufanym człowiekiem Jarosława Kaczyńskiego. Był szefem straży porządkowej, która ochraniała partyjne manifestacje i miesięcznice smoleńskie.

Świrski, teraz ulokowany przez PiS na stołku przewodniczącego KRRiT, uchodzi za człowieka byłego wicepremiera Piotra Glińskiego. W 2013 r. założył Fundację Reduta Dobrego Imienia – Polska Liga przeciw Zniesławieniom. Znany jest z pieniactwa – dzięki niemu zdobywa rozgłos. Walczył m.in. z nagrodzonym Oscarem filmem „Ida”. Twierdził, że „może wywołać w widzach fałszywe przeświadczenie, że to Polacy wymordowali europejskich Żydów”. Od Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej domagał się umieszczenia w czołówce filmu informacji o sytuacji Polaków podczas II wojny światowej. Do prezydenta Andrzeja Dudy skierował z kolei petycję z żądaniem

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Lista Wildsteina trampoliną PiS

Dzika lustracja i barbarzyńska inkwizycja

„Dawno nie było wydarzenia, które by tak podzieliło szeroko rozumianą elitę polityczną i intelektualną, jak upublicznienie tzw. listy Wildsteina. Dotychczas we wszystkich bulwersujących sprawach wyodrębniał się natychmiast główny nurt, dominujący ton wypowiedzi, który pospołu określały »Gazeta Wyborcza«, »Rzeczpospolita«, telewizja publiczna i TVN. W ślad za tym podążała sondażowa opinia publiczna. Kto się wyłamywał, ten był uważany za prawicowego lub lewicowego radykała, a właściwie oszołoma. Teraz medialne wpływy zwolenników powszechnej lustracji i jej przeciwników wydają się wyrównane. Ten spór i konflikt jest w istocie wielowymiarowy”, pisał w lutym 2005 r. prof. Jacek Raciborski.

Miał rację, lista Wildsteina, jej publikacja, zmieniła Polskę. Na górze przyniosła pęknięcie w elitach postsolidarnościowych oraz mediach popierających post-Solidarność, co w konsekwencji doprowadziło do rozpadu PO-PiS i uczyniło z Jarosława Kaczyńskiego jednego z dwóch hegemonów na polskiej scenie politycznej. Na dole spowodowała masę nieszczęść, polowanie na niewinnych ludzi. Kolejną eksplozję społecznej histerii. W ten sposób wojna na górze dotarła pod strzechy i zepsuła Polaków.

Co to jest lista Wildsteina

Historia listy, jak to opisuje we wspomnieniach Antoni Dudek, ma początek jeszcze w roku 2002. Wtedy na posiedzeniu Kolegium Instytutu Pamięci Narodowej dyrektor archiwum IPN Bernadetta Gronek poprosiła o podjęcie decyzji, w jakiej postaci mają być udostępniane spisy teczek.

Rzecz była istotna. Do tej pory do archiwum IPN dostęp z mocy ustawy miały tzw. osoby pokrzywdzone, czyli te, które były inwigilowane, a poza tym naukowcy i dziennikarze. Ten dostęp był bardzo utrudniony. Bo najpierw należało prosić archiwum o informację, czy akta danej osoby istnieją i jak są oznaczone. A dopiero potem, mając sygnatury, wnioskować o teczki. Trwało to nieraz miesiącami. Zapadła więc decyzja, by zbiory IPN objąć ogólnodostępnym katalogiem osobowym. Tu pojawił się problem, jakie zbiory ma ten katalog objąć.

Część profesury przestrzegała, że może z tym być mnóstwo problemów, że łatwo będzie o ludzką krzywdę, bo na podstawie jednej teczki nie sposób wyrokować, jakie dana osoba miała związki z SB. Mówił o tym w „Przeglądzie” prof. Andrzej Friszke. Oto fragment rozmowy:

„– Weźmy status KTW, czyli kandydata na tajnego współpracownika. Może on kryć różną treść. Może oznaczać, że bezpieka nawiązała z danym człowiekiem kontakt i że de facto rozpoczęła się współpraca. Może też oznaczać, że nawiązała kontakt

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

W polityce zdrowy rozsądek nie obowiązuje

Politycy przebijają satyryków pod każdym względem

Krzysztof Daukszewicz – (ur. 1947 w Wichrowie na Warmii), poeta, pisarz, satyryk. Współtwórca kabaretu Gwuść w Szczytnie, autor piosenek, ballad i książek satyrycznych, w tym „Przeżyłem Panie Hrabio”, serii „Między Worłujem a Przyszłozbożem”, „Meneliki”, „Jak płynie wódeczka na wsi i w miasteczkach”, „Nareszcie w Dudapeszcie”, „Ziobranoc Europo” i – napisanej wraz z żoną Violettą Ozminkowski – „Sposób na przetrwanie”. Pisał felietony do „Przeglądu”. W 1991 r. otrzymał Nagrodę Ministra Kultury i Sztuki, a w 2021 r. Nagrodę im. Henryka Panasa ufundowaną przez olsztyńskie oddziały Stowarzyszenia Dziennikarzy Rzeczypospolitej Polskiej i Związku Literatów Polskich.

Czy z satyrykiem można porozmawiać poważnie?
– Ze mną można, a nawet trzeba, bo jestem bardzo poważnym człowiekiem. Satyrycy z reguły są bardzo poważnymi ludźmi, co widać szczególnie w zderzeniu z politykami, bo jak oglądasz Sejm, to widzisz, że ci posłowie przebijają nas pod każdym względem.

Nie tylko w Sejmie, że wspomnę o galimatiasie związanym z kupowaniem dyplomów MBA w Collegium Humanum. Ty chyba na taką specjalną ofertę się nie załapałeś?
– Nie miałem takiej potrzeby, co więcej, już wiele lat temu przerwałem studia w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Olsztynie w sposób, powiedziałbym, dosyć zabawny. Mieliśmy takiego profesora od pedagogiki, który nie zaliczał egzaminu nawet za pół pytania, na które student nie odpowiedział. Mnie trafiły się trzy pytania, na dwa typowo pedagogiczne odpowiedziałem bez problemu, ale profesor chciał mnie złapać na pytaniu o system oświatowy w… Bułgarii. A że już wtedy myślałem o uprawianiu profesji, jaką wykonuję dzisiaj, zdobyłem się na odwagę i uczciwie odparłem: „Panie profesorze, jeśli system oświatowy w Bułgarii będzie mi potrzebny w pracy zawodowej, to przysięgam panu, że pojadę do Bułgarii i sprawdzę to na własnej skórze”. Na co on zareagował bardzo życzliwie, bo postawił mi w indeksie tróję, ale zarazem dodał: „Mnie nie będzie przeszkadzało spotykanie pana na korytarzach WSP, ale nie widzę dla pana miejsca na tej uczelni”. W ten sposób delikatnie wybił mi z głowy studiowanie pedagogiki.

Ułatwiając podjęcie decyzji o poświęceniu się karierze satyryczno-kabaretowej?
– Dzięki niemu zaoszczędziłem raczej wiele wysiłku i kłopotów związanych z dalszym studiowaniem, jako że już w tym czasie pomieszkiwałem w Warszawie i musiałbym dojeżdżać na zajęcia do Olsztyna. W rezultacie byłem mu nawet wdzięczny, a gdy spotkałem go później na którymś zjeździe absolwentów pedagogiki, serdecznie się przywitaliśmy, a nawet przeszliśmy na „ty”.

Ale studiowanie w Collegium Humanum dawało więcej możliwości; ludzie z kasą mogli zdobyć dyplom bez pojawiania się na uczelni. A te dyplomy uprawniały do zasiadania w radach nadzorczych spółek, co wiązało się z kolejnymi dochodami. Co ciekawe, z takiej okazji korzystali ludzie różnych zawodów i z różnych opcji politycznych, podobno nawet Szymon Hołownia, choć stanowczo temu zaprzecza.
– Przecież nie ma pieniędzy oznakowanych logo PiS, PO, SLD czy Trzeciej Drogi. Pieniądze to pieniądze, jednakowo śmierdzą. Albo pachną, zgodnie z dewizą pecunia non olet. Zarabiały obie strony: ta sitwa na Collegium Humanum i potencjalni nabywcy dyplomów. Jeśli był to nieczysty interes, na co wskazują dotychczasowe ustalenia, to jednak na krótką metę. Takie sprawki wcześniej czy później wychodzą na światło dzienne i aż mi się nie chce wierzyć, by ktoś liczył, że to się nie wyda. Ale takie irracjonalne zachowania się zdarzają; niektórzy nawet liczą, że Jarosław Kaczyński będzie trwał wiecznie, choć każdy musi zdawać sobie sprawę, że przynajmniej przyroda na to nie pozwoli.

O właśnie, niedawno przewidywałeś publicznie, czyli w wywiadzie prasowym, że jeśli prezes Kaczyński wystawi kandydaturę „człowieka bez imienia” na fotel prezydenta, czyli niejakiego Karola Nawrockiego, to się przeliczy. A on wystawił, więc sądzisz, że się przeliczy?
– Gdybym mógł tak łatwo przewidywać, założyłbym w domu centrum wróżbiarskie i zarabiał grube pieniądze, nawet bez dyplomu MBA. Chociaż zdarzało mi się co nieco przewidzieć, że wspomnę o liście do Hrabiego sprzed ponad 30 lat, gdy pisałem: „A na pytanie Pana Hrabiego: Co w takim razie oznaczają w naszym kraju słowa pluralizm i demokracja, to odpowiadam, że co to jest pluralizm i demokracja, to wie tylko Lech Wałęsa, ale wygląda na to, że prawidłową odpowiedź schowali na później bracia Kaczyńscy”.

I te słowa okazały się prorocze? Co prawda Lech Kaczyński od dawna nie żyje, ale Jarosław wie najlepiej, jak w praktyce stosować demokrację i pluralizm, choć to drugie słowo nie jest już tak modne jak wtedy, gdy w charakterystyczny sposób powtarzał je Wałęsa.
– Teraz się śmieję, że z biegiem lat Jarosław Kaczyński coraz bardziej upodabnia się do Lecha Wałęsy.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Jerzy Domański

Obywatelski jak Kaczyński

Pisałem już, że bez uruchomienia społecznej energii przeciwników powrotu do władzy grup zorganizowanej przestępczości i złodziei mogą oni wrócić szybciej, niż myślimy.

Jaką mamy sytuację na początku roku? Prezesowi Kaczyńskiemu udało się spacyfikować w partii te grupy, które chciały wykorzystać powyborczy szok związany z utratą władzy i zastąpić go na fotelu prezesa. Dla prezesa partia od zawsze była i jest najważniejszym wehikułem, który pozwala mu na uprawianie polityki. Na rozgrywki i rozmaite kombinacje w walce o władzę. Przez lata mocno doświadczony rozłamami i dezercjami bliskich współpracowników stworzył pod siebie unikatowy model zarządzania partią. Zgodnie ze statutem PiS i innymi bezpiecznikami, przede wszystkim finansowymi, nikt mu tam władzy odebrać nie może. Prezes może wszystko. I o tę prywatną w dosłownym znaczeniu firmę dba najbardziej. Pilnuje jej z taką samą troską jak własnych kotów. Rywale w partii mogą liczyć wyłącznie na problemy zdrowotne Kaczyńskiego. O tym, że prezes potrafi dobrze zabezpieczać swoje interesy na dalszą przyszłość, świadczy wybór kandydata w wyborach prezydenckich. Takiego, który nie ma przełożenia na struktury partyjne. Choć przecież jest kandydatem w pełni partyjnym. Na początku kampanii Nawrockiemu udało się odwrócić znaczenie kolejnego ważnego słowa. Po tym, jak PiS zdewaluowało i ośmieszyło takie słowa jak prawo i sprawiedliwość, doszło kolejne. Kandydat obywatelski. Nawrocki pasuje do tego modelu tak jak jego kumpel sutener do roli opiekuna dziewczynek ze szkoły. Mimo wszystko ma on szanse na sukces w majowych wyborach.

Coraz wyraźniej widać, jak bardzo niedoszacowana jest skala deprawacji, która dotknęła Polskę przez ośmioletnie rządy PiS. Z systemu rozkradania państwa korzystało znacznie więcej osób, niż myśleliśmy. Ta szara strefa nie została jeszcze opisana. A powinna. Bo są to przecież główni przeciwnicy rozliczeń. Na mniejszą czy większą skalę korzystali przecież z tych tysięcy przestępstw. I teraz boją się, że prokurator może zaprosić ich do siebie. Nie na herbatę. By tego uniknąć, wszelkimi metodami wpływają na nastroje społeczne, by sparaliżować potrzebę rozliczeń. Masowa presja i dobrze zorganizowany ruch obrony zaczynają przynosić efekty. Wyraźnie ubywa tych, którzy pryncypialnie domagają się faktycznej, a nie tylko deklarowanej praworządności. Takiego prawa jak w kodeksach, a nie jak w nazwie PiS. Co więc robić? Tych polityków i wszystkich, którzy otwarcie i publicznie optują za rozliczeniami, trzeba wspierać. Słowem, ale też czynem.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Odlot prezesa Kaczyńskiego

PiS za 800 mln zł wybudowało w Radomiu lotnisko, z którego nikt nie chce latać

To miała być jedna ze sztandarowych inwestycji PiS, świadcząca o potędze Polski i zerwaniu z imposybilizmem trawiącym struktury państwowe. W mieście powiatowym pomiędzy Warszawą a Kielcami rząd postanowił wybudować międzynarodowy port lotniczy, obsługujący każdego roku nawet 3 mln osób (z możliwością rozbudowy do potrzeb 10 mln). To bardzo śmiałe posunięcie, na które nie zdecydowałby się żaden inny kraj na świecie. W Radomiu nie ma bowiem niczego, co przemawiałoby za budową lotniska o takich gabarytach. Tym bardziej że poprzednie lotnisko (w które wpompowano 160 mln zł) zbankrutowało  po zaledwie czterech latach działalności, pozostawiając po sobie kilkadziesiąt milionów złotych długów i niespłaconych wierzycieli. Z Radomia można było polecieć do Berlina, Wrocławia, Gdańska, Lwowa i Pragi, ale przewoźnicy zrezygnowali, tłumacząc, że rejsy są dla nich nieopłacalne z powodu braku podróżnych – ostatni lot odbył się jesienią 2017 r. Spektakularny upadek lotniska sprawił, że Radom stał się obiektem kpin i niewybrednych żartów.

Lotnisko w podzięce

O budowie nowego portu lotniczego nie zdecydowały ani fachowe analizy, ani raporty pokazujące rachunek ekonomiczny czy potrzeby transportowe kraju – decyzję taką podjął prezes PiS i nieformalny władca Polski Jarosław Kaczyński. „Pamiętam, kiedy razem z posłem Adamem Bielanem poszliśmy do prezesa Kaczyńskiego, by przekonać go do pomysłu budowy nowego lotniska w Radomiu. Powiedział wtedy: tak, Radom to miasto, które poniosło ogromne straty w okresie PRL, były wydarzenia czerwcowe, ścieżki zdrowia, potem zabrano Radomiowi status miasta wojewódzkiego (…). Zrobimy wszystko, by pokazać mieszkańcom Radomia, że nowe władze dbają o to miasto (…). Budowa tego lotniska to jest nowy dowód na to, że chcemy się odwdzięczyć bohaterom radomskiego czerwca za tę piękną kartę w historii Polski”, mówił poseł Marek Suski, który był też ministrem w KPRM i szefem gabinetu politycznego premiera.

Dla prezesa PiS lotnisko w Radomiu miało być zadośćuczynieniem za krzywdy doznane w PRL i III RP, dla Suskiego najważniejszym argumentem było to, że miasto położone jest ponad 100 km na południe od Warszawy, leży więc blisko południa Europy i krajów afrykańskich, do których Polacy najczęściej latają. Ta właśnie bliskość miała wpływać na decyzje o tym, że linie lotnicze i pasażerowie wybiorą nie warszawskie Okęcie, a lotnisko w Radomiu (sic!).

Przed absurdalną inwestycją w szczerym polu ostrzegali eksperci. Wskazywali, że rząd powinien raczej inwestować w rozwój lotniska w Modlinie, położnego ok. 30 km od Warszawy. Jednak z przyczyn politycznych (udziałowcem lotniska jest samorząd województwa mazowieckiego, obsadzony wówczas przez koalicję PO-PSL), PiS nie chciało się na to zgodzić i torpedowało plany rozbudowy Modlina.

„Nigdy nie będziemy latać z Radomia. Budowa lotniska pośrodku niczego to jeden z najgłupszych pomysłów w historii Polski, który przypomina działania komunistów w latach 50. XX w. Zamiast inwestować w Modlin,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Roman Kurkiewicz

Nie wyrażam zgody na pociągnięcie mnie do odpowiedzialności

Ta potężna, przejmująca tytułowa fraza pojawiła się w oświadczeniu Jarosława Kaczyńskiego podczas obrad sejmowej Komisji Regulaminowej, która zajmowała się pozbawieniem polityka i posła immunitetu w związku z zarzutem uderzenia aktywisty podczas którejś z miesięcznic smoleńskich. Kaczyński, lider PiS oraz, przypomnę, były premier i wicepremier, wdawał się w szarpaninę ze Zbigniewem Komosą, który od kwietnia 2018 r. składał lub próbował składać 10. dnia każdego miesiąca wieniec pod pomnikiem (w czasach rządów PiS uniemożliwiały mu to policja i wojsko, ochraniające pomnik i Kaczyńskiego). Na wieńcu znajdowała się tabliczka z napisem: „Pamięci 95 ofiar Lecha Kaczyńskiego, który, ignorując wszelkie procedury, nakazał pilotom lądować w Smoleńsku w skrajnie trudnych warunkach. Spoczywajcie w pokoju. Naród Polski”. Komosa miał prawomocny wyrok sądu, który uznawał jego prawo do składania wieńca z tabliczką tej treści. Od czasu utraty przez PiS władzy i tym samym zdjęcia politycznego parasola ochronnego policji i żandarmerii dochodziło do częstych, również fizycznych starć wokół rzeczonego wieńca. Agresja zawsze pochodziła od samego Kaczyńskiego lub jego akolitów, w tym posłów (Macierewicz, Suski). Po kolejnym starciu 10 października 2024 r., w wyniku którego Komosa został dwukrotnie uderzony w twarz przez Jarosława Kaczyńskiego, sprawa trafiła do sądu i w tej kwestii obradowała komisja, która zarekomendowała odebranie immunitetu szefowi PiS. Taką też decyzję podjął Sejm. Jarosław Kaczyński stanie przed sądem.

Zobaczymy, sąd niech sądzi.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Tomasz Jastrun

Zapamiętamy to

„Po cichu likwidujecie Polskę! Wstyd!”, krzyczą posłowie prawicy z mównicy sejmowej. Ta mądrość wymyślona przez prezesa zaczyna być obowiązkowym przekazem PiS. Tusk i jego banda likwidują Polskę i będą nią zarządzać Niemcy. Niszczą przemysł, kulturę, seksualizują dzieci, napędzają drożyznę – masło kosztuje 10 zł! – zostawili powodzian na pastwę losu. Wszystko, co robią, jest niekompetentne i niszczycielskie, nie ma takiego zła, za które nie byłby odpowiedzialny Tusk. Prawicowcy snują wizję zemsty, prezes tym żyje, powarkuje: jeszcze wam pokażemy, będziemy gruchotać kości. Grozi dziennikarzom: zapamiętamy to. I zniszczymy, jak wrócimy. Udało im się przekonać nas, że ich powrót do władzy to koniec demokracji w Polsce. Czy więc będą dopuszczalne niedemokratyczne metody, by ich do tej władzy nie dopuścić? Niebezpieczne myślenie.

Konwencja PO, start Rafała Trzaskowskiego w kampanii prezydenckiej. Najpierw mówił Donald Tusk, lepiej niż Trzaskowski, głównie chodzi o formę, bardziej przykuwa uwagę. Trzaskowski zapamiętał całe długie wystąpienie, mówił, jakby czytał, ale nie czytał. Było to imponujące, lecz trochę jak z promptera. Uparcie przeszkadza mi jego sposób mówienia. I co chwila to pokrzykiwanie, które ma pokazać, jaki jest silny. A jest przede wszystkim wrażliwy i uczciwy, z tego ma czerpać moc, nie z prężenia muskułów.

Stąd też poczucie pewnej nieautentyczności. Ale oczywiście czuję wielką do niego sympatię.

W Fabryce Norblina na Woli, dawnych zakładach zmienionych w kompleks restauracji, kawiarni i butików, jesteśmy po raz pierwszy. Ładnie, luksusowo, świątecznie. Wokół światła wieżowców wyglądających jak płynące statki, których wysokie maszty toną we mgle. Wystawa portretów znanych ludzi w obiektywie Bartosza Maciejewskiego. Tłum, dobre jedzenie. Mój portret zdaje się jednym z lepszych, tak uważają też Bartek i

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Przebłyski

Karnowski na kolanach przed prezesem

Jacek Karnowski z „Sieci” jednym tekstem znokautował armię lizusów, którzy wytrwale i od lat schlebiali prezesowi Kaczyńskiemu. Przebił wszystkich. Zaczął od pochwał pod adresem Trumpa: „Wykazał się wspaniałą odpornością, wytrwałością, dzielnością”. Te słowa potrzebne mu były do napisania o Jarosławie Kaczyńskim i „jego nieprawdopodobnej determinacji, woli walki, skupieniu na celu, politycznym talencie itd.”. Karnowski kończy swoją laudację niepowtarzalną perełką: „Polityczne sukcesy prezesa PiS są znacznie większe niż sukcesy 47. prezydenta USA”. To prawda. Ale w liczbie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.