Tag "korupcja"

Powrót na stronę główną
Świat

Wszyscy ludzie Zełenskiego

Próba podporządkowania NABU i SAP to największy błąd w politycznej karierze prezydenta Ukrainy

Rada Najwyższa Ukrainy przyjęła 22 lipca br. (przy 263 głosach za i 13 przeciw) ustawę likwidującą niezależność Narodowego Biura Antykorupcyjnego (NABU) i Specjalnej Prokuratury Antykorupcyjnej (SAP) poprzez podporządkowanie ich Prokuratorowi Generalnemu (PG). Wieczorem tego samego dnia ustawę podpisał prezydent Zełenski. Po kilku godzinach została opublikowana i weszła w życie.

Gwarant ukraińskiej konstytucji oświadczył, że było to niezbędne ze względu na konieczność walki z rosyjską agenturą. Przyjęcie ustawy poprzedziły rewizje w mieszkaniach należących do funkcjonariuszy obu antykorupcyjnych instytucji,  przeprowadzone przez Służbę Bezpieczeństwa Ukrainy (SBU). Czego szukano? Na pewno nie dowodów na agenturalną działalność na rzecz Kremla.

Następnego dnia w kluczowych miastach Ukrainy doszło do największych od rozpoczęcia przez Rosję agresji w 2022 r. protestów przeciwko działaniom administracji prezydenta Zełenskiego. Policja nie interweniowała. Być może dlatego, że wszyscy wiedzieli, o co chodzi. Ku zaskoczeniu Bankowej – tak Ukraińcy nazywają biuro prezydenta, które mieści się w Kijowie przy ulicy o tej nazwie – w mediach zachodnich pojawiły się publikacje, których nie powstydziłaby się „Russia Today” i czołowi kremlowscy propagandyści.

Pisano o szerzącej się w ukraińskich elitach korupcji, o blokowaniu krytyki przez ludzi Zełenskiego, wyśmiano rewelacje o panoszących się w NABU rosyjskich agentach, w końcu zaczęto zadawać pytania, czy niedawny „bohater narodowy Ukrainy” nie staje się tyranem. I czy w związku z tym dalsze finansowe wspieranie Kijowa ma sens.

The Kyiv Independent, anglojęzyczny portal medialny w Brukseli, którego treści są w belgijskiej stolicy uważnie czytane, zatytułował materiał: „Zełenski właśnie zdradził ukraińską demokrację – i wszystkich, którzy o nią walczą”. Politico opublikowało serię artykułów, których sens można sprowadzić do jednego zdania: „Podstępny wróg Ukrainy to jej własne kierownictwo”.

Z kolei dziennikarze „The Financial Times” dowodzili, że „Zełenski spadł ze swojego demokratycznego piedestału”. Niemiecki „Bild” cytował wypowiedź ministra spraw zagranicznych Johanna Wedephula, który wyraził obawę, że działania ukraińskich władz mogą wpłynąć na europejskie aspiracje Kijowa.

Niemal identyczne treści znalazły się w materiałach „The Washington Post”, „The Wall Street Journal”, „Le Monde”, „The Economist”, BBC, a nawet Al Dżaziry.

Dyscyplinującą rozmowę z Zełenskim odbyła przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen.

Po dwóch dniach prezydent się wycofał i zapewnił, że natychmiast skieruje do Rady Najwyższej Ukrainy projekt ustawy, który przywróci niezależność NABU i SAP. Tak też się stało.

Korupcja epickich rozmiarów

Pod względem rozmiarów korupcji Ukraina może rywalizować tylko z Rosją. W październiku 2024 r. w Chmielnickim zatrzymana została Tetiana Krupa, szefowa Regionalnego Centrum Ekspertyz Medyczno-Społecznych. W jej mieszkaniu znaleziono prawie 6 mln dol. w gotówce.

Tetiana Krupa wydawała fałszywe zaświadczenia o niepełnosprawności mężczyznom, którzy chcieli uniknąć mobilizacji. W jej biurze śledczy znaleźli 100 tys. dol., sfałszowane dokumenty medyczne oraz listy „uchylających się od poboru” z fikcyjnymi diagnozami. Podczas przeszukania pani Tetiana wyrzuciła przez okno torbę zawierającą równowartość ponad 450 tys. euro.

Wśród jej „klientów” znalazło się 51 prokuratorów z regionu chmielnickiego, którzy uzyskali fałszywe zaświadczenia o niepełnosprawności, co pozwalało im uzyskać rentę inwalidzką oraz uniknąć mobilizacji. Jak podliczono, łączna kwota, jaką otrzymali stróże prawa z tytułu tych świadczeń, wyniosła co najmniej 1,2 mln euro!

Wybitne korzyści osiągnęli też szefowie Terytorialnych

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Rzeczpospolita partyjna

Przez 35 lat demokratycznej Polski nie udało się zwalczyć nepotyzmu i partyjniactwa w spółkach skarbu państwa i instytucjach publicznych

Jednym z 21 słynnych postulatów sierpniowych ogłoszonych przez Międzyzakładowy Komitet Strajkowy w 1980 r. było wprowadzenie „zasady doboru kadry kierowniczej na zasadach kwalifikacji, a nie przynależności partyjnej”. PRL nie była państwem demokratycznym, więc władza musiała mieć wpływ na obsadę wszelkich stanowisk. III RP szczyci się szeroko rozwiniętą demokracją, ale mechanizm doboru kadry kierowniczej się nie zmienił. Aby zajmować dobrze płatne posady, nie trzeba mieć wcale gruntownego wykształcenia ani doświadczenia zawodowego – wystarczą przynależność partyjna, koligacje rodzinne i znajomości.

Nieskuteczna ustawa antykorupcyjna

Premier Tadeusz Mazowiecki zakazał swoim urzędnikom zasiadania we władzach spółek i posiadania w nich udziałów. Zakaz ten uchylił Jan Krzysztof Bielecki. Dopiero w czerwcu 1992 r. solidarnościowy parlament uchwalił tzw. ustawę antykorupcyjną. Zgodnie z prawem urzędnicy państwowi wysokiego szczebla i parlamentarzyści nie mogli w czasie sprawowania funkcji być członkami zarządów, rad nadzorczych lub komisji rewizyjnych spółek prawa handlowego (zakaz ten nie dotyczył osób reprezentujących skarb państwa w spółkach, w których państwo miało udziały). Wymienione osoby nie mogły też być zatrudnione w spółkach ani wykonywać w nich innych zajęć, być członkami zarządów fundacji prowadzących działalność gospodarczą ani posiadać udziałów, jeśli byłoby to sprzeczne z ich obowiązkami lub budziło podejrzenia o interesowność.

Za naruszenie zakazów groziło wyrzucenie z pracy bez terminu wypowiedzenia, choć nie było to obligatoryjne. Czyli dolegliwość była niewielka. Nowe prawo nie mówiło natomiast nic o działaczach partyjnych, którzy tłumnie zasilili kadry zarządcze państwowych firm i instytucji. Ustawa antykorupcyjna miała wiele luk. Nie wiadomo było, kto miał czuwać nad jej przestrzeganiem.

W 1994 r. ówczesny minister sprawiedliwości i prokurator generalny Włodzimierz Cimoszewicz ogłosił akcję „Czyste ręce”. Szef resortu sprawiedliwości zwrócił się do szefów urzędów państwowych – m.in. ministrów, prezesów Najwyżej Izby Kontroli i Narodowego Banku Polskiego, szefa Kancelarii Prezydenta RP – o skontrolowanie, czy ich podwładni łamią ustawę antykorupcyjną, czerpiąc zyski z pracy w spółkach. Inicjując „Czyste ręce”, Cimoszewicz chciał poznać skalę patologicznego zjawiska występującego na styku polityki i biznesu, a także rozpocząć dyskusję na temat kryteriów delegowania kadry menedżerskiej do spółek skarbu państwa. Akcja zakończyła się spektakularną klapą, ale inaczej być nie mogło, skoro deklaracje o uczciwości składali sami zainteresowani, czyli urzędnicy, a nikt nie sprawdzał, czy mówili prawdę. Na kilkadziesiąt tysięcy osób wykryto ledwie kilkadziesiąt przypadków złamania ustawy antykorupcyjnej, a i tak nikt nie poniósł konsekwencji.

Co prawda, politycy wszystkich partii potępiali wykorzystywanie stanowisk publicznych do dodatkowego zarobku, lecz zawsze dodawali jakieś „ale”. Jedynie Konfederacja Polski Niepodległej (KPN) była nieugięta, domagając się surowych kar dla polityków i urzędników łamiących ustawę antykorupcyjną – pozbawienia stanowisk państwowych oraz nakazu zwrotu nielegalnie zarobionych pieniędzy, i to z odsetkami. „O łączeniu funkcji państwowych z działalnością gospodarczą KPN mówiła od dawna. Zawsze jednak robiono z nas wariatów, nie było żadnych reakcji”, grzmiał z trybuny sejmowej poseł Dariusz Wójcik, dodając, że działo się tak z powodu „zmowy milczenia”. Według Wójcika zawiązały ją wszystkie partie, każda miała bowiem w swoich szeregach polityków, którzy byli na bakier z uczciwością i ustawą antykorupcyjną.

Bezhołowie pod kuratelą PiS

Niemal każda partia, idąc do wyborów, zapowiadała transparentność w doborze kadr w spółkach i instytucjach państwowych, ale na deklaracjach się kończyło. Jednak to, co działo się przez ostatnie osiem lat rządów PiS, było niespotykane. Kilka tysięcy działaczy partyjnych, znajomych i członków rodzin polityków obozu rządowego objęło dobrze płatne stanowiska, nie mając ku temu żadnych kwalifikacji. Na przykład członkiem zarządu Elektrowni Ostrołęka został Janusz Kotowski, były prezydent Ostrołęki, z wykształcenia katecheta. Prezesem Zakładów Chemicznych Nitro-Chem w Bydgoszczy, produkujących m.in. trotyl, mianowano Krzysztofa Kozłowskiego, który zajmował się sprzedażą ryb egzotycznych i zakładaniem akwariów. Na czele innej spółki zbrojeniowej, produkującego m.in. hełmy i kamizelki kuloodporne Maskpolu, ulokowano Ładysława P., syna Bolesława Piaseckiego, przedwojennego polskiego faszysty, założyciela Obozu Narodowo-Radykalnego, i Marka P.P., byłego prezesa Centrum Duszpasterstwa Archidiecezji Warszawskiej. Nie możemy podać personaliów menedżerów, bo zasiadają na ławie oskarżonych. Prokuratura zarzuca im liczne nadużycia, których mieli się dopuścić w Maskpolu.

Władza PiS była tak zdemoralizowana, że działaczy partyjnych oraz krewnych i znajomych królika na masową skalę zatrudniano na fikcyjnych posadach, tzn. brali pieniądze, ale nie wykonywali żadnej pracy. Zarząd Pekao SA miał 18 doradców. Jednym z nich była Małgorzata Raczyńska-Weinsberg, propisowska dziennikarka i przyjaciółka Jadwigi Kaczyńskiej. Raczyńska-Weinsberg w ciągu niecałych dwóch lat pracy w Pekao SA miała zarobić ok. 3,3 mln zł. Jarosław Olechowski

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Hejter za kratami

Początek końca obrzydliwej kariery politycznej Dariusza Mateckiego

Po 15 miesiącach od przejęcia władzy w Polsce przez Koalicję 15 Października Dariusz Matecki trafił wreszcie za kratki. Nie powinno to być dla nikogo zaskoczeniem, bo ciemne chmury nad współpracownikiem Zbigniewa Ziobry zbierały się od dawna, nawet zbyt dawna, niektórzy już narzekali na opieszałość prokuratury. Zatrzymanie posła PiS nie ma związku z tragiczną śmiercią syna posłanki Magdaleny Filiks, ale data jest symboliczna. Aresztowanie nastąpiło 8 marca, czyli w drugą rocznicę pogrzebu Mikołaja Filiksa i w dzień jego 18. urodzin, których nastolatek nie doczekał…

Jednak nawet kajdanki na rękach i obstawa funkcjonariuszy Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego nie starły z twarzy Mateckiego bezczelnego uśmiechu. Co było do przewidzenia, spodziewający się zatrzymania Matecki odegrał martyrologiczny spektakl dla ciemnego ludu o niewinnym pośle opozycji, ojcu malutkiego dziecka, oraz brutalnym reżimie Donalda Tuska. Wkrótce pojawią się doniesienia z aresztu o torturach, takich jak brudny koc, duszna cela, utrudnianie modlitwy czy monotonne posiłki.

Pół miliona za fikcyjną pracę

To Magdalena Filiks nagłośniła sprawę fikcyjnego zatrudnienia Mateckiego w Lasach Państwowych i inne nadużycia, których mieli się dopuścić politycy Solidarnej/Suwerennej Polski. Współpracownik Zbigniewa Ziobry wpadł w szał. Posłanka miała w LP informatora, który ostrzegł ją, że odbyło się spotkanie, na którym padło stwierdzenie: „Musimy tę szmatę uciszyć”. Wkrótce pisowski redaktor naczelny Radia Szczecin Tomasz Duklanowski poinformował o aferze pedofilskiej w szeregach szczecińskiej Platformy Obywatelskiej. Ofiarą miało być „dziecko znanej parlamentarzystki”. Żadnej afery jednak nie było, pedofil bowiem siedział od roku w więzieniu. Powodu do nagłaśniania sprawy również zatem nie było. Tego samego dnia, gdy Duklanowski podał „newsa”, do boju ruszył Matecki. Zaczął atakować PO za rzekome tuszowanie afery. W mediach społecznościowych zamieścił zdjęcie Magdaleny Filiks ze skazanym, któremu zasłonił oczy ciemnymi okularami w różowych oprawkach, i podpisał bezczelnie: „Cześć Magdalena Filiks. Kolega stracił oczy, chociaż w rejestrze (pedofilów – przyp. A.S.) będzie bez okularów”.

Było to wyjątkowo obrzydliwe. Ludzie szybko ustalili, kim byli pedofili i jego ofiara, 15-letni Mikołaj. W internecie rozpętano nagonkę. Podjudzeni m.in. przez Mateckiego hejterzy zaczęli obrzucać Filiks błotem, oskarżając ją, że ułatwiła pedofilowi wykorzystanie syna. Te same brednie powtarzali politycy PiS. Chłopak nie wytrzymał psychicznie. Wkrótce po upublicznieniu sprawy, kilkanaście dni przed 16. urodzinami, popełnił samobójstwo.

Matecki prawdopodobnie nigdy nie odpowie za przyczynienie się do śmierci Mikołaja (prokuratura umorzyła śledztwo), ale za inne przestępstwa być może trafi do więzienia na długie lata. Z sześciu zarzutów, jakie usłyszał w prokuraturze, dwa dotyczą fikcyjnego zatrudnienia w Lasach Państwowych. Ziobrysta ukradł w ten sposób prawie pół miliona złotych (o szczegółach pisaliśmy w artykule „Złodziejskie trofea”, „Przegląd” nr 10/2025). Pozostałe zarzuty też dotyczą złodziejstwa. Matecki z kumplami kradli pieniądze z Funduszu Sprawiedliwości

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Morawiecki i tajemnice kościelnych działek

Podejrzany interes z nieprzypadkowymi osobami

Prokuratorzy ponownie zajmą się sprawą słynnej działki, którą Mateusz i Iwona Morawieccy kupili od ks. Sławomira Ż., proboszcza parafii św. Elżbiety we Wrocławiu. W 2002 r. za 15 ha gruntów Morawieccy zapłacili 700 tys. zł, choć realna wartość ziemi wynosiła co najmniej 4 mln zł. W 2015 r., tuż przed wejściem do polityki, Mateusz Morawiecki przepisał na żonę ziemię i większość majątku, dzięki czemu nie musiał wykazywać działki w oświadczeniach majątkowych. W 2021 r. Iwona Morawiecka sprzedała ją za ok. 15 mln zł, czyli z przeszło 20-krotną przebitką.

Jeszcze za rządów PiS po zawiadomieniu złożonym przez oburzonego obywatela Prokuratura Okręgowa we Wrocławiu wszczęła postępowanie w sprawie wyrządzenia znacznej szkody majątkowej parafii w związku ze sprzedażą nieruchomości po zaniżonej cenie. Ostatecznie jednak odmówiono wszczęcia śledztwa „wobec braku danych dostatecznie uzasadniających podejrzenie popełnienia przestępstwa”. Z raportu Prokuratury Krajowej na temat śledztw prowadzonych pod presją polityczną za czasów władzy PiS wiemy, że sprawie ukręcono łeb i nie wyjaśniono wszystkich wątków. Teraz usłużni prokuratorzy być może będą musieli odpowiedzieć karnie za zaniechania.

Ksiądz, generał, kapuś

Ksiądz Sławomir Ż. to bardzo ciekawa postać. Nie możemy podać jego nazwiska, bo niedawno został zatrzymany przez agentów CBA i usłyszał w prokuraturze zarzuty korupcyjne. Chodzi o obietnicę załatwienia kontraktu na dostawę samochodów dla Wojsk Obrony Terytorialnej w zamian za kilkusettysięczną darowiznę na rzecz jednej z parafii. Razem z księdzem zatrzymano Ryszarda W., wpływowego działacza PiS i protegowanego Antoniego Macierewicza, który także miał brać udział w przestępczym procederze.

Duchowny od lat 90. związany jest z duszpasterstwem wojskowym. Oprócz pełnienia posługi w parafii wrocławskiej był też proboszczem parafii wojskowych w Bydgoszczy, Legionowie i Warszawie, dziekanem Pomorskiego Okręgu Wojskowego oraz wikariuszem generalnym Ordynariatu Polowego WP. Po śmierci biskupa polowego Tadeusza Płoskiego, który zginął w katastrofie prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem, ks. Sławomir Ż. został administratorem diecezji polowej i był pewniakiem do objęcia funkcji biskupa polowego Wojska Polskiego.

Jego kariera legła jednak w gruzach po homilii wygłoszonej 11 listopada 2010 r. w obecności członków rządu, generalicji i prezydenta Bronisława Komorowskiego w bazylice Świętego Krzyża w Warszawie.

„U podstaw III Rzeczypospolitej miejsce patriotyzmu zajęło stwierdzenie jednego z pierwszych premierów nowej Polski, który powiedział, że »aby zostać bogaczem, to pierwszy milion trzeba ukraść«. Propagowanie podobnych haseł zaowocowało tym, że wartość została zastąpiona »antywartością«. Patriotyzm zastąpiono promowanym kosmopolityzmem; miejsce uczciwości zajęła nieuczciwość; prawdę zastąpiono kłamstwem i pomówieniem; ofiarność i poświęcenie – chciwością i pazernością; miłość – nienawiścią. Natomiast z dziejowego doświadczenia Kościoła i narodu wiemy, że prawdziwym bogactwem jest stan ducha i umysłu ludzkiego, a nie grubość portfela”, prawił wtedy ks. Sławomir Ż., pijąc do Jana Krzysztofa Bieleckiego odznaczonego Orderem Orła Białego.

Bronisław Komorowski nie mógł zdzierżyć takiej zniewagi i w rozmowie z ministrem obrony narodowej Bogdanem Klichem zapowiedział, że nie dopuści do tego, by arogancki ksiądz otrzymał generalską gwiazdkę i został ordynariuszem polowym. Wkrótce ks. Sławomirowi Ż

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Przypadek pewnej Agencji

Krajowa Administracja Skarbowa i prokuratura szukają 4,5 miliarda zł. Podpowiadamy, gdzie i jak upłynniono 222 mln zł w Agencji Badań Medycznych

W połowie stycznia Krajowa Administracja Skarbowa, która jest częścią Ministerstwa Finansów, przeprowadziła audyt obejmujący 110 podmiotów, w tym ministerstwa, fundacje, stowarzyszenia, urzędy, organy centralne, instytuty kultury, instytuty badawcze i inne podmioty, które w latach 2020-2023 korzystały z publicznych pieniędzy. Wykryte nieprawidłowości opiewały na kwotę 4,5 mld zł. Kontrolę nadzorował podsekretarz stanu w resorcie finansów Zbigniew Stawicki, zajmujący się kontrolą skarbową od ponad 30 lat.

Na specjalnie zorganizowanej konferencji prasowej poinformowano, że złożone zostały doniesienia do prokuratury dotyczące byłych ministrów, urzędników oraz władz fundacji i podmiotów prywatnych. Zbyt wielu pikantnych szczegółów nie podano. Właściwie mówiono o deliktach, które wcześniej były opisywane, także na łamach „Przeglądu”.

W ocenie kontrolerów do największych nieprawidłowości doszło w Głównym Inspektoracie Transportu Drogowego, którego kierownictwo aktywnie przyczyniło się do wygenerowania 1,163 mld zł dodatkowych kosztów poniesionych przez skarb państwa. Poinformowana została o tym prokuratura. W latach 2016-2024 na czele inspektoratu stał Alvin Gajadhur, dziś społeczny doradca prezydenta Andrzeja Dudy.

Na drugim miejscu pod względem nieprawidłowości znalazła się Agencja Badań Medycznych. Tu kwota sięgnęła 222 mln zł. Zarzuty dotyczyły przyznawania dotacji i grantów na badania firmom powiązanym personalnie z kierownictwem agencji, na czele której stał Radosław Sierpiński, przez złych ludzi nazywany pupilem Szumowskiego (Łukasz Szumowski był ministrem zdrowia w latach 2018-2020 – przyp. GR).

Kto ma pieniądze, ten ma władzę

Przywykliśmy, że za wszystkie nieprawidłowości i plagi dręczące polską służbę zdrowia odpowiada minister zdrowia. Tyle że dysponując budżetem na poziomie ok. 28 mld zł w roku 2024 i 37 mld zł w roku 2025, jest on ubogim krewnym prezesa Narodowego Funduszu Zdrowia, który w 2025 r. będzie miał do dyspozycji 197,8 mld zł.

By poprawić swoją pozycję w wyższych kręgach medycznych, w 2018 r. minister Szumowski wpadł na pomysł utworzenia Agencji Badań Medycznych, która początkowo dysponowałaby budżetem w kwocie 500 mln zł. Jako jeden z nielicznych ministrów w rządzie Mateusza Morawieckiego miał on poważne doświadczenie biznesowe i lepiej niż inni rozumiał siłę pieniądza.

Nim zasiadł w gabinecie w pałacyku przy ulicy Miodowej 15, był wspólnikiem w co najmniej dziewięciu spółkach z ograniczoną odpowiedzialnością. Dobrze wiedział, że możliwość dzielenia środków umocni jego autorytet i wpływy.

Nie bez znaczenia był także fakt, że prezesem OncoArendi Therapeutics SA, innowacyjnej firmy biotechnologicznej specjalizującej się w poszukiwaniu, rozwoju i komercjalizacji nowych leków, był jego brat Marcin Szumowski. W naszym kraju takie firmy żyją głównie z grantów

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Skarbonka Ziobry

Lasy Państwowe w czasie rządów PiS: złodziejstwo i mowa nienawiści w blasku aureoli Najświętszej Maryi Panny

Prokurator krajowy Dariusz Korneluk powołał w Prokuraturze Regionalnej w Krakowie zespół śledczy do zbadania nadużyć i niegospodarności w Lasach Państwowych za rządów PiS. Wszystko wskazuje na to, że prokuratorzy będą mieli pełne ręce roboty. Do prokuratur w całej Polsce wpłynęło już ok. 50 zawiadomień o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez pisowskich nominatów. Szacuje się, że straty Lasów Państwowych mogły wynieść nawet pół miliarda złotych. To o wiele więcej niż w niesławnym Funduszu Sprawiedliwości.

Choć Lasy Państwowe zawsze padały łupem polityków, jeszcze nigdy się nie zdarzyło, aby ta fachowa służba, zatrudniająca ok. 25 tys. ludzi i mająca uzbrojoną formację o uprawnieniach policyjnych (Straż Leśną), została totalnie podporządkowana partii wyznającej ideologię nienawiści powstałą na bazie religii katolickiej i skrajnego nacjonalizmu.

Leśny kaznodzieja

Andrzej Konieczny, dyrektor generalny Lasów Państwowych z lat 2018-2021, podczas pielgrzymki leśników na Jasną Górę we wrześniu 2019 r. zawierzył nadzorowaną przez siebie firmę (LP mają status przedsiębiorstwa państwowego) Najświętszej Maryi Pannie.

„Najlepsza nasza Matko, Pani Częstochowska! (…) Widzimy także, że Polska pozostaje coraz bardziej samotną wyspą na morzu ateizmu, buntu przeciw Bogu i wartościom chrześcijańskim. Widzimy dobrze, że wiele narodów Europy stara się żyć już tak, jakby Boga, prawdy i honoru na świecie nie było. Z lękiem obserwujemy, jak wielu zza granicy rości sobie prawo, aby wtrącać się w nasze sprawy domowe i ojczyźniane, jak wielu chce ingerować i decydować o tym, co ma się dziać w Polsce i na naszej ziemi. Nie godzimy się na to. (…) Jako leśnicy znaleźliśmy się na pierwszej linii walki o niepodległą Rzeczpospolitą. Jako leśnicy pierwsi przekonaliśmy się, że są siły, które chcą nas niepodległości i wolności narodowej pozbawić. (…) Wiemy, że Ty Niewiasto obleczona w słońce, masz moc oślepić naszego przeciwnika i doprowadzić nas do zwycięstwa! Pomnij, Maryjo, że jesteś Królową Korony Polskiej, że patronujesz naszemu Narodowi. Nie zostawiaj nas na pastwę nieprzyjaciół. Uchroń nas od szatana i wszelkich złych duchów!”, mówił Konieczny w obecności polityków, biskupów i kilku tysięcy leśników.

Gdyby w jakimkolwiek kraju Unii Europejskiej urzędnik państwowy wypowiedział tak haniebne słowa, przystające raczej do fanatyka religijnego, natychmiast pożegnałby się z pracą. Ale w państwie PiS, mającym za nic porządek prawny, instytucje europejskie i konstytucję, które gwarantują równe prawa i szacunek także dla niewierzących, wszystkie chwyty były dozwolone.

W 2021 r. Konieczny, gorliwy obrońca ojczyzny i wartości chrześcijańskich, został odwołany ze stanowiska. Stało się to po ujawnieniu przez media, że kupił od Lasów Państwowych z 95-procentową bonifikatą (za niecałe 9,5 tys. zł) posiadłość o powierzchni 110 m kw. w miejscowości Pomorze na Podlasiu, wartą prawie 190 tys. zł, po czym przepisał ją na syna.

Zielony nazizm i obce ideologie

Oficjalna polityka Lasów Państwowych za rządów PiS wytyczana była przez propagandę, wedle której bezbożna Unia Europejska inspirowana przez lewackie, terrorystyczne organizacje ekologiczne chce narzucić Polsce swoją wizję ochrony przyrody, decydując, co w lasach można robić, a czego nie. Dlatego leśnicy niczym rycerze mieli stać na straży niepodległości Polski i bronić chrześcijaństwa. Grabieżczą politykę gospodarczą w lasach przykrywano zaś pseudopatriotycznym bełkotem

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Pisowski Indiana Jones

Kim naprawdę jest były szef ABW

Doprowadzenie przez policję Piotra Pogonowskiego do Sejmu otworzyło nowy rozdział w polityce. Jeszcze nigdy bowiem nie zdarzyło się, aby wobec świadka zastosowano podobną procedurę. Wprawdzie Pogonowski podpierał się „wyrokiem” tzw. trybunału Julii Przyłębskiej, który „unieważnił” komisję ds. Pegasusa, ale większość sejmowo-rządowa na szczęście nie przejmuje się tym, co mają do powiedzenia marionetkowi sędziowie Trybunału Konstytucyjnego na usługach PiS.

Jak można było się spodziewać, Pogonowski nie chciał odpowiadać na pytania, zasłaniając się tajemnicą. Siebie zaś przedstawiał jako apolitycznego szefa służby specjalnej. „Służyłem wolnej, sprawiedliwej Polsce. Czuję się związany z prawem, sprawiedliwością, uczciwością, dobrem, prawem i pięknem”, deklarował, co zabrzmiało zabawnie.

Chuligan i naukowiec

Pogonowski to stary druh Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika. Panowie działali w zadymiarskiej Lidze Republikańskiej. Liga powstała w grudniu 1993 r. w odpowiedzi na „powrót komunistów do władzy”, czyli wygranie przez SLD demokratycznych wyborów parlamentarnych i utworzenie przez lewicę rządu z PSL. Sfrustrowany Kamiński i jego towarzysze nie mogli się pogodzić z wolą suwerena. Działacze Ligi Republikańskiej wszczynali burdy i bijatyki, rozbijając legalne manifestacje i spotkania organizowane przez środowiska lewicowe. Celem chuliganów stały się m.in. pochody i zgromadzenia pierwszomajowe, w których brało udział wiele osób w podeszłym wieku. W uczestników rzucano kamieniami, jajkami i petardami. Petardą trafiony został prof. Krzysztof Dunin-Wąsowicz, jajkami bojówkarze obrzucili też prof. Jerzego Wiatra, ministra edukacji narodowej. I pobili posła Andrzeja Urbańczyka, który wraz z innymi parlamentarzystami SLD, działaczami i sympatykami lewicy chciał złożyć kwiaty pod Krzyżem Katyńskim i pomnikiem Grunwaldzkim w Krakowie. W czasie kampanii prezydenckiej w 1995 r. Kamiński, Wąsik i spółka rozbijali spotkania wyborcze Aleksandra Kwaśniewskiego.

Z ulicznego chuligana Pogonowski przeistoczył się w katolickiego naukowca. Na KUL skończył studia prawnicze i historyczne

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Collegium aferzystów

Tej afery by nie było, gdyby rząd PiS nie zmienił zasad naboru do rad nadzorczych spółek skarbu państwa i nie wspierał oszusta od lewych dyplomów MBA

Do 2016 r., aby zasiadać w radzie nadzorczej spółki skarbu państwa, trzeba było legitymować się odpowiednią wiedzą i wykształceniem. Taką rękojmię dawały: zdany egzamin państwowy organizowany przez ministra skarbu państwa, stopień doktora nauk prawnych lub ekonomicznych, wpis na listę adwokatów i radców prawnych, biegłych rewidentów lub doradców inwestycyjnych.

Przepustka do stanowisk

W listopadzie 2016 r. premier Beata Szydło skierowała do Sejmu projekt ustawy o zasadach zarządzania mieniem państwowym. W dokumencie, który miał uporządkować zarządzanie spółkami skarbu państwa po likwidacji Ministerstwa Skarbu Państwa zapisano, że członkami rad nadzorczych będą mogły zostać również osoby, które mają dyplomy MBA (Master of Business Administration).

W Polsce kilkadziesiąt uczelni organizuje studia MBA. Ich jakość jest zróżnicowana, a państwo nie kontroluje poziomu kształcenia. Niektóre szkoły zwęszyły niezły interes w masowej produkcji absolwentów MBA. Wystarczy zapłacić za kurs, który odbywa się zdalnie i trwa zaledwie kilka miesięcy. Tymczasem na renomowanych uczelniach, aby w ogóle dostać się na studia MBA, trzeba przejść selekcję. Przyjmowane są tylko osoby z minimalnym trzyletnim doświadczeniem zawodowym na stanowisku kierowniczym i biegle znające język angielski, które pomyślnie rozwiązały test kompetencyjny i zaliczyły rozmowę kwalifikacyjną. Prawdziwe studia MBA powinny trwać dwa lata i obejmować kilkaset godzin zajęć.

Otwierając drogę do rad nadzorczych posiadaczom dyplomów MBA, Beata Szydło w uzasadnieniu projektu ustawy napisała, że w ten sposób zostaną „podwyższone standardy nadzoru właścicielskiego, zarówno w obszarze doboru kadr, jak i formułowania oczekiwań wobec reprezentantów Skarbu Państwa”, co było jawną kpiną. Jak wiadomo, intratne posady w spółkach dostało wielu nominatów partyjnych mających o zarządzaniu blade pojęcie.

PiS przepchnęło przez parlament ustawę „o zasadach zarządzania mieniem państwowym” w ciągu zaledwie trzech tygodni. Było to tempo szaleńcze

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Jerzy Domański

Czy za rządów PiS pacjenci mieli lepiej?

Największe problemy są dopiero przed nami. Tak widzę sytuację po prawie roku sprawowania władzy przez Koalicję 15 października. Po czasie jeszcze lepiej widać, jak szeroko rozlane jest bagno, które zostawiła po sobie partia Kaczyńskiego. Jeśli ktoś nie miał przez osiem lat opaski na oczach, musiał widzieć to powszechne złodziejstwo rozmaitych nieudaczników tworzących mniejsze i większe grupy przestępcze. Kręcili swoje interesy za przyzwoleniem prezesa partii, który widział w tym sposób na tworzenie nowych elit, oddanych partii. Elit pieniądza i, jakkolwiek śmiesznie by to brzmiało, także elit intelektualnych. Ukraść wiele milionów potrafili, ale jak słychać, nieszczególnie chętnie dzielą się z partią. Eksperyment z budową takich elit nie mógł się skończyć inaczej niż katastrofą. Przede wszystkim katastrofą dla perspektyw rozwojowych kraju. Tego zmarnowanego czasu najbardziej żal. Niczego ważnego przez dwie kadencje rządów PiS nie zbudowano. Zostawili

Polakom bilion złotych długu. Władza raz zdobyta miała nigdy nie wypaść im z rąk. Przegrali i wiedzą, że jeśli nie obronią prezydentury, to mimo krzyków zostaną skutecznie wyrwani z finansowych kokonów. Metoda „to nie moja ręka” będzie stałą formą obrony przed udokumentowanymi zarzutami. Widzieliśmy to ostatnio w czasie debaty nad wnioskiem PiS o odwołanie minister Leszczyny.

Zdrowie jest dla wszystkich znanych mi ludzi sprawą najważniejszą. O nie pytamy w każdej rozmowie z rodziną, przyjaciółmi, współpracownikami. Pytam więc i ja naszych Czytelników. Czy za rządów PiS w służbie zdrowia działo się lepiej? Czy był to czas bez kolejek do specjalistów? Bez zapisów na wizyty z długimi terminami? A może pacjent był w centrum uwagi? Można by te pytania mnożyć, ale nie ma to większego sensu. Było przecież bardzo źle, wręcz fatalnie. I choć nadal jest źle, to nie widzę takiego obszaru, w którym teraz jest gorzej. Zobaczymy, jak minister Leszczyna poradzi sobie ze sprzątaniem tego, co zastała. PiS nie ma żadnych merytorycznych argumentów na obronę tego, co zrobiło ze służbą zdrowia. Zlikwidowanie finansowania in vitro w kraju z takim spadkiem dzietności to nie występek, ale zbrodnia. Rację ma premier Tusk, który zarzucił rządom PiS kręcenie brudnych interesów przez grupę cwaniaków i kombinatorów. Mieli czas na handlowanie maseczkami, respiratorami czy też robienie interesów na tzw. szpitalach tymczasowych. Długa, czarna lista i zero samokrytyki. A powinni przeprosić i oddać, co zagrabione.

Drodzy Czytelnicy, zdrowia życzę.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Biznesmeni i złodzieje

Afera w Rządowej Agencji Rezerw Strategicznych zatacza coraz szersze kręgi, ale nie dzięki zeznaniom twórcy marki Red is Bad

Sprowadzenie do Polski Pawła Szopy wywołało emocje wśród komentatorów wydarzeń politycznych, którzy przewidywali, że prawicowy biznesmen pójdzie na współpracę z prokuraturą i zacznie sypać swoich mocodawców. Oznaką tego miała być rezygnacja z usług adwokatów – Krzysztofa Wąsowskiego i Bartosza Lewandowskiego. Obrońcą Szopy został Jacek Dubois. Mecenas reprezentuje również Tomasza Mraza, byłego dyrektora Funduszu Sprawiedliwości. Urzędnik ten, licząc na łagodny wyrok, ujawnił nadużycia, w których brał udział.

Nie ma jednak co liczyć na to, że mec. Jacek Dubois namówi Szopę do zawarcia układu z prokuraturą. Prawnik u boku kontrowersyjnego biznesmena nie pojawił się nagle, według moich informacji Szopa korzystał z jego usług już wcześniej. Należy też pamiętać, że przebiegły Mraz, który był w centrum układu przestępczego, zawczasu wiedział, co się święci, i potajemnie nagrywał uczestników nielegalnego procederu. Sytuacja Szopy jest zgoła odmienna, gdyż był „tylko” dostawcą towarów dla Rządowej Agencji Rezerw Strategicznych. Nie miał mocy decyzyjnej. To prezes RARS Michał Kuczmierowski rozdawał karty, tj. intratne zlecenia. I to on ponosi główną odpowiedzialność.

Do zadań RARS należy zakup i magazynowanie rezerw strategicznych na wypadek wojny czy innego kryzysu. Chodzi m.in. o paliwa, wyroby medyczne i sprzęt techniczny. W tym celu agencja powinna organizować przetargi, zlecając dostarczenie towarów pośrednikom, lub zaopatrywać się bezpośrednio u producentów. Jednak za prezesury Michała Kuczmierowskiego dysponująca wielomiliardowym budżetem RARS stała się maszynką do wyprowadzania pieniędzy do ludzi powiązanych z politykami PiS.

Ustosunkowany biznesmen

Moi informatorzy twierdzą, że choć Szopa składa obszerne zeznania w katowickiej prokuraturze, nie przyznaje się do zarzutów. A chodzi o udział w zorganizowanej grupie przestępczej, współdziałanie w przekroczeniu uprawnień przez funkcjonariuszy publicznych reprezentujących RARS oraz pranie brudnych pieniędzy. Według ustaleń prokuratury dzięki układom politycznym Szopa dostawał lukratywne zlecenia z RARS, m.in. na zakup agregatów prądotwórczych, które miały trafić do ogarniętej wojną Ukrainy. Biznesmen dostał z RARS ok. 312 mln zł na agregaty, choć zapłacił za nie w Chinach niecałe 70 mln zł. Na czysto zarobił więc co najmniej 240 mln zł.

Szopa broni się w prokuraturze, twierdząc, że wszystko odbyło się legalnie, a zlecenie z RARS było uzasadnione tym, że miał rozległe kontakty biznesowe na całym świecie i już od kilku lat współpracował z rządową agencją, dostarczając m.in. środki ochrony osobistej, kołdry, poduszki, pościel. Sytuacja z agregatami była nadzwyczajna, bo po wybuchu wojny w Ukrainie trudno było kupić taki sprzęt w Europie. W umowie z RARS Szopa zobowiązał się do zapewnienia ewentualnych napraw gwarancyjnych na swój koszt. Ze swoich pieniędzy musiał też opłacić transport agregatów z Chin do Polski, co kosztowało go kilkadziesiąt milionów złotych. Poza tym nie można winić biznesmena za to, że agencja podległa premierowi Mateuszowi Morawieckiemu dawała mu zlecenia, z których sumiennie się wywiązywał. A że ceny towarów, które dostarczał do RARS, były powyżej rynkowych? To nie jest przestępstwem. Niech się tłumaczy Kuczmierowski… Ten jednak siedzi w londyńskim areszcie, czekając na ekstradycję do Polski.

Tak z grubsza wygląda linia obrony Pawła Szopy. Jednak śledczy dysponują m.in. zeznaniami Justyny G., byłej dyrektorki Biura Zakupów w RARS. Otóż prezes RARS wydawał podwładnej polecenia zamawiania towarów u Szopy „na karteczkach, w trakcie rozmów na osobności”. Podczas przesłuchania Justyna G. powiedziała: „To były małe, białe karteczki z kostki lub karteczki żółte, samoprzylepne. Jak zapis na karteczce odczytałam, to Kuczmierowski wkładał je do niszczarki, która stała w jego gabinecie. Kilka karteczek wzięłam do swojego notatnika, później je niszczyłam. Brałam je po to, że jak było więcej danych, bo nie byłam w stanie zapamiętać wszystkich szczegółów”.

Inna urzędniczka zeznała: „Było powiedziane, że zapytania muszą iść tylko do firm i osób wskazanych przez kierownictwo. Nie można wysyłać

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.