Tag "media"
Wybór ogromu ziszczeń
Głosowałem na Trzaskowskiego. Chociaż w rozmaitych przedwyborczych „latarnikach” i quizach światopoglądowych nie wygrał u mnie ani razu (najbardziej wychodziło mi po drodze z Hołownią); głosowałem na niego – z marzeniem o tym, że da się to wszystko załatwić w pierwszej turze, z wybujałą nadzieją, że może jednak sondaże są po to, żeby wybrzydzać, a przy urnie już wszyscy się zmobilizujemy do tego, by „wulg. o mężczyźnie: mieć stosunek płciowy” PiS i Konfederację. Przy kawiarnianym stoliku można sobie marudzić, kto woli na dwuprocentowym, na zagęszczonym, na kozim czy sojowym, ale jeśli jedyną alternatywą jest czarna zbożowa w okopach lub pod celą, to już się grzecznie wychłepce po prostu kawę z mlekiem.
Sprawdzałem, co tam się działo w głowach po drugiej stronie, bo mam tyluż znajomych, a nawet przyjaciół, w środowiskach inteligenckich, co i w robotniczych, miejskich i wiejskich, tuskowych i kaczystowskich. Cóż począć, nie jestem jednobańkowy, mam wgląd w najprzeróżniejsze umysły, także ofiar propagandy, a jako że nie mam temperamentu misjonarskiego, nie zwykłem nikogo nawracać. Skoro lud należy kochać, spoglądam na jasne strony ludzi, również tych o ciemnych orientacjach.
Myślałem, że może w związku z aferą kawalerkową coś się zachwieje w elektoracie pisowskim. Nie przyuważyłem jednak żadnych pęknięć ani wątpliwości: emerytowany górnik powiedział z kamienną twarzą i sytą ironią, że zagłosuje na Nawrockiego, nawet gdyby ten potrącił na pasach zakonnicę w ciąży, a wszystko dlatego, że Tusk strzelał do jego kolegów w Jastrzębiu. Tak to działa, szereg sylogizmów i skrótów myślowych – Trzaskowski to człowiek Tuska, za którego poprzedniej kadencji policja „brutalnie spacyfikowała strajk górników”. PiS tak długo wciskało ten przekaz, że ludziom już zaczął się mylić Wujek z Zofiówką – i o to właśnie chodziło. Co tam, że zastrzeleni męczennicy
Dwa brutalne morderstwa
W ostatnich tygodniach Polska żyła głównie watykańskim konklawe i tutejszymi wyborami prezydenckimi. Poza wyborami zaś ze spraw lokalnych opinię publiczną poruszyły dwa zabójstwa: lekarza w Szpitalu Uniwersyteckim w Krakowie i portierki na Uniwersytecie Warszawskim. Obydwa mordy okrutne, a przez swoje okrucieństwo i miejsce popełnienia – swoiście spektakularne.
Zginęli oczywiście niewinni ludzie, lubiani i szanowani w swoich środowiskach. Nic dziwnego, że ich śmierć poruszyła tak bardzo opinię publiczną i przyciągnęła uwagę mediów. Jak to zwykle bywa, jedni szczerze współczuli ofiarom i ich rodzinom, drugich podniecała tylko sensacja, inni znaleźli okazję, aby trochę się powymądrzać. A tu obowiązuje taka reguła, że im ktoś na jakiś temat wie mniej, tym chętniej się wymądrza. Dyskutowano więc w mediach nad pomysłem, aby do każdej placówki medycznej wstawić bramki, takie jak przy wejściu do sądu albo na lotnisko. Ubolewano też nad bezbronnością ochrony na wyższych uczelniach. Były także pomysły, aby do Kodeksu karnego wprowadzić osobne przestępstwo: „zabójstwo lekarza lub innego pracownika służby zdrowia”. Gdyby wybory tak bardzo nie pochłonęły uwagi polityków, już pewnie mielibyśmy kilka projektów nowych ustaw, które w przekonaniu ich twórców zapobiegłyby takim zabójstwom w przyszłości.
Spróbujmy spojrzeć chłodno na te dwa nagłośnione dramaty. Dramaty prawdziwe. Jak podobnym zapobiegać na przyszłość? Nie bardzo się da, szczerze mówiąc. W Polsce w ostatnich latach każdego roku mamy ponad 500 zabójstw. Media informują z zasady o tych najbardziej spektakularnych, a więc nietypowych. Mamy więc rocznie ponad 500 dramatów. Każdy zamordowany miał jakiś zawód, pozycję społeczną, jakąś rodzinę, kogoś, kto go kochał i potrzebował. Miał jakieś plany i marzenia, i przede wszystkim – chciał żyć. Co więcej – każde zabójstwo to także dramat dla bliskich zabójcy. Kimkolwiek by był – jego najbliżsi na ogół nie byli niczemu winni, a teraz doświadczają traumy bycia matką, żoną czy dzieckiem mordercy i z tym piętnem muszą żyć. Tracą na lata osobę, którą może kochali, od której byli zależni. Tracą być może swojego jedynego żywiciela. Trudno – muszą stracić, tego wymaga prawo. Ale to nie znaczy, że i oni nie cierpią, w dodatku nie za swoje winy. O nich na ogół się nie pamięta.
Tych ponad 500 zabójstw to dużo, choć i tak o ponad połowę mniej, niż było na początku lat dwutysięcznych, a kilka razy mniej niż przed wojną. Popełniane są z różnych motywów. Najwięcej – z szeroko pojętych motywów ekonomicznych, znacznie mniej – z motywów emocjonalnych, czasem seksualnych, a niekiedy z motywów psychotycznych. W Polsce na szczęście nie ma praktycznie zabójstw z motywów politycznych. Zabójstwa z motywów seksualnych stanowią zaledwie
„Sztandar Młodych” – więcej niż kuźnia talentów
Wszystkie pokolenia dziennikarzy „SM” łączyła pasja: chęć tworzenia gazety na miarę ich marzeń
„Sztandar Młodych” to nie interesujący przyczynek do dziejów polskiego dziennikarstwa oraz politycznej historii mediów w PRL. To wielki element tego, co należy nazwać historią Polski Ludowej, początków III RP.
Michał Przeperski, „Komisja Prasowa KC PZPR 1956-1957”
W historii polskiej prasy, nie tylko tej powojennej, nie ma gazety, która tak mocno wpłynęłaby na proces tworzenia kadr dziennikarskich. „Sztandar Młodych” był ich niekwestionowaną kuźnią. 1 maja 1950 r. ukazał się pierwszy numer pisma, które od samego początku było ewenementem. Chociaż dziennik powstał w szczytowych latach stalinizmu i otrzymał nazwę w pełni oddającą klimat tamtych lat, nierzadko był redagowany niezgodnie z intencjami i wytycznymi władz. Zespół redakcyjny tworzyli dziennikarze młodego pokolenia, którzy trafili do tego zawodu i weszli w dorosłość w czasie wojny, ludzie mający za sobą członkostwo w lewicowych organizacjach, służbę w Wojsku Polskim (u Berlinga i Andersa), ale także przynależność do Armii Krajowej i… tzw. żołnierzy wyklętych. Łączyła ich, tak jak kolejne pokolenia dziennikarzy, jedna wielka pasja: chęć tworzenia gazety na miarę ich marzeń. W Polsce takiej, jaka była, bo innej w tamtych czasach być nie mogło.
Musi zastanawiać, dlaczego do tej pory nie ukazała się monografia „Sztandaru Młodych”, choć przecież nie brakowało ani nie brakuje autorów, którzy mogliby się podjąć jej napisania. Co jest powodem? Czyżby niechęć do autoreklamy, robienia bilansu? Nieliczni, jak Krzysztof Kąkolewski, jednak spisali swoje wspomnienia.
Ten brak monografii „SM” należy tłumaczyć dwojako. Po pierwsze, w ogromnej większości dziennikarze tej gazety czynni byli niemalże do końca życia. Pisali teksty, redagowali je, tworzyli programy radiowe i telewizyjne. Ale wielu też odeszło młodo, nie pozostawiając po sobie żadnych wspomnień.
Po drugie, napisanie historii tego dziennika wymaga olbrzymiej pracy, wertowania jego roczników, zapoznania się z rozproszonymi publikacjami na jego temat, zebrania relacji osób jeszcze żyjących. Co zatem zrozumiałe, mój tekst nie może spełnić wymogów całościowego opisania „Sztandaru Młodych”. Pragnę jedynie zasygnalizować pewne wątki, bez których jakakolwiek opowieść o tym dzienniku jest niemożliwa.
Dziennikarze „Sztandaru Młodych” zawsze chcieli tworzyć gazetę dla czytelnika, a nie redagować ją „pod władzę”. Wyrazem tego jest historia związana z ukazaniem się pierwszego numeru. W redakcji przygotowania do niego trwały kilka tygodni. Wydrukowano numer próbny, który niebawem jako pierwszy miał się znaleźć w sprzedaży. Ówczesny redaktor naczelny Stanisław Ludkiewicz ze świeżo wydrukowanym egzemplarzem próbnym pojawił się w gmachu KC. Tam odpowiedzialni towarzysze tylko rzucili okiem na egzemplarz i zadali krótkie, acz znaczące pytanie: „A gdzie portrety przywódców?”. Ludkiewiczowi nie trzeba było mówić, co ma zrobić. Od razu wybiegł do redakcji, gdzie przemakietowano pierwszy numer i na pierwszej stronie znalazły się portrety prezydenta RP Bolesława Bieruta, sekretarza generalnego KC WKP(b) Józefa Stalina i marszałka Polski Konstantego Rokossowskiego. Pierwszy egzemplarz nabrał więc propagandowego charakteru. Kolejne podobnie, co nie oznacza, że nie było w nich odzwierciedlenia normalnego życia młodych Polaków.
„Sztandar Młodych” był pierwszym polskim dziennikiem, który miał klasyczne wydanie weekendowo-magazynowe, z francuska zwane dimanche. Stworzone na wzór gazety Francuskiej Partii Komunistycznej „L’Humanité” przez pracującego w niej
Paweł Dybicz, dziennikarz „SM” w latach 1982-1995
Uzależnieni od porno
Dziś z pornografii korzysta wiele osób. Można powiedzieć, że jest to zachowanie normatywne
Prof. Mateusz Gola – psychoterapeuta i neuronaukowiec, autor książki „Gdy porno przestaje być sexy”, pracownik Instytutu Psychologii Polskiej Akademii Nauk oraz Institute for Neural Computation na Uniwersytecie Kalifornijskim w San Diego. Specjalista w zakresie uzależnień behawioralnych, autor ponad 140 publikacji naukowych. Informacje o prowadzonych przez prof. Golę badaniach, w których aktualnie można wziąć udział, znajdują się na www.mateuszgola.pl.
Jak pan odróżnia oglądanie pornografii od uzależnienia od niej?
– Dziś z pornografii korzysta wiele osób. Można powiedzieć, że aktualnie jest to zachowanie normatywne. Przynajmniej raz w miesiącu ogląda ją prawie 70% mężczyzn i ponad 30% kobiet. Natomiast tak jak ze wszystkimi zachowaniami o potencjale uzależniającym mamy pewnego rodzaju kontinuum, czyli płynne przejście od korzystania rekreacyjnego po problemowe, kompulsywne, nałogowe. To ostatnie wiąże się z poczuciem utraty kontroli, czyli zaczynam oglądać dłużej i częściej, niżbym chciał lub chciała. To powoduje różnego rodzaju zaniedbania oraz problemy w relacjach z bliskimi lub w obowiązkach zawodowych czy w rozwoju osobistym.
Czyli pornografię rekreacyjną możemy wyraźnie odróżnić od uzależnienia, natomiast to, co pośrodku, jest płynne?
– Gdy mamy poczucie, że nie kontrolujemy korzystania z pornografii i mimo prób nie potrafimy go ograniczyć, widać, że przesuwamy się coraz bardziej w stronę korzystania problemowego. Najprostszy test, który możemy wtedy zrobić, to odpocząć na cztery tygodnie od pornografii, zobaczymy dzięki temu, czy to dla nas łatwe, czy niemożliwe.
Skąd wziął się temat pana badań?
– To może dziwić. W połowie 2013 r., kiedy rozpoczynałem badania, był to temat tabu, w nauce mało kto chciał się do niego zabrać. W moim przypadku wzięło się to z zainteresowania pracą kliniczną. Łączę pracę psychoterapeutyczną z naukową. Gdy rozpoczynałem tę pierwszą, w literaturze naukowej nie znalazłem wskazówek, jak pracować z ludźmi zmagającymi się z nałogowym korzystaniem z pornografii, a w podręcznikach w ogóle tego problemu nie było. To mnie bardzo zaciekawiło. Po uzyskaniu stopnia doktora kontynuowałem jeszcze przez chwilę badania mózgu dotyczące starzenia się, ale coraz bardziej chciałem połączyć neuronaukę z nowymi wyzwaniami psychologii klinicznej. Słyszałem na początku, że to zły pomysł. Na szczęście okazało się, że jest to nie tylko ważne, ale także da się badać. I po siedmiu latach Światowa Organizacja Zdrowia rozpoznała kompulsywne zachowania seksualne, w tym nałogowe korzystanie z pornografii, jako oficjalne zaburzenie.
Zna pan osobiście osoby uzależnione od pornografii?
– Bardzo wiele! Od czasu, gdy w 2014 r. zacząłem badać ten temat, proporcja osób, które szukają pomocy w związku z różnymi kompulsywnymi zachowaniami seksualnymi, nie tylko z pornografią, znacznie wzrosła w mojej praktyce klinicznej. W ciągu ostatnich 18 lat podczas konsultacji, terapii i różnych warsztatów miałem okazję poznać ok. 3 tys. osób zmagających się z kompulsywnym korzystaniem z pornografii.
A czy widzi pan różnicę między płciami? Powszechnie się przyjmuje, że od pornografii częściej uzależniają się mężczyźni.
– W wynikach badań również wyraźnie to widać. Wśród osób mających problemy z pornografią mężczyzn jest dziewięć razy więcej niż kobiet. Dysproporcja jest olbrzymia. Są różnice neurobiologiczne i kulturowe. Przez długie dziesięciolecia pornografia tworzona była przez mężczyzn dla mężczyzn, a wśród kobiet była tematem tabu. To zaczęło się zmieniać podczas rewolucji seksualnej. Ale też ruchy feministyczne były przeciwne pornografii. Dopiero ostatnio zyskuje ona na popularności wśród kobiet. Z naszych badań wynika, że odsetek kobiet wśród korzystających z pornografii wzrasta. A w niektórych krajach – np. w Kolumbii czy w Meksyku – wręcz się wyrównał. Natomiast badania wykazują, że kobiety korzystają z pornografii inaczej niż mężczyźni. Znacznie rzadziej przybiera to u nich postać kompulsywną.
Feministki często w tym wypadku idą ramię w ramię z księżmi, choć na wielu polach mają przecież odmienne podejście. Czy to samo widać w pana badaniach?
– Są różne fale ruchu feministycznego. W latach 70. liberalizacja podejścia do nagości w przestrzeni publicznej była wykorzystywana przez ruch feministyczny do kształtowania roli kobiety jako osoby niezależnej, która może decydować o swojej seksualności, do walki o prawo do rozwodu, separacji, samostanowienia. Dopiero później pornografia stawała się coraz twardsza i uprzedmiatawiająca kobiety. To budziło niepokój. W ostatniej dekadzie mamy dużą
Jak politycy wkręcili media w swoje wojny
Czy dziennikarze są bardziej podzieleni niż politycy?
To przecież nie powinno się zdarzyć. Świat mediów ma swój kod kulturowy. Dziennikarz lubi słuchać, ale ma też potrzebę opowiadania, czuje się obserwatorem i wykładowcą równocześnie. Każdy rozmówca jest dobry, pod warunkiem że ma coś do powiedzenia – i pan stojący w kolejce do pośredniaka, i minister w drogim garniturze. Ani przed jednym, ani przed drugim strachu nie ma. Dobra anegdota, celna puenta – o, to są rzeczy, za które dziennikarz dużo by dał. „Miałem rację, już o tym mówiłem pół roku temu!” – to zwrot, który słychać w każdej redakcji. I drugi: „Nie wtrącajcie się!”. Oto on, trochę narcyz, trochę ksiądz, trochę nauczyciel.
Jeżeli więc ktoś chce opowiadać, że dziennikarzy dzieli od polityków „chiński mur”, ma go jak na dłoni – to jest inny rodzaj człowieka. Co jednak się stało, że ten kolorowy świat zszarzał nam w ostatnich latach? Że nie ma nic bardziej przewidywalnego niż dziennikarskie komentarze? Że publicyści, od których wymagalibyśmy szacowności, tłuką się między sobą?
Prof. Janusz Adamowski, były dziekan Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego, pytany o podziały w środowisku dziennikarskim mówi wprost: „Są dziś większe niż wśród polityków. Jest więcej niechęci”.
Jacek Żakowski z kolei daje odpowiedź tylko z pozoru nieoczywistą: „Dziennikarze nie są bardzo podzieleni. Bo dziennikarze służą odbiorcom. Zachowują dystans do stron politycznego sporu i mogą się różnić w ocenie rozmaitych działań, ale to są różnice merytoryczne. Natomiast bardzo podzieleni, skonfliktowani z takim nienawistnym wręcz posmakiem, są propagandyści obu stron. W mediach jest ich wielu. Biorą udział w wojnie plemion. Dziennikarze w tej wojnie udziału nie biorą. Oni ją opisują, tak jak to widzą, więc ich opisy się różnią. Ale to zupełnie co innego i tu spory są w miarę rozstrzygalne”.
Gdzie przebiega granica między dziennikarzem a propagandystą? „Dziennikarz utożsamia się z interesem swoich odbiorców – odpowiada Żakowski – a propagandysta z interesem aktorów, czyli polityków, partii”.
Łatwo tak mówić, jeśli ma się stalowe nerwy i zero emocji w sobie. Piotr Semka, o którym napisać, że jest publicystą o poglądach prawicowych, to nie napisać nic, wyjaśnia prosto: „Jeżeli wojna staje się wojną totalną, ogarnia wszystkich! To są też decyzje poszczególnych szefów stacji. Nie widzę specjalnych obrońców i nie widzę specjalnie teoretyków wartości debatowania ludzi różnych poglądów, ani po jednej, ani po drugiej stronie. A ja zawsze byłem zwolennikiem takiej dyskusji. Zanikają ostatnie elementy, które jakoś łączyły dziennikarzy. Niedawno znalazłem zdjęcie z takich tweet-upów premiera Morawieckiego. Jednak na nie wpuszczani byli wszyscy dziennikarze. Teraz rząd Tuska w ogóle nie wpuszcza dziennikarzy Republiki i wPolsce24 nawet na konferencje. To ma swoje znaczenie. I ma swoje znaczenie, że jednak dziennikarze z głównego nurtu nie protestują przeciwko wyrzucaniu. Takie rzeczy zatruwają”.
Że świat mediów jest zatruty, mówi też Wojciech Czuchnowski: „Kiedyś jako dziennikarze byliśmy dużo bardziej zintegrowani i bardziej solidarni. Ale w związku z rządami PiS doszło do tej potwornej polaryzacji całego środowiska. I chyba jednak większej wrogości niż między politykami. Nie wiem, z czego to wynika. Mogę powiedzieć, z czego to wynika w moim wypadku. W »Gazecie Polskiej« np. są dziennikarze, którzy atakowali moje żony, zmarłą i obecną, którzy lustrowali mojego ojca, robili mi różne osobiste świństwa na łamach, korzystając z tego, że wcześniej się znaliśmy. Trudno, żeby nie było wrogości. W środowisku dziennikarskim mam jedną osobę, której nie byłbym skłonny wybaczyć. Wszystkim innym swego czasu wybaczyłem.
Drugi element – to jest też związane z mediami tzw. tożsamościowymi. W polskim przypadku to tożsamość partyjna. Przykładem jest Telewizja Republika, która nie kryje, że jest związana z PiS. Czują się funkcjonariuszami partyjnymi. Tak samo było w czasach telewizji publicznej Jacka Kurskiego za rządów PiS. A w związku z tym, że ci ludzie zdawali sobie sprawę z tego, że w tej telewizji mają taką pozycję, jaką mają, i funkcjonują tylko dlatego, że takie, a nie inne było nadanie partyjne, to z odpowiednią zaciekłością atakowali innych. I to się przenosi na te media, do których przeszli”.
Wojna totalna. Na pewno jej ofiarą był Rafał Woś, który przeszedł długą dziennikarską drogę: od „Gazety Wyborczej”, przez „Politykę”, do „Tygodnika Solidarność”. „Było to tak dawno temu, że już nawet o tym nie myślę
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl
Milionerzy z SDP
Szczytów jest wiele. Nie tylko w górach. Ten, o którym piszemy, to szczyt bezczelności. Bezgranicznej. W biuletynie Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich grupa gorących zwolenników i zajadłych apologetów PiS prezentuje się w roli obrońców dziennikarzy i wolności słowa. Któż się ubrał w te obrończe togi? Jolanta Hajdasz, od lat żyjąca sobie z sutych zarobków, które ma z tytułu zasiadania w rozmaitych przybudówkach SDP. Tomasz Sakiewicz („Gazeta Polska” i TV Republika) oraz Michał Karnowski („Sieci”) to rekordziści w pozyskiwaniu kasy, gdy rządziło PiS. Dziesiątki MILIONÓW ZŁOTYCH ze spółek skarbu państwa, ministerstw i agencji rządowych to dla SDP bilet do stania na straży wolności prasy. Chyba nie tej prasy ani nie tych mediów, które PiS gnębiło i głodziło?
Silne kobiety i zagubieni mężczyźni
Jeśli chodzi o poziom praw kobiet i narrację polityczną, to się cofamy
Prof. Magdalena Środa – filozofka, etyczka, feministka
Marzec kojarzony jest ze świętem kobiet. Jest co świętować?
– Jasne! Kobiecość! Lepiej przez cały rok, i to we wszystkich jej formach. To święto się zmienia – ciekawe, że nikt nie opisał jego historii. Dobrym przyczynkiem do tego było święto kobiet zorganizowane przez Marię Kaczyńską. Zaprosiła do Pałacu Prezydenckiego prawie setkę znanych pań, które bawiła Maria Czubaszek, ja miałam tam wygłosić poważną mowę o prawach kobiet. Nie chodzi jednak o to, co mówiłyśmy, tylko jak nas tam przyjęto. W dużej sali, która pamiętała jeszcze czasy świetności i elegancji Jolanty Kwaśniewskiej, ustawiono na stołach paluszki i termosy z lurowatą herbatą, biały cukier stał w jakichś prowizorycznych pojemnikach, a tradycyjne szklanki na spodeczkach…
Dość przaśnie.
– Byłyśmy zniesmaczone. Na otwarcie spotkania z głośników usłyszałyśmy piosenkę „Za zdrowie pań” i do sali wtargnęli faceci w garniturach, dając każdej z nas goździk, pudełko z rajstopami i poprosili o pokwitowanie darów. Zrozumiałyśmy – Kaczyńska cofnęła nas w lata 70. Świetny pomysł. Kolejnym – na tym samym spotkaniu – była inicjatywa zbierania podpisów za prawem do aborcji. Pani prezydentowa też się podpisała, w związku z czym zaraz po uroczystościach ojciec Rydzyk nazwał ją czarownicą. Czyż to nie piękny zestaw różnych elementów historii kobiecego święta w Polsce? Lata 70., te z trudem zdobywane rajstopy, znienawidzone goździki, a potem ograniczenie praw kobiet symbolizowane przez ustawę antyaborcyjną, no i szaleństwa polskiego katolicyzmu, przypominające XVI w., kiedy naprawdę palono tysiące czarownic. Najpierw opresja komunistyczna, potem katolicka…
Aż taka zła była ta PRL?
– Przez wiele lat Dzień Kobiet traktowano jako rytuał. Jednak gdybym miała ważyć opresję kobiet pod komunizmem i pod katolicyzmem, orzekłabym, że ta druga jest znacznie większego formatu. Dziś temat PRL jest tabu, wolno tylko opluwać ten okres, a jednak pod względem praw kobiet był on niewiarygodnie postępowy, jeśli go porównać np. z sanacją czy z czasami katolików u władzy. Nie chodzi tylko o politykę socjalną, żłobki, przedszkola, opiekę zdrowotną dzieci, kolonie, ale również o otwarcie horyzontów. Nikt nie mówił małej dziewczynce, że musi być dobrą matką i żoną. Dziewczynki mogły wszystko. Mnie pani w przedszkolu tłumaczyła, że mogę i powinnam zostać kosmonautką. Nie chciałam, ale też nie było mowy o żadnej tradycyjnej roli.
Tymczasem polska dekomunizacja była zarazem deemancypacją. Głoszone przez Kościół hasło powrotu kobiet do tradycyjnych ról opłaciło się państwu. Już premier Bielecki przestał łożyć na żłobki i przedszkola, szkolna opieka zdrowotna poszła do lamusa, podobnie jak wczasy zakładowe czy kolonie, młodzież szkolna przestała jeździć na wycieczki krajoznawcze, w zamian biorąc udział w pielgrzymkach. Nad Polską zapanował cień „pobożnego” biznesmena Rydzyka (i jemu podobnych), wzmacniany zarówno przez każdą aktualną władzę, jak i Jana Pawła II.
Potem przyszedł okres transformacji. Emancypacja wtedy wyhamowała?
– Tak jak powiedziałam, to był okres deemancypacji i „ewangelizacji”, ale nie na modłę Jezusa, lecz na modłę Konstantyna; chodziło nie o miłość bliźniego, ale o władzę i mamonę. Kościół domagał się rządu dusz, by mieć pełną kiesę. I dostał ją. Władza oddała mu prawa kobiet, a potem nadała przeróżne przywileje ekonomiczne, w ogólne nie przejmując się tym, że stał się on jedyną instytucją w demokracji, która nie jest poddana jakiejkolwiek kontroli: moralnej, prawnej, ekonomicznej. Poza tym transformacja to mały i średni biznes – jeśli Polska odniosła tu zwycięstwo, to dzięki kobietom, bo to one ten biznes dzierżyły w dłoniach. Lecz gdy przyszło do fetowania sukcesu transformacji, o kobietach zupełnie zapomniano; na wszystkich uroczystościach panowie wręczali sobie medale, a nieliczne panie zapraszane były jako widzowie i tytułowane (w zaproszeniach) „Szanowny Panie”. Znów stałyśmy się niewidoczne. Strasznie to wściekło Henrykę Bochniarz i to ona postanowiła, że coś trzeba z tym zrobić. Tak powstał Kongres Kobiet.
Współczesna kobieta jest feministką?
– Każda z nas, która choć trochę zna historię kobiet, musi być feministką. Bo kto walczył o naszą dzisiejszą niezależność? Feministki. Każdy, kto choć
k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl
Postprawdy
Dezinformacja wcale nie musi być intencjonalnym sabotażem, częściej jest bezwiedna, wynika z głupoty, niekompetencji i pośpiechu. Nie znajduję tu pociechy, bo to wciąż wybór między pożywieniem naturalnie zepsutym a celowo zatrutym – jedno i drugie jest karmą ze śmietnika. Kocopoły i fake newsy nie są dziennikarską kompromitacją, pracownicy mediów nie boją się już od dawna, że napiszą coś głupiego, lękają się nade wszystko, czy aby nie będzie za mądrze – lapsusów nikt nie zauważy, ale za „natłok naukowych faktów” można wylecieć z roboty, bo to odstrasza.
Przed laty zaproszono mnie eksperymentalnie na kilka godzin do współprowadzenia internetowego serwisu informacyjnego, co spowodowało błyskawiczny spadek słupków klikalności. Wydawało mi się, że wydarzenia najistotniejsze z mojego punktu widzenia wystarczy podać sauté. Myliłem się w dwójnasób, po pierwsze – szacując skalę istotności poszczególnych faktów, po drugie – ignorując metody sprzedawania informacji.
Przed kilkoma dniami miałem bezpośrednio okazję przyjrzeć się, jak media w epoce clickbaitów manipulują faktami, które nie mają większego znaczenia, o ile nie są podane w wystarczająco sensacyjnej panierce. Rzetelna informacja sprzedaje się znacznie gorzej lub zgoła wcale, a z tej przyczyny dopuszczalna jest całkowita dowolność w przeinaczaniu faktów. One wprawdzie po czasie są prostowane, ale z cicha i pro forma, bo to jakby w rubryce „dziewczyna tygodnia” zamiast gołej baby była naga prawda. Radio Erewań zatem nadaje jak za dawnych lat, tyle że niegdyś było mityczną parodią dziennikarstwa w służbie propagandy, a dzisiaj jest szarą rzeczywistością portali i programów informacyjnych. Jak w starym dowcipie: „Czy to prawda, że na placu Czerwonym rozdają samochody? Radio Erewań odpowiada: tak, to prawda, ale nie samochody, tylko rowery, nie na placu Czerwonym, tylko w okolicach Dworca Warszawskiego i nie rozdają, tylko kradną”.
Parę dni temu kilku znajomych podczas eksploracji jaskini w jednej z dolinek podkrakowskich przeżyło niebezpieczny incydent – podczas powrotu z nowo odkrytych partii, dostępnych przez nieobszerny komin, jeden z grotołazów został odcięty od wyjścia. Obsunął mu się spod nóg wielki głaz, zaklinował w szczelinie i zatkał drogę powrotną. Odkrywanie nowych podziemnych przestrzeni zawsze wiąże się z ryzykiem, bo w dziewiczym terenie skalnym siłą rzeczy osobiście sprawdzamy stabilność otoczenia. Speleolog utkwił nad korkiem skalnym i nijak nie dało się usunąć ani skruszyć kamienia. Pozostała część ekipy wezwała na pomoc jurajski GOPR i
Kochali USA, bo dostawali pieniądze
Polacy też na liście płac USAID
Przez dekady Agencja Stanów Zjednoczonych ds. Rozwoju Międzynarodowego (USAID) była dla Kremla ekspozyturą CIA, finansującą i organizującą przewroty w krajach Azji, Ameryki Południowej i Afryki, a ostatnio także w republikach postradzieckich. Dziś identyczny pogląd lansuje amerykańska prawica.
Robert F. Kennedy Jr., sekretarz zdrowia i opieki społecznej, jeden z bliskich współpracowników prezydenta Donalda Trumpa, w rozmowie ze znanym dziennikarzem Tuckerem Carlsonem oskarżył USAID o zorganizowanie w 2014 r. rewolucji na Ukrainie: „Na Ukrainie dochodzi do zamieszek zwanych Majdanem, ale nikt nam nie mówi, że to my je finansujemy. Gazety nigdy nam nie powiedziały, nasz rząd nigdy nam nie powiedział, że USAID, będąca przykrywką CIA, przeznaczyła 5 mld dol. na sfinansowanie tych zamieszek”.
Na początku lutego Elon Musk, mianowany przez prezydenta Trumpa szefem Departamentu Efektywności Rządu (DOGE), nazwał agencję „organizacją przestępczą”, dodając: „Była ona prowadzona przez grupę radykalnych szaleńców, a my ich wyrzucimy”.
Tak też się stało. Prezydent Trump zdecydował o zamrożeniu na 90 dni realizacji wszystkich projektów agencji, którą oskarżono o marnowanie ogromnych sum pieniędzy amerykańskich podatników (również podczas jego pierwszej prezydentury w latach 2017-2021). W tym czasie miał być przeprowadzony audyt. Z 10 tys. pracowników zatrudnienie utrzymało 300, a resztę wysłano na trzymiesięczne urlopy.
By przekonać Amerykanów, że USAID była kierowana przez lewaków i zajmowała się marnotrawieniem publicznych pieniędzy, urzędnicy nowej administracji opublikowali listę wątpliwych przedsięwzięć, na które łącznie poszło ok. 400 mln dol.
Nowa rzeczniczka prasowa Białego Domu Karoline Leavitt na specjalnie zwołanej konferencji prasowej podała, że:
- setki milionów dolarów rozdano w celu zniechęcenia afgańskich rolników do uprawy maku na opium, a ci zainwestowali pieniądze w rozwój owych upraw, co przyniosło korzyści talibom;









